Читать книгу Ślepy zabójca - Маргарет Этвуд - Страница 11

Оглавление

ŚLEPY ZABÓJCA

Ławka w parku

Dlaczego na Zykronie żyli ludzie? To znaczy istoty ludzkie, takie jak my. Skoro to inny wymiar, to czy jego mieszkańcy nie powinni być gadającymi jaszczurkami albo czymś podobnym?

Tylko w marnej literaturze. To wszystko zmyślono. W rzeczywistości było tak: Ziemię skolonizowali Zykronianie, którzy nauczyli się podróżować z jednego wymiaru przestrzeni kosmicznej do drugiego kilka tysiącleci po epoce, o której mówimy. Przybyli tu osiem tysięcy lat temu. Przywieźli ze sobą wiele nasion, dlatego też mamy jabłka i pomarańcze, o bananach nie wspominając – wystarczy spojrzeć na banana i od razu wiadomo, że pochodzi z kosmosu. Przywieźli też zwierzęta – konie, psy, kozy i tak dalej. To oni zbudowali Atlantydę. A potem wysadzili się w powietrze, bo byli zbyt mądrzy. My pochodzimy od maruderów.

Aha, mówi ona. Widzę, że to ci odpowiada.

W ostateczności wystarczy. Co do innych osobliwości Zykronu, to jest tam siedem mórz, pięć księżyców i trzy słońca o zmiennej mocy i barwach.

Jakich barwach? Czekoladowej, waniliowej i truskawkowej?

Nie traktujesz mnie poważnie.

Przepraszam. Przechyla ku niemu głowę. Teraz już słucham. Widzisz?


On mówi: Przed zniszczeniem miasto – używajmy jego dawnej nazwy Sakiel-Norn, co z grubsza można przetłumaczyć jako Perła Przeznaczenia – było podobno cudem świata. Nawet ci, którzy twierdzą, że to ich przodkowie zrównali je z ziemią, czerpią wielką przyjemność z opisywania jego piękna. Stworzono naturalne źródła, by płynęły przez rzeźbione fontanny na wyłożonych terakotą dziedzińcach i ogrodach licznych pałaców. Wszędzie kwitły kwiaty, a zewsząd rozlegał się śpiew ptaków. W pobliżu rozciągały się bujne równiny, na których pasły się stada tłustych gnarrów, a sady, gaje i lasy pełne wysokich drzew nie zostały jeszcze wycięte przez kupców ani spalone przez zawziętych nieprzyjaciół. Suche dziś jary były wtedy rzekami – wypływające z nich kanały nawadniały pola wokół miasta, a gleba była tak żyzna, że kłosy zboża podobno miały prawie osiem centymetrów średnicy.

Arystokratów z Sakiel-Norn nazywano snilfardami. Doskonale radzili sobie z obróbką metali i byli wynalazcami pomysłowych mechanicznych urządzeń, których sekretów starannie strzegli. Do tego czasu wynaleźli zegar, kuszę, ręczną pompę, choć nie udało im się jeszcze skonstruować motoru spalinowego, a do transportu wciąż używali zwierząt.

Snilfardowie płci męskiej nosili maski z platynowej tkaniny, które poruszały się wraz ze skórą na ich twarzach, a służyły do ukrywania prawdziwych uczuć. Kobiety chowały twarze za przypominającymi jedwab woalkami utkanymi z kokonów ćmy chaz. Zasłanianie twarzy przez nie-snilfardów karano śmiercią, gdyż zagadkowość i podstępność były zarezerwowane dla arystokracji. Snilfardowie nosili luksusowe stroje, byli wielbicielami muzyki, grali na rozmaitych instrumentach, aby zademonstrować swój dobry smak i umiejętności. Oddawali się dworskim intrygom, wyprawiali wspaniałe uczty i wplątywali się w skomplikowane romanse z żonami innych snilfardów. Miłosne afery kończyły się pojedynkami, choć dbano o to, by mąż udawał, że nie ma o niczym pojęcia.

Małorolnych, chłopów pańszczyźnianych i niewolników nazywano ygnirodami. Nosili liche szare tuniki z odkrytym ramieniem, a także z odkrytą piersią w przypadku kobiet, które były – jak się można domyślić – łatwą zdobyczą dla snilfardów. Ygnirodzi czuli odrazę do swojego losu, ale udawali głupich. Co jakiś czas wywoływali bunt, bezlitośnie tłumiony. Najniższe warstwy składały się z niewolników, których kupowano, sprzedawano i zabijano w dowolnym momencie. Prawo zabraniało im czytać, ale mieli swój sekretny kod, który wydrapywali w ziemi kamieniami. Snilfardowie zaprzęgali ich do pługów.

Zdarzało się, że bankrutujący snilfard był degradowany do ygniroda. Mógł uniknąć takiego losu, sprzedając żonę lub dzieci, aby mieć pieniądze na spłatę długu. Rzadziej ygnirod osiągał status snilfarda, gdyż droga w górę jest zwykle bardziej żmudna niż w dół. Nawet jeśli zdołał zebrać niezbędną sumę pieniędzy i zdobyć snilfardkę na żonę dla siebie lub swojego syna, zawsze wchodziła w grę taka czy inna łapówka i dopiero po pewnym czasie akceptowano go w społeczeństwie snilfardów.

Chyba wyłazi z ciebie twój bolszewizm, mówi ona. Wiedziałam, że wcześniej czy później do tego dojdzie.

Wręcz przeciwnie. Kultura, którą opisuję, wywodzi się ze starożytnej Mezopotamii. Przeczytasz to w Kodeksie Hammurabiego, w prawach Hetytów i tak dalej. Przynajmniej częściowo. Znajduje się tam ta część o zasłonach na twarz i o sprzedawaniu żon. Mogę ci podać rozdział i wers.

Nie podawaj mi dzisiaj rozdziału i wersu, proszę, mówi ona. Nie mam na to siły, jestem zbyt zmęczona. Więdnę.


Jest sierpień, o wiele za gorąco. Wilgoć spowija ich niewidzialną mgłą. Czwarta po południu, światło jak rozpuszczone masło. Siedzą na ławce w parku, nie za blisko siebie, nad nimi klon ze zmęczonymi liśćmi, popękana ziemia pod stopami, wyschnięta trawa dookoła. Skórki chleba dziobane przez wróble, zmięte papiery. Nie najlepsza okolica. Kran z wodą do picia, troje niechlujnych dzieci: dziewczynka w króciutkiej bluzce i spódnicy oraz dwaj chłopcy w szortach, knuje coś za kranem.

Jej suknia żółta jak pierwiosnek, jej ręce nagie poniżej łokcia, na nich delikatne, jasne włoski. Zdjęła bawełniane rękawiczki i zwinęła je w kulę nerwowym gestem. Jemu nie przeszkadza jej nerwowość; lubi myśleć, że nie jest już jej obojętny. Ona ma na sobie słomkowy kapelusz, okrągły jak kapelusz uczennicy, włosy upięła z tyłu, wysuwa się wilgotny kosmyk. Kiedyś ludzie obcinali kosmyki włosów, zachowywali je, trzymali w medalionach, a w przypadku mężczyzn na sercu. Nigdy nie rozumiał dlaczego – nigdy dotąd.

Gdzie niby masz być?, pyta.

Na zakupach. Spójrz na moją torbę. Kupiłam jakieś pończochy, są bardzo dobre, z najlepszego jedwabiu. Nie czuję ich na nogach. Uśmiecha się lekko. Mam tylko piętnaście minut.

Upuściła rękawiczkę, leży u jej stóp. On to obserwuje. Jeśli ona odejdzie i zapomni o rękawiczce, on ją zawłaszczy. Będzie wdychał ten zapach podczas jej nieobecności.

Kiedy cię zobaczę?, pyta. Gorący wiatr porusza liśćmi, między nimi promienie słońca, wokół niej pyłek, złota chmura. Tak naprawdę to kurz.

Teraz mnie widzisz, odpowiada ona.

Nie bądź taka, mówi on. Powiedz mi kiedy. Skóra na jej dekolcie lśni od potu.

Jeszcze nie wiem, odpowiada ona. Patrzy przez ramię, rozgląda się po parku.

Nikogo tu nie ma, mówi on. Nikogo z twoich znajomych.

Nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś się zjawi, mówi ona. Nigdy nie wiadomo, kogo się zna.

Powinnaś mieć psa, mówi on.

Ona się śmieje. Psa? Po co?

Wtedy miałabyś pretekst. Zabierałabyś go na spacer. Mnie i psa.

Pies byłby o ciebie zazdrosny, mówi ona. A ty uważałbyś, że wolę psa.

Ale nie wolałabyś psa, stwierdza on. Prawda?

Ona szerzej otwiera oczy. Dlaczego nie?

Psy nie potrafią mówić, odpowiada on.

Ślepy zabójca

Подняться наверх