Читать книгу Ślepy zabójca - Маргарет Этвуд - Страница 13

Оглавление

ŚLEPY ZABÓJCA

Dywany

W słuchawce coś brzęczy i trzeszczy. Grzmot czy ktoś podsłuchuje? To jednak publiczny telefon, nie mogą go namierzyć.

Gdzie jesteś?, pyta ona. Nie powinieneś tu dzwonić.

On nie słyszy, żeby oddychała, nie słyszy jej oddechu. Chce, żeby przyłożyła słuchawkę do gardła, ale nie poprosi jej o to, jeszcze nie.

Jestem na sąsiedniej ulicy. Albo parę ulic dalej. Mogę być w parku, tym małym, tym z zegarem słonecznym.

Cóż, nie sądzę...

Wymknij się. Powiedz, że musisz się przewietrzyć.

Spróbuję.


Przy wejściu do parku stoją dwa kamienne słupki, czworokątne, fazowane na szczytach, stylizowane na egipskie. Nie ma tam jednak triumfalnych inskrypcji ani płaskorzeźb przedstawiających klęczących wrogów w kajdanach. Tylko: „Zakaz wałęsania się” i „Trzymać psy na smyczy”.

Chodź, mówi on. Odejdź od latarni.

Nie mogę długo zostać.

Wiem. Chodź tutaj. Bierze ją pod ramię i prowadzi; ona drży jak drut na mocnym wietrze.

Tu, mówi on. Nikt nas nie zobaczy. Żadne staruszki spacerujące ze swoimi pudlami.

Żadni policjanci z pałkami, mówi ona. Przez chwilę się śmieje. Światło lampy sączy się przez liście; lśnią w nim białka jej oczu. Nie powinnam tu przychodzić, mówi. To za duże ryzyko.

Za krzakami stoi kamienna ławka. On okrywa ramiona kobiety swoją marynarką. Stary tweed, stary tytoń, odór spalenizny. Leciutki zapach soli. Tu była jego skóra, przylegała do materiału, a teraz jest tu jej skóra.

Proszę, będzie ci cieplej. A teraz złamiemy regulamin. Będziemy się wałęsać.

A co z trzymaniem psów na smyczy?

To też złamiemy. Nie obejmuje jej. Wie, że ona tego pragnie. Oczekuje tego; z góry wyczuwa dotyk, tak jak ptaki wyczuwają cień. On wyciąga papierosa i ją częstuje. Tym razem ona się zgadza. Szybki błysk zapałki w ich połączonych dłoniach. Czerwone koniuszki palców.

Trochę mocniejszy płomień i zobaczylibyśmy kości, myśli ona. Niczym na prześwietleniu rentgenowskim. Jesteśmy jak mgła, jak lekko zabarwiona woda. Woda robi, co chce. Zawsze płynie w dół. Jej gardło wypełnia się dymem.

Teraz opowiem ci o dzieciach, mówi on.

O dzieciach? Jakich dzieciach?

Kolejna rata. O Zykronie, o Sakiel-Norn.

Ach. Tak.

Są tam dzieci.

Nie mówiliśmy nic o dzieciach.

To niewolnicy. Są niezbędni. Nie dam sobie bez nich rady.

Chyba nie chcę tam żadnych dzieci, mówi ona.

Zawsze możesz mi przerwać. Nikt cię nie zmusza. Możesz odejść, jak mówi policja, kiedy ma się szczęście. Jego głos jest spokojny. Ona nie odchodzi.


On zaczyna: Sakiel-Norn to teraz sterta kamieni, ale kiedyś było kwitnącym centrum handlu i wymiany. Leżało na skrzyżowaniu trzech głównych szlaków lądowych – ze wschodu, z zachodu i z południa. Z północą łączył je szeroki kanał wpadający do morza, znajdował się tam dobrze obwarowany port. Nie pozostały żadne ślady domostw i murów obronnych; po ich zniszczeniu porąbane bloki z kamienia zabrali wrogowie lub obcy, by wykorzystać je w zagrodach dla zwierząt, korytach rzek czy prymitywnych fortach, albo też fale i wiatr zagrzebały je pod wędrującym piaskiem.

Kanał i port wybudowali niewolnicy, co nie dziwi: to właśnie niewolnikom Sakiel-Norn zawdzięcza swoją wspaniałość i potęgę. Było jednak znane także z rękodzielnictwa, zwłaszcza tkactwa. Pieczołowicie strzeżono sekretów farb używanych przez artystów: tkaniny lśniły jak płynny miód, jak zmiażdżone fioletowe winogrona, jak kielich byczej krwi rozlanej w słońcu. Delikatne woalki były subtelne niczym pajęczyny, dywany zaś tak miękkie i lekkie, że człowiek miał wrażenie, iż stąpa po powietrzu stworzonym, by przypominało kwiaty i płynącą wodę.

To bardzo poetyckie, mówi ona. Zdumiewasz mnie.

Potraktuj to jak dom towarowy. Kiedy się nad tym zastanowić, to po prostu luksusowe towary. Wtedy to mniej poetyckie.

Dywany tkali niewolnicy, zawsze dzieci, gdyż tylko dziecięce palce były na tyle drobne, by poradzić sobie z tak zawiłą robotą. Jednak nieustająca uważna praca wymagana od dzieci powodowała, że ślepły w wieku ośmiu lub dziewięciu lat, a ich ślepota była miarą, którą sprzedawcy dywanów wyceniali i zachwalali swój towar: Ten dywan oślepił dziesięcioro dzieci, mawiali. Ten dziesięcioro, ten dwadzieścioro. Ponieważ od tego zależały ceny, zawsze przesadzali. Zwykle kupujący żartowali sobie z ich przechwałek. Z pewnością tylko siedmioro, tylko dwanaścioro, tylko szesnaścioro, mawiali, dotykając dywanu. Szorstki jak ścierka. Przypomina żebracze posłanie. Jakby gnarr go utkał.

Gdy dzieci ślepły, sprzedawano je właścicielom burdeli, zarówno dziewczynki, jak i chłopców. Za usługi oślepłych dzieci żądano wysokich kwot; mawiano, że ich dotyk jest tak delikatny i zręczny, że pod ich palcami można poczuć, jak ze skóry wyrastają kwiaty i wypływa woda.

Dzieci umiały także otwierać zamki. Te, które uciekły, zajęły się zawodowo podrzynaniem gardeł w ciemnościach, było bowiem wielkie zapotrzebowanie na płatnych zabójców. Miały bardzo wyostrzony słuch, umiały poruszać się bezszelestnie i przeciskać przez najmniejsze otwory, potrafiły wyczuć różnicę między pogrążonymi w głębokim śnie a tymi, którzy spali niespokojnie. Zabijały tak delikatnie, jak ćma uderza skrzydłami o szyję człowieka. Uważano, że nie znają litości. Bardzo się ich obawiano.

Dzieci – tkając niekończące się dywany, gdy jeszcze widziały – opowiadały sobie historie dotyczące swojego przyszłego życia. Krążyło między nimi powiedzenie, że tylko ślepcy są wolni.


To zbyt smutne, szepcze ona. Dlaczego opowiadasz mi taką smutną historię?

Teraz jeszcze bardziej pogrążyli się w cieniu. Jego ręce w końcu ją obejmują. Powoli, myśli on. Żadnych gwałtownych ruchów. Skupia się na swoim oddechu.

Opowiadam ci historie, w których jestem dobry, mówi. Takie, w które uwierzysz. Nie uwierzyłabyś w przesłodzone głupoty, prawda?

Nie. Nie uwierzyłabym.

Poza tym to nie do końca smutna historia – niektóre dzieci uciekły.

Żeby podrzynać gardła.

Nie miały wyboru, prawda? Nie mogły zostać sprzedawcami dywanów ani właścicielami burdeli. Nie miały pieniędzy. Musiały więc zająć się brudną robotą. Miały pecha.

Przestań, mówi ona. To nie moja wina.

Moja też nie. Powiedzmy, że spadły na nas grzechy ojców.

To niepotrzebne okrucieństwo, cedzi ona zimno.

A kiedy okrucieństwo jest potrzebne, pyta on. I ile okrucieństwa? Poczytaj gazety, to nie ja wymyśliłem świat. Jednakże stoję po stronie podrzynających gardła. Gdybyś musiała podrzynać gardła albo głodować, co byś zrobiła? Albo pieprzyć się, żeby przeżyć – zostaje jeszcze to.

Teraz posunął się za daleko. Okazał gniew. Ona odsuwa się od niego.

Wystarczy już, mówi. Muszę wracać. Liście wokół nich drżą niespokojnie. Ona wyciąga dłoń wnętrzem do góry; spada kilka kropel deszczu. Grzmot słychać bliżej. Ona zsuwa jego marynarkę z ramion. Nie pocałował jej; nie zrobi tego, nie dzisiaj. Ona odbiera to jak reprymendę.

Stań w oknie, mówi on. W oknie swojej sypialni. Zostaw zapalone światło. Po prostu tam stój.

Poruszył ją. Po co? Po co, na litość boską?

Bo chcę, żebyś stanęła. Chcę mieć pewność, że jesteś bezpieczna, dodaje, chociaż bezpieczeństwo nie ma z tym nic wspólnego.

Spróbuję, zgadza się ona. Tylko na chwilę. Gdzie będziesz?

Pod drzewem. Pod kasztanem. Nie zobaczysz mnie, ale będę tam stał.

Wie, które to okno, myśli ona. Wie, jakie to drzewo. Musiał się zaczaić. Obserwować ją. Lekko drży.

Pada, mówi. Będzie lało. Zmokniesz.

Nie jest zimno, odpowiada on. Poczekam.

Ślepy zabójca

Подняться наверх