Читать книгу Ślepy zabójca - Маргарет Этвуд - Страница 15

Оглавление

ŚLEPY ZABÓJCA

Serce nakreślone szminką

Ile mamy czasu?, pyta on.

Mnóstwo, odpowiada ona. Wszyscy gdzieś sobie poszli.

Co robią?

Nie wiem. Zarabiają pieniądze. Kupują rzeczy. Robią dobre uczynki. Cokolwiek. Zakłada pasmo włosów za ucho, prostuje się. Czuje się gotowa na każde wezwanie, na gwizdnięcie. Wstyd jej. Czyj to samochód?, pyta.

Przyjaciela. Jestem ważną osobą, mam przyjaciela z samochodem.

Żartujesz sobie ze mnie, mówi ona. On nie odpowiada. Ona ciągnie za palce rękawiczki. A jeśli ktoś nas zobaczy?

Zobaczą tylko samochód. To wrak, auto dla biedoty. Nawet gdyby patrzyli wprost na ciebie, nie zauważą cię, bo nikt nie spodziewa się takiej kobiety w takim samochodzie.

Czasem nie bardzo mnie lubisz, mówi ona.

Ostatnio prawie nie myślę o niczym innym, odpowiada on. Ale lubienie to co innego. Lubienie wymaga czasu. Nie mam czasu cię lubić. Nie mogę się na tym skupiać.

Nie tutaj, mówi ona. Spójrz na znak.

Znaki są dla innych, mówi on. Tu – właśnie tu.

Ścieżka to w zasadzie bruzda. Wyrzucone chusteczki, papierki po gumach do żucia, zużyte prezerwatywy jak rybie pęcherze moczowe. Butelki i kamyki, wyschnięte błoto, popękane i poorane bruzdami. Ona ma nieodpowiednie buty, nieodpowiednie obcasy. On ją obejmuje, pomaga jej utrzymać równowagę. Ona wykonuje taki ruch, jakby chciała się odsunąć.

Właściwie to otwarta przestrzeń. Ktoś zobaczy.

Jaki ktoś? Jesteśmy pod mostem.

Policja. Przestań. Jeszcze nie.

Policja nie węszy w świetle dnia, mówi on. Tylko w nocy, z latarkami, szuka bezbożnych zboczeńców.

No to włóczędzy, mówi ona. Wariaci.

Tu, mówi on. Pod tym. W cieniu.

Jest tu trujący bluszcz?

Ależ nie. Daję słowo. Nie ma też włóczęgów ani wariatów, z wyjątkiem mnie.

Skąd wiesz? O tym trującym bluszczu. Byłeś tu już kiedyś?

Nie przejmuj się tak, mówi on. Połóż się.

Zostaw. Podrzesz to. Poczekaj chwilę.

Słyszy własny głos. To nie jej głos, jest zbyt zdyszany.


Na cemencie widnieje serce narysowane szminką otaczające dwa inicjały. Łączy je M: M jak miłość. Tylko zainteresowani wiedzą, czyje to inicjały – to, że tu byli, że to zrobili. Ogłosili miłość, zataili szczegóły.

Na zewnątrz serca cztery inne litery, jak cztery strzałki kompasu:

S E

K S

Rozerwane słowo, rozwarte: nieprzejednana topografia seksu.

Na jego ustach czuć dym, w jej sól; wokół nich zapach zmiażdżonych wodorostów i kotów, opuszczonych zaułków. Wilgoć i rośliny, ziemia na kolanach, brudna i soczysta, długonogie dmuchawce wyciągające się ku słońcu.

Poniżej miejsca, gdzie leżą, szmer strumienia. Nad nimi liściaste gałęzie, cienkie winorośle o fioletowych kwiatach, wznoszące się wysokie filary mostu, żelazne dźwigary, koła przejeżdżające nad głową, rozłupane błękitne niebo. Twarda ziemia pod jej plecami.


On gładzi jej czoło, wodzi palcem wzdłuż jej policzka. Nie powinnaś mnie wielbić, mówi. Nie mam jedynego kutasa na świecie. Pewnego dnia to odkryjesz.

Nie o to chodzi, odpowiada ona. A poza tym wcale cię nie wielbię. On już ją odpycha w przyszłość.

Cóż, cokolwiek to jest, dostaniesz tego więcej, kiedy tylko przestanę jeździć ci po głowie.

O co ci właściwie chodzi? Nie jeździsz mi po głowie.

O to, że istnieje życie po życiu. Po naszym życiu.

Porozmawiajmy o czymś innym.

Dobrze, mówi on. Połóż się znowu. Oprzyj tu głowę. Odsuwa wilgotną koszulę. Obejmuje ją jedną ręką, a drugą myszkuje w kieszeni w poszukiwaniu papierosów, po czym zapala zapałkę o kciuk. Jej ucho we wgłębieniu jego ramienia.


Na czym skończyłem?, pyta on.

Na tkaczach dywanów. Na ślepych dzieciach.

Ach tak. Pamiętam.

On mówi: Bogactwo Sakiel-Norn opierało się na niewolnikach, zwłaszcza na dzieciach, które tkały słynne dywany. Ale mówienie o tym przynosiło pecha. Snilfardowie twierdzili, że ich bogactwo zależy nie od niewolników, lecz od ich własnych cnót i słusznego myślenia – to znaczy od właściwych ofiar składanych bogom.

Bogów było mnóstwo. Bogowie zawsze się przydają, usprawiedliwiają niemal wszystko, i bogowie Sakiel-Norn nie stanowili wyjątku. Wszyscy bogowie byli mięsożerni; lubili ofiary ze zwierząt, ale najbardziej cenili sobie ludzką krew. Gdy zakładano miasto, tak dawno temu, że przeszło to do legendy, dziewięciu pobożnych ojców podobno poświęciło swoje córki i zgodziło się, by zakopano je jako święte strażniczki pod dziewięcioma bramami.

Po każdej z czterech stron świata znajdowały się dwie bramy: jedna wyjściowa, a druga wejściowa; wychodzenie tymi samymi wrotami, którymi się weszło, wróżyłoby przedwczesną śmierć. Drzwi dziewiątej bramy były poziomą marmurową płytą na szczycie wzgórza w centrum miasta; otwierała się ona bez ruchu i kołysała między życiem a śmiercią, między ciałem a duchem. Tędy wchodzili i wychodzili bogowie; oni nie potrzebowali dwóch bram, gdyż w przeciwieństwie do śmiertelników mogli znajdować się po obu stronach jednocześnie. Prorocy z Sakiel-Norn mawiali: Co jest prawdziwym oddechem człowieka – wydech czy wdech? Taka była natura bogów.

Ta dziewiąta brama była jednocześnie ołtarzem, na którym przelewała się ofiarna krew. Chłopców ofiarowywano Bogu Trzech Słońc: bogu dnia, jasnych świateł, pałaców, uczt, pieców, wojen, alkoholu, wejść i słów; dziewczynki zaś Bogini Pięciu Księżyców, patronce nocy, mgieł i cieni, głodu, jaskiń, narodzin, wyjść i milczenia. Chłopcom maczugą roztrzaskiwano czaszki na ołtarzu i wrzucano ich w usta boga, które prowadziły do rozpalonego pieca; dziewczynkom podrzynano gardła, a ich krew spływała, zasilając pięć ubywających księżyców, żeby nie zbladły i nie zniknęły na zawsze.

Każdego roku składano w ofierze dziewięć dziewczynek ku czci dziewięciu dziewcząt pochowanych u bram miasta. Tym dziewczętom znanym jako „dziewice Bogini”, ofiarowywano modły, kwiaty i kadzidła, by wstawiały się u bogów za żywymi. Ostatnie trzy miesiące w roku nazywano „miesiącami bez twarzy”; nie rosły wtedy żadne rośliny uprawne, a Bogini podobno pościła. W tym czasie rządził Bóg Słońca, miłośnik wojny i pieców, a matki chłopców przebierały swoje dzieci za dziewczynki, dla ich własnego dobra.

Prawo stanowiło, że najszlachetniejsze snilfardzkie rodziny muszą poświęcić przynajmniej jedną z córek. Zniewagą dla Bogini było ofiarowanie córki ze skazą lub wadą i wkrótce snilfardowie zaczęli okaleczać swoje dziewczęta, by je oszczędzić – odcinali im kawałek palca, płatek ucha albo inną drobną część ciała. Po pewnym czasie okaleczenie stało się symboliczne: wystarczył prostokątny niebieski tatuaż na dekolcie. Nie-snilfardki za taki kastowy znak karano śmiercią, ale właściciele burdeli, zawsze żądni zarobku, rysowali go atramentem na najmłodszych kurwach o pozorach szlachetności. Działało to na klientów, którzy chcieli się czuć tak, jak gdyby krzywdzili jakąś błękitnokrwistą snilfardzką księżniczkę.

W tym samym czasie snilfardowie zaczęli adoptować podrzutki – przeważnie potomstwo niewolnic i ich panów – i zastępować nimi prawowite córki. To było oszustwo, ale arystokratyczne rodziny miały wielkie wpływy, więc władze przymykały na to oczy.

Wtedy arystokracja jeszcze bardziej się rozleniwiła. Nie chciała już zawracać sobie głowy wychowywaniem dziewcząt w swoich domach, więc po prostu oddawała je do świątyni Bogini, hojnie płacąc za opiekę. Ponieważ dziewczynka nosiła rodowe nazwisko, uznawano, że rodzina dopełniła obowiązku ofiary. Przypominało to posiadanie konia wyścigowego. Ta praktyka stanowiła zdegenerowaną wersję szlachetnego oryginału, ale wtedy już wszystko w Sakiel-Norn było na sprzedaż.

Poświęcone dziewczęta zamykano na terenie świątyni, karmiono najlepszą żywnością, by rosły piękne i zdrowe, i rygorystycznie przygotowywano na nadejście wielkiego dnia – aby zdołały odprawić swoje obowiązki przyzwoicie i bez strachu. Teoria głosiła, że idealna ofiara powinna przypominać taniec: majestatyczna i liryczna, harmonijna i szlachetna. Dziewczęta nie były zwierzętami, żeby je okrutnie zarżnąć; powinny dobrowolnie oddać życie. Wiele wierzyło w to, co im mówiono: że dobro całego królestwa zależy od ich poświęcenia. Spędzały mnóstwo godzin na modlitwach, wprowadzając się w odpowiedni stan, uczono je spacerować z opuszczonymi powiekami, uśmiechać się z łagodną melancholią i śpiewać pieśni Bogini, pieśni o nieobecności i ciszy, o niespełnionej miłości, niewyrażonym żalu i o braku słów – pieśni o niemożności śpiewania.

Minęło jeszcze więcej czasu. Teraz jedynie nieliczni traktowali bogów poważnie, a każdy nadmiernie pobożny i przestrzegający rytuałów obywatel był uważany za szaleńca. Mieszkańcy miasta nadal odprawiali dawne rytuały, bo zawsze to robili, ale tak naprawdę miasto już się tym nie przejmowało.

Mimo izolacji niektóre z dziewcząt zaczęły rozumieć, że morduje się je bez potrzeby, ze względu na przestarzały zwyczaj. Kilka próbowało uciec na widok noża. Inne wrzeszczały, gdy łapano je za włosy i wyginano na ołtarzu, jeszcze inne przeklinały samego króla, który przy tych okazjach pełnił funkcję najwyższego kapłana. Jedna go nawet ugryzła. Ludzie nie lubili tych pojawiających się co jakiś czas przejawów paniki i wściekłości, gdyż ściągały na miasto straszliwe nieszczęścia. Albo ściągnęłyby, gdyby Bogini istniała. Tak czy inaczej takie wybuchy mogły popsuć uroczystości: wszyscy lubili ofiary, nawet ygnirodzi, nawet niewolnicy, bo dostawali dzień wolny i mogli się upić.

Wobec tego zaczęto praktykować obcinanie dziewczętom języków trzy miesiące przed złożeniem ofiary. To nie okaleczenie, mówili kapłani, lecz ulepszenie – cóż mogłoby być bardziej odpowiednie dla służek Bogini Milczenia?

I tak pozbawioną języka, spuchniętą od słów, których już nigdy nie będzie mogła wypowiedzieć, osłoniętą welonem i przybraną kwiatami dziewczynkę prowadzono w procesji w takt poważnej muzyki na kręte schody wiodące do dziewiątej bramy miasta. W obecnych czasach można by powiedzieć, że dziewczynka wyglądała jak rozpieszczona panna młoda z towarzystwa.


Ona siada. To naprawdę niepotrzebne, mówi. Chcesz się do mnie przyczepić. Podoba ci się pomysł zabijania tych biednych dziewcząt w ślubnych strojach. Założę się, że były blondynkami.

Nie do ciebie, mówi on. Nie do ciebie w szczególności. Poza tym nie wszystko sobie wymyśliłem, to ma silne korzenie w historii. Hetyci...

Na pewno, ale i tak oblizujesz się na myśl o tym. Jesteś mściwy – nie, zazdrosny, choć Bóg wie dlaczego. Nie obchodzą mnie Hetyci, historia ani to wszystko – to tylko pretekst.

Chwileczkę. Zgodziłaś się na ofiarę z dziewic, włączyłaś je do menu. Ja tylko wypełniam polecenie. O co ci chodzi – o garderobę? Za dużo tiulu?

Nie kłóćmy się, mówi ona. Czuje, że wybuchnie płaczem, zaciska dłonie, żeby się powstrzymać.

Nie chciałem ci zrobić przykrości. Chodź tutaj.

Odpycha jego rękę. Chciałeś mi zrobić przykrość. Lubisz wiedzieć, że możesz.

Myślałem, że cię to bawi. Słuchanie, jak opowiadam. Żongluję przymiotnikami. Błaznuję dla ciebie.

Ona obciąga spódnicę, wkłada w nią bluzkę. Martwe dziewczęta w ślubnych welonach – dlaczego miałoby mnie to bawić? Z obciętymi językami. Uważasz, że jestem brutalna?

Cofnę to. Zmienię. Napiszę dla ciebie nową historię. Co ty na to?

Nie możesz, mówi ona. Słowo się rzekło. Nie możesz cofnąć nawet połowy zdania. Idę. Teraz klęczy, gotowa wstać.

Mamy mnóstwo czasu. Połóż się. Łapie ją za przegub.

Nie. Puść. Popatrz, gdzie jest słońce. Wkrótce wrócą. Mogę mieć kłopoty, chociaż pewnie dla ciebie coś takiego to nie są kłopoty, to się nie liczy. Tobie nie zależy – chcesz tylko szybkiego... szybkiego...

Dalej, wyduś to z siebie.

Wiesz, o co mi chodzi, mówi ona zmęczonym głosem.

To nieprawda. Przepraszam. To ja jestem brutalny, poniosło mnie. Ale w końcu to tylko opowieść.

Ona opiera czoło o kolana. Po chwili mówi: Co zrobię? Potem – kiedy już cię tu nie będzie?

Dasz sobie radę, mówi on. Przeżyjesz. Chodź, otrzepię cię.

To nie zejdzie, nie od otrzepywania.

Zapnij guziki, mówi on. Nie bądź smutna.

Ślepy zabójca

Подняться наверх