Читать книгу Nigdy nie mówię nigdy - Marta W. Staniszewska - Страница 6
Rozdział 2
ОглавлениеNa korytarzu nie było żywej duszy. Większość pracowników mojej firmy opuściło swoje miejsca pracy i udało się do pobliskich kafejek i barów na lunch. Ja rzadko jadałam w godzinach pracy. Szkoda mi było na to czasu, wolałam w wolnej chwili chwycić kawę i croissanta, niż rezygnować z numerku z Ethanem. Poza tym w przeciwieństwie do innych pracowników tej firmy mogłam wyskoczyć na lunch w dowolnym momencie dnia, dowolnie często i na dowolnie długo, jeśli tylko bym tego potrzebowała.
Dobrze jest być szefem – pomyślałam.
Przeszłam krótkim korytarzem, potem w górę po schodach na parter i stamtąd klatką schodową dalej na drugie piętro, gdzie znajdował się mój gabinet. Mogłam wybrać windę, ale wolałam pieszą wycieczkę w górę. Nie lubiłam wind – rozleniwiały. Poza tym miałam małą tajemnicę… od dziecka bałam się małych zamkniętych pomieszczeń, wiszących na cienkiej stalowej lince w tunelu bez końca… ale o tym nie wiedział absolutnie nikt oprócz mojej matki, która zabrała tę tajemnicę ze sobą, Charliego – mojego ojczyma, i Megan, mojej najlepszej przyjaciółki.
Jeszcze tylko kilka metrów i będę mogła podmyć się nieco i zmienić bieliznę na suchą, nieprzesiąkniętą seksualnymi sokami. Marzyłam o tym, odkąd opuściłam archiwum.
– Samantha! Nareszcie! – Moja asystentka krzyknęła na mój widok i odetchnęła ciężko, jakby z ulgą. – Jak dobrze cię widzieć, nie odbierałaś telefonu, a…
– Oczywiście, że nie odbierałam, Jenny – przerwałam jej potok słów. – Byłam bardzo zajęta – odparłam ze spokojem i lekkim rozdrażnieniem, otwierając drzwi gabinetu.
– Przepraszam cię, ale pan Pratt czeka na ciebie od piętnastu minut.
– Zatem kolejne pięć nie zrobi mu różnicy. Zajmij go czymś, ja muszę się odświeżyć – rzuciłam, zerkając na nią w tył za swoje plecy. Weszłam do swojego gabinetu, marząc o ciepłym wnętrzu mojej prywatnej łazienki.
– Ale pan Pratt czeka w twoim gabinecie… – usłyszałam płaczliwy głos Jenny i zanim zdążyłam zareagować lub się cofnąć, napotkałam wzrokiem szare spojrzenie postaci siedzącej w fotelu. Postać podniosła się z wolna i zbliżyła się do mnie z wyciągniętą dłonią.
Byłam przekonana, że stojący przede mną Pratt słyszał całą moją rozmowę z Jen, ale nawet jeśli było to prawdą, to nie dawał tego po sobie poznać, zachowując profesjonalną, nieprzenikliwą maskę, ozdobioną podejrzanie szerokim uśmiechem.
– Pani Ryder – przywitał się mężczyzna. Odwzajemniłam jego silny uścisk dłoni i zmierzyłam pokrótce. Przystojna prostokątna twarz, lekko poorana zmarszczkami. Wiek około pięćdziesiątki, może nieco ponad. Sylwetka szczupła i wysportowana. Drogi garnitur, gustowny. Brązowy krawat, drogi, ale wskazujący, że nie całkiem nadąża za modą. Tak, jest po pięćdziesiątce – przytaknęłam w myślach sama sobie.
– George Pratt – powiedział niskim, lekko ochrypłym i zaskakująco zimnym głosem.
– Tak, poznaliśmy się już wcześniej – przypomniałam mu równie lodowato. – Proszę mi wybaczyć to niewielkie spóźnienie – przeprosiłam, choć miałam gdzieś to, że czekał. – Miałam spotkanie.
– Na to wygląda – odparł, zerkając na moje włosy i pomiętą koszulę, i unosząc kącik ust w lekkim rozbawieniu, ale jego oczy pozostały zimne. Coś w nim nie dawało mi spokoju. Pozornie miał całkiem sympatyczną twarz. Dokładnie taką, jaką zapamiętałam z poprzedniego naszego spotkania. Właściwie to był w moim typie, choć rzadko sięgałam po facetów w jego wieku… Był kulturalny i opanowany. Może zbyt opanowany. Wyczuwałam w nim swego rodzaju wyrachowanie i brak skrupułów. Niebezpieczny partner handlowy – pomyślałam, przypominając sobie słowa matki: „Wystrzegaj się mężczyzn zbyt dobrze ułożonych” – mawiała. „To fatalne połączenie, bo zwiastuje obłudę umiejętnie zawoalowaną powierzchownością”.
Matka była mądrą kobietą, choć prostą. Nie skończyła żadnych studiów, a od mojego urodzenia nie pracowała, poświęciła się opiece nade mną i domem, a mimo to jej wiedza zaskakiwała wszystkich, których napotkała.
Sama mnie wychowała, a nie byłam łatwym dzieckiem. Teraz to nazywa się ADHD lub sprawianie problemów wychowawczych, ale kiedyś byłam po prostu kawałem upartego wrzodu na dupie matki.
Matka może i nie miała wykształcenia, natomiast czytała dużo, a rozumiała jeszcze więcej. To ona pomagała mi w lekcjach, to ona doradzała ojczymowi przy sprawach, które prowadził, zanim poszedł na emeryturę, to ona pokierowała moim życiem. Głównie dzięki niej byłam tu, gdzie jestem. Żałowałam, że nie ma jej już przy mnie.
– Proszę usiąść – powiedziałam do Pratta, a mój głos nieco się złamał. Miałam nadzieję, że nie zauważył mojej nostalgii. To nie był dobry moment na rozklejanie się, choć od pogrzebu minęło tylko kilka tygodni. Wskazałam na fotel i stanęłam za swoim biurkiem, hamując napływające do oczu łzy.
Pratt nie skorzystał z oferty.
– Pani Ryder, przejdźmy do sedna – zabrał głos, wyciągając z teczki dokumenty. – Po przeanalizowaniu oferty pani firmy, postanowiliśmy podpisać z państwem kontrakt. Mam kilka drobnych uwag do umowy, ale spokojnie możemy je omówić po podpisaniu dokumentów. Moje uwagi nie będą nigdzie spisane. Jesteśmy dorosłymi ludźmi. Ufam, że wystarczy nam ustna umowa.
– Oczywiście, to zrozumiałe, panie Pratt. Bardzo się cieszę, że zdecydowaliście się na naszą ofertę – powiedziałam, troszkę zbyt entuzjastycznie. Ten kontrakt był firmie potrzebny jak powietrze.
Wyciągnęłam pióro, gdy położył umowę na biurku. Czy to był dokładnie ten egzemplarz, który podesłałam mu pocztą? Poznałam po zagiętym rogu pierwszej kartki. Nie zmienił nawet słowa? To było więcej niż zadziwiające. Zwykle sztaby prawników renegocjują treść na wszystkie możliwe sposoby, rozmowy trwają tygodniami, a zmiany są równie upierdliwe co niedorzeczne.
Powoli przejrzałam dokument, skupiając się na dolnym marginesie – był podpisany w każdym miejscu i podstemplowany imienną pieczątką Pratta.
Pratt uśmiechnął się wszystkowiedzącym uśmiechem, tak jak przed chwilą.
– Też się cieszę na naszą współpracę – przemówił, kiedy parafowałam każdą ze stron. – Wiele słyszałem o pani osiągnięciach – dodał, przechylając głowę na bok, nawet na chwilę nie ściągając z ust tego podejrzanego uśmieszku. Przerwałam na moment ruch pióra.
– Bardzo mi pan schlebia – skłamałam, spoglądając na niego znad dokumentów. – Ale ja już nie pracuję na projektach. Mogę jednak zagwarantować, że pana firmą zajmą się moi najlepsi pracownicy.
Pratt przez milisekundę wyglądał na zaskoczonego, ale to wrażenie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło.
– No właśnie – podszedł do fotela, przesunął go tak, żeby stał przodem do mojego biurka, usiadł na siedzisku i założył nogę na nogę, rozsiadając się wygodnie. Powoli złączył palce dłoni i przeszył mnie spojrzeniem tak intensywnym i lodowatym, że aż poczułam je na powierzchni kości. – To jest właśnie te kilka drobnych uwag do umowy. Po pierwsze to pani ma zająć się moją firmą. Może mieć pani pomocników, elfy, krasnoludki, gnomy, wszystko mi jedno, ale to pani ma wykonać wszystkie projekty i to pani ma być za nie odpowiedzialna.
Zaśmiałam się w duchu, odkładając pióro, choć do podpisania był jeszcze drugi, jego egzemplarz umowy. Co za bezczelny typek! Nie pracowałam na projektach od dwóch lat, miałam od tego ludzi, do cholery! Ciężko pracowałam na pozycję szefa i nie miałam najmniejszego zamiaru wracać do prac terenowych. Założyłam ręce na piersi i nogę na nogę i skrzywiłam się, bo wilgoć w dole przypomniała mi o prysznicu czekającym na mnie za ścianą.
– Proszę mi wybaczyć, ale to nie będzie możliwe, mam liczne zobowiązania i terminy…
– Zatem umowę możemy uznać za niebyłą. – Pratt podniósł się gwałtownie z fotela i odwrócił w kierunku drzwi wyjściowych.
Że co?! – wrzasnęłam w myślach. O co chodzi temu facetowi? Przecież to niedorzeczne! Zrywać wielomilionową umowę tylko dlatego, że odmówię jej osobistego wykonania? Nie zrobi tego, nie może! Czy może? Bez tego kontraktu firma nie ma szans na przetrwanie w niezmienionym stanie. Będę musiała zwolnić co najmniej dwadzieścia osób. Kurwa!
– Panie Pratt, niech pan poczeka – zawołałam za nim i niemal przefrunęłam przez gabinet, chwytając go za ramię i powstrzymując przez wyjściem. Poczułam pod palcami, że mięśnie na jego ciele napięły się. Kurczę, był naprawdę dobrze zbudowany, jak na swój wiek. Co nie zmieniało faktu, że jego zachowanie zbijało mnie z tropu, a nawet niepokoiło, a ja nie lubiłam czuć się w ten sposób. Którędy go podejść, jak zacząć? Myśl, Samantho! – ponagliłam się ze złością.
– Panie Pratt – zaczęłam i usłyszałam, jak sucho i bezosobowo brzmią moje słowa. – George… – zmieniłam ton na nieco delikatniejszy, odrobinę zalotny, a ramię Pratta ustąpiło. – George, przecież każdy problem jest do rozwiązania – zaśpiewałam, licząc na jego rozsądek. Był dojrzałym biznesmenem, musiał choć odrobinę rozumieć racjonalne argumenty. – Chcesz, żebym to ja zajęła się projektem? Okej. Będę nadzorować prace moich zespołów osobiście… – To mogę zrobić, pomyślałam. – Musisz zrozumieć, George, że ja zatrudniam ludzi i płacę im ciężkie pieniądze za dobre wykonanie powierzonych im zadań. A zatrudniam najlepszych, uwierz mi. I oni są właśnie po to, aby przeprowadzać prace w terenie.
– To ty nie rozumiesz, Samantho – odrzekł Pratt, zbliżając się do mnie. Zdecydowanie zbyt blisko! – Ty albo nikt – wycedził przez zęby tuż przy mojej twarzy.
Już nie przepadałam za tym typem. Nagle przez umysł przemknęło mi wspomnienie. Widziałem go już kiedyś, ale nie na poprzednim spotkaniu, nie na zdjęciu czy w telewizyjnym reportażu… Tylko gdzie? Kojarzyłam go z jakimś mało przyjemnym, ciemnym miejscem. Ostatnio tyle się działo, że nie miałam czasu ani chęci się nad tym zastanawiać.
Wzięłam głęboki oddech. Przetarg na zmianę wystroju i aranżację wnętrz sieci hoteli Madison De Lux, których właścicielem był George Pratt, zdawał się być moją ostatnią szansą na podniesienie się po ciężkim roku. To mogło stać się naszym być albo nie być. Może nie dla całej firmy, ale dla wielu moich pracowników z pewnością. Tydzień temu, gdy przygotowywaliśmy się do udziału w tym przetargu, w duchu postanowiłam sobie, że jeśli go nie wygramy, redukuję personel. Wiem, że mama nie byłaby z tego powodu zadowolona, ale tylko tak mogłam ocalić firmę, a dla tej firmy zrobiłabym wiele. Łącznie z pozbyciem się pięćdziesięciu procent ludzi, bo na to się zapowiadało, i przy obecnym obciążeniu projektami tylko część ludzi była niezbędna, aby przetrwać kryzys gospodarczy. To samo zdanie miał mój ojczym Charlie. W tej chwili cieszyłam się, że od zawsze wspierał mnie we wszystkim, co robiłam.
– W porządku – kiwnęłam głową, ogłaszając kapitulację. – Ja poprowadzę wszystkie prace.
– Zrobisz aranżacje, plany i osobiście będziesz obecna przy każdym z projektów w terenie – dodał Pratt.
Parsknęłam z ironią.
– Myślę, że przeceniasz moje umiejętności, George. Nie ma szans, żebym zdążyła zaprojektować zmianę wystroju pięciu hoteli w rok i na dodatek osobiście nadzorowała każdy z projektów w terenie.
– To jest właśnie druga uwaga. Masz na to tyle czasu, ile potrzebujesz.
– Dlaczego nie chcesz spisać tego na papierze? – spytałam podejrzliwie, coraz mocniej zastanawiając się, czy z tym facetem jest wszystko w porządku. O nie! Ja się nie zastanawiałam, ja miałam przekonanie, graniczące z pewnością!
– Chcę – odparł. – I dokładnie to zrobiłem. Paragraf dwudziesty pierwszy, w części o warunkach realizacji – dodał. – Strona czternasta – zacytował, a mnie zrobiło się nagle strasznie gorąco. To oznaczało, że zmienił umowę. Dodał coś na jednej stronie, a ja o mało jej nie podpisałam, nawet jej nie przeglądając!
– Czy jest jeszcze jakiś punkt umowy, który zmieniłeś, nie konsultując tego ze mną? – warknęłam, starałam się udawać spokój, ale wewnątrz mnie szalała burza.
– Nie, to jedyna zmiana.
Odetchnęłam chyba zbyt słyszalnie. Czasem bywałam zbyt skoncentrowana na celu, aby zwracać uwagę na środki do niego dążące. Co prawda mogłam w każdej chwili podrzeć umowę, która wciąż w dwóch egzemplarzach leżała na moim stole, ale coś podpowiadało mi, że nie będę zmuszona do tak drastycznych kroków. Wiedziałam natomiast, że zdecydowanie wskazana jest chwilowa rezygnacja z numerków z Ethanem przed ważnymi spotkaniami, bo przyćmiewały mi zdrowy rozsądek.
– Masz jeszcze jakieś uwagi, George, czy możemy kończyć?
– Na dzień dzisiejszy to wszystko. Chociaż… – zamyślił się przez sekundę. – Jest jeszcze jedna sprawa. Wolałbym, abyś jednak mimo wszystko mówiła do mnie „panie Pratt” – odparł, a krew w moich żyłach zagotowała się z wściekłości. Z trudem opanowałam przekleństwa cisnące mi się na usta.
– Mam nadzieję, że wszystkie sprawy w mojej karierze będą tak samo proste do rozwiązania jak ta… panie Pratt – zakpiłam, nawet nie próbując tego ukryć, a on uniósł usta w uśmiechu, który znałam już aż nazbyt dobrze. Pewny siebie dupek. Choć nie mogłam zaprzeczyć, że był świetnym biznesmenem. Właściwie najlepszym, z jakim przyszło mi się zmierzyć w ostatnim czasie.
– Chciałabym na wszelki wypadek zapoznać się z umową, jeśli pan pozwoli, panie Pratt. – odrzekłam, sącząc słowa w złości przez zaciśnięte zęby. – A teraz przepraszam, ale mam następne spotkanie już za kilka chwil.
Pratt bez kolejnego zgryźliwego komentarza opuścił mój gabinet, zostawiając za sobą swój wszystkowiedzący uśmiech, a ja, nie wiem dlaczego, opadłam na fotel wyczerpana z energii. Byłam wypompowana psychicznie i fizycznie jego obecnością… A może to orgazm sprzed dwudziestu minut tak na mnie zadziałał? W każdym razie wiedziałam, że muszę jakoś doprowadzić się do ładu, zanim zdecyduję, czy przyjmę to zadanie. Sięgnęłam z mozołem po telefon.
– Jen, przynieś mi, proszę, kawę. Podwójną z wysoką pianką – powiedziałam, wciskając guzik na interkomie, i nie czekając na jej odpowiedź, zrzuciłam szpilki pod biurko i przeczłapałam w stronę łazienki. Bez sił oparłam się o umywalkę i podniosłam oczy na lustro. Wciąż miałam ten sam wygląd kobiety zaraz po pieprzeniu, ale zadowolenie zniknęło z mojej twarzy. Związałam włosy gumką wysoko na czubku głowy i weszłam pod ciepły strumień wody. Szybko namydliłam się i spłukałam, ale nie umiałam zakończyć kąpieli. Stałam tak dobry kwadrans, przyjmując parujące krople na skórę i czując, jak przywracają mnie do żywych. Z oporem zakręciłam wodę, przypominając sobie, że za chwilę mam kolejne spotkanie. Założyłam nowe majtki i uprasowaną koszulę, spódnicę pozostawiłam bez zmian, choć w szafie w prywatnej części gabinetu miałam kilka kompletów ubrań na zmianę do wyboru.
Gdy wyłoniłam się z łazienki, znów świeża jak poranek i znów gotowa stawić czoło nawet największemu wrogowi, moja kawa już na mnie czekała. Pianka zdążyła nieco osiąść, ale to nie była wina Jenny, tylko mojego zbyt długiego przebywania pod prysznicem. Siorbnęłam łyk, kawa była idealna jak zawsze, mocna, ale właśnie o taką prosiłam. Obok kubka, na biurku spoczywały dokumenty niezbędne do kolejnego spotkania i rogalik z brzoskwiniowym nadzieniem. Fotel, na którym wcześniej siedział Pratt, był poprawiony i wyprostowany. Mój także.
Co ja bym zrobiła bez tej dziewczyny?
Kolejne spotkanie przeprowadzałam tylko na prośbę mojego ojczyma. Podobno jego koleżanka ze szkoły podstawowej założyła firmę produkującą meble ogrodowe i ojciec nieodpowiedzialnie podrzucił jej mój kontakt. Chciał dobrze, ale wyszło, jak wyszło i niezręcznie było mi odmówić. Pani Jenkins, zadbana kobieta w wieku Charliego, opowiadała mi o przewadze technorattanu nad drewnem sosnowym. W międzyczasie zdążyłam odebrać wiadomość tekstową od Megan, że będzie u mnie jutro o siódmej i, jak co piątek, idziemy do Morrison’s. Zamówiłam nową bluzkę na Amazonie i książkę z Book Depository, którą poleciła mi Megan.
Spotkanie z panią Honoratą Jenkins było tylko odrobinę mniej porywające niż szydełkowanie, więc po nieco ponad kwadrancie wysyłam Jen wiadomość, aby weszła do gabinetu z umówionym hasłem i wybawiła mnie od technorattanowej nudziary.
– Pani Ryder, ma pani pilny telefon na piątej linii – ogłosiła Jenny służbowym żargonem, zaglądając do gabinetu bez pukania.
– Dzięki, Jen – odparłam, hamując ulgę w głosie. – Pani Jenkins – odezwałam się do nudziary. – Bardzo mi przykro, ale musimy kończyć. Proszę przesłać mi resztę materiałów na maila. Chętnie zapoznam się z nimi w wolnej chwili – skłamałam.
Chyba setny raz tego dnia. Właściwie przychodziło mi to ostatnio z olbrzymią lekkością.
Pani Jenkins wyszła z nadzieją wypisaną na twarzy i przekazując wyrazy miłości dla mojego ojczulka, a ja oparłam się o oparcie fotela i przymknęłam powieki. To był zadziwiająco wyczerpujący czwartek. Sprzeczka z Ethanem, pan Pratt, pani Jenkins i jej nudno-rattan… a to była dopiero pierwsza połowa dnia. Co jeszcze przede mną? Z zamyślenia wyrwał mnie dźwięk interkomu.
– Sam, jesteś tam? – usłyszałam zaniepokojony głos Jennifer.
– Co się stało, Jennifer? – wychrypiałam, zaspanym głosem.
– Nic takiego, przypominam tylko o telefonie na piątej…
– Jennifer, skup się, kochanie. Zwłaszcza dziś, kiedy u mnie z tym trudno – upomniałam ją z czułością. – Przecież pani Jenkins już poszła.
– Tak, ale naprawdę masz telefon na piątej… To pani Kent.
– Ojej – zająknęłam się i nieco speszyłam.
Kurczę, tylko nie ona! Nie miałam teraz siły i pomysłu, aby się tłumaczyć.
– Czy możesz powiedzieć jej, że mnie nie ma?
– Bardzo mi przykro, ale już poinformowałam panią Kent, że odbierzesz jej telefon. Przepraszam, jeśli zrobiłam coś niestosownego – głos Jennifer był coraz bardziej skonsternowany. – Mówiłaś, że rodzinę mam przełączać bez konsultacji.
– Eh – westchnęłam pod nosem. Co prawda, to prawda. Poza tym wiecznie ukrywać się przed nią nie mogę.
Czas zmierzyć się z przeszłością.
– Oczywiście, Jen, dziękuję, przełącz mnie, jeśli możesz.
Chwilę później uderzył mnie w ucho rozwścieczony głos:
– Ryder, ty małpo! Jak długo mam czekać, aż łaskawie do mnie zadzwonisz i ze mną porozmawiasz? A w ogóle to obiecałaś mi, że do mnie przyjedziesz i poznasz moją rodzinę… – trajkotała, a w tle usłyszałam szum ulicy i klakson. – Uważaj, jak jeździsz! – wrzasnęła do słuchawki, aż musiałam odsunąć ją od ucha.
– Od naszej poprzedniej rozmowy byłam troszkę zapracowana, wiesz, jak jest…
– To było w zeszłym roku! – warknęła, ale pomiędzy tyradą wyczuwałam rozbawienie lub co gorsza nutkę współczucia.
– Boże, Sophie, wybacz mi, nie wiem, jak to się stało, po prostu ostatnio dni uciekają mi między palcami, przepraszam – błagałam autentycznie skruszona. Kolejny klakson i dźwięk dzwonka w tle rozmowy, potem trzaśnięcie.
Fatalna ze mnie przyjaciółka i jeszcze gorsza kuzynka. Nie dość, że nie było mnie na jej wieczorze panieńskim i ślubie, bo miałam do zamknięcia ważny projekt, to jeszcze od kilkunastu ostatnich miesięcy próbuję wybrać się do niej, aby poznać jej synka Filipa. Pewnie już zaczął raczkować. Niedługo zacznie chodzić, znajdzie dziewczynę, a potem pójdzie na studia, a ja nawet nie poznam go na ulicy? I jeszcze ten mąż Sophie… Aleksander Kent. Widziałam go kilka razy na okładkach magazynów biznesowych i plotkarskich, ale nigdy nie poznałam osobiście. W ich życiu tak szybko wszystko się potoczyło. Nawet się nie obejrzałam, a byli po ślubie. A mnie nie było przy Sophie, choć kiedyś byłyśmy nierozłączne. Nie powinnam nazywać się jej przyjaciółką nawet w myślach. Na szczęście rodziny się nie wybiera, więc chyba tylko dlatego Sophie jeszcze walczyła o to, aby się ze mną skontaktować.
– Wiem, jestem złym człowiekiem, nie mam nic na swoje usprawiedliwienie… – mruknęłam.
– Oj, zamknij się, Ryder! Takich tekstów nasłuchałam się od ciebie już setki razy – uciszyła mnie stanowczo. Szum w telefonie ucichł, jakby weszła do jakiegoś pomieszczenia. – Gdzie jesteś przez najbliższe trzy minuty, kłamczucho?
No i doigrałam się. Byłam w takim szoku, że nie umiałam powiedzieć nic innego jak tylko:
– W biurze, ale…
– Nie ruszaj się stamtąd! – zażądała.
– Sophie, ja zaraz mam ważne spotkanie.
– Okłamywanie mnie nic ci nie pomoże. Jennifer powiedziała mi, że w kalendarzu nie masz nic aż do wieczora – syknęła wyraźnie oburzona i rozłączyła się.
Nie, nie, nie! Nie mogła tu teraz przyjechać! Na pewno miałam jakiś dobry powód, aby skoczyć z nią na kawę i potem wyrwać się w pośpiechu. Znów będzie mnie wypytywać, znów lustrować i ganić, że nie mam dla niej czasu, że rodzina dla mnie nic nie znaczy. Nie, nie miałam dziś na to siły.
– Jennifer! – wywołałam moją sekretarkę przez interkom. – Przypomnij mi, proszę, co mam na dziś w kalendarzu?
– Sekundkę, sprawdzam… – odparła. Przecież dopiero to sprawdzała! – O dwudziestej kolacja z Charliem Ryderem, poza tym nic.
Kurczę, znaczy, że nie mam żadnej drogi ucieczki? Przypomniałam sobie, że wczoraj dzwonił do mnie po raz kolejny przedstawiciel firmy sprzedającej materiały do obić mebli. Bardzo zależało mu na spotkaniu. Mogłam go wcisnąć na czternastą.
I wtedy w drzwiach pojawiła się ewidentnie wściekła Sophie! Rozwiany blond włos, jak z filmu, wkroczył najpierw, a za nią reszta blond furii. Wyglądała powalająco. Piękna, klasyczna twarz o słowiańskiej urodzie, zdrowa, jasna cera. Zgrabne, wysokie ciało, otulone granatową dopasowaną sukienką, z ołówkowym dołem, nawet po całkiem niedawnej ciąży nie straciło na jakości. Szpilki do nieba. Małe niegdyś piersi teraz uwidoczniły się, zapewne pod zbawiennym urokiem karmienia dziecka. Ewentualnie w grę wchodziła jeszcze operacja. Jej mąż był jednym z najbogatszych ludzi w kraju, na pewno więc było ją stać na zabieg w najlepszej klinice. Musiałam ją o to zapytać.
Tuż za nią w progu pojawiła się olbrzymia postać mężczyzny, i gdy tylko wyłoniła się z cienia, z wrażenia zbierałam szczękę z podłogi.
– Teraz mi już nie uciekniesz, Ryder! – Sophie bez ogródek rozpoczęła swój słowny atak, ale ja, choć szczerze miałam ochotę uciekać, nie byłam w stanie nawet drgnąć, zapatrzona w mężczyznę, który wszedł do mojego gabinetu. Przystojną jak z rozkładówki kalendarza dla pań twarz, zdobił najbielszy z uśmiechów. Dłuższe blond włosy niesfornie spadły mu na ramiona. Nie umiałam oderwać od niego oczu. Wielki półbóg w ludzkim ciele. Gigantyczny, umięśniony tors poruszał się powoli pod koszulą i czarną, sportową marynarką. Nawet przez kolejne warstwy odzieży widać było, że na jego ciele nie ma nawet grama zbędnego tłuszczu.
– Aleks Kent – odezwał się, a baryton jego głosu zadudnił mi w piersi. Wyciągnął dłoń na przywitanie, jego uśmiech stał się szerszy i teraz ukazywał dwa rzędy białych i równych zębów.
Bezwładnie wyciągnęłam dłoń i przyjęłam nią silny, męski uścisk. A co zrobiłam potem? Nic! Dalej się gapiłam…
Nagle poczułam kuksańca na ramieniu, który wybudził mnie z transu. Odwróciłam wzrok od chyba najlepiej zbudowanego mężczyzny, jakiego widziałam w życiu i spojrzałam zdezorientowana na wyraźnie ubawioną Sophie.
– Nie przejmuj się. On tak na wszystkich działa – oznajmiła z rozradowanym chichotem, puszczając do mnie oczko. Po jej złości chyba już nie było śladu.
Zorientowałam się, że od kilku minut stoję z rozdziawioną buzią, wgapiona w Aleksandra Kenta, aż zaschło mi w gardle. Tego Aleksandra Kenta, z tych Kentów. Potentata, milionera, filantropa, inwestora… i męża Sophie! Do tej pory widywałam go tylko na okładkach magazynów i daję słowo, że zdjęcia nie oddawały jego prawdziwego samczego uroku. Odebrał telefon, przepraszając nas na moment. No tak, biznesmen…
Schyliłam się do Sophie, przyciągając ją do siebie i całując mocno w policzek.
– Gdzie takich rozdają? – szepnęłam do jej ucha, a ona roześmiała się w głos.
– Opowiem ci wszystko przy kawie – odparła, przytulając mnie i prowadząc pod rękę w stronę wyjścia.
Aleks Kent ruszył za nami, nie odrywając ucha od telefonu. Boże, jak on się poruszał…
– Tak się cieszę, że w końcu pogadamy. Mam ci tyle do powiedzenia – trajkotała Sophie. – O moim małym Filipie, o tym tu wielkoludzie… – Spojrzała na męża z miłością, a on odpowiedział uroczym mrugnięciem powieki. – Muszę ci koniecznie opowiedzieć o domu na Barbados! – zapiszczała. – Matko, tyle się wydarzyło, odkąd ostatni raz cię widziałam.
Jak ja tęskniłam za tym jej potokiem słów. Serio tęskniłam!
Popołudnie spędziłam w towarzystwie Sophie i pierdyliarda zgłosek, które wypowiedziała w moim kierunku. Dowiedziałam się, jak poznała swojego demonicznie przystojnego męża, jak zaszła w ciążę, jak planowali ślub i napomknęła, jak została dwukrotnie porwana, ale obiecała, że resztę opowie mi, kiedy będziemy same, bo to nie jest temat na pełną ludzi kawiarnię. Nie chciałam wierzyć w jej historie, ale nie miałam podstaw żeby je negować, poza tym, że były nadzwyczaj nieprawdopodobne i niezwykłe. Takie przygody mogłaby mieć tylko ona. Choć domyślałam się, że spora zasługa leżała tu po stronie ciekawej przeszłości jej osobistego nordyckiego bożka, który na szczęście – bo nie byłabym w stanie skupić się na niczym innym jak jego bicepsy – nie dotrzymywał nam towarzystwa i ulotnił się na jakiś trening. No tak, takie ciało trzeba było jakoś zbudować.
Gdy koniec końców udało mi się wyrwać z objęć Sophie, bo musiała biec do swojego synka i swojej idealnej rodziny, o której nasłuchałam się dziś za wszystkie czasy – naładowana jej energią nareszcie dotarłam do domu. Ogarnęła mnie kojąca ulga, że mam to za sobą. No bo ile można słuchać o perfekcyjnym życiu perfekcyjnej kuzynki. Jak to jej mąż starał się o nią, jak przechodzili przez kłopoty, jak walczyli o miłość. Ble…
Niestety, chwilę później ulgę zastąpiła nostalgia, a za nią przypałętał się smutek. Smutek tak wielki, że zmienił się w złość i zazdrość. Czy ja nie zasługuję na takie idealne życie jak ona? Może nie zasługuję, może to, co robię na co dzień, nie spotyka się z przychylnością losu i fortuna nie raczy mnie obdarzyć takim szczęściem. Czy kiedyś doczekam się swojego happy endu? I czy ja w ogóle chcę takiego końca? Sama nie wiedziałam, co mam czuć, wściekłość czy radość z faktu, iż dzięki mojemu specyficznemu charakterowi nie spotka mnie w życiu nic tak cudownie mdłego, tak słodkiego do porzygania tęczą… Powiedziałam: „specyficznemu charakterowi”? Ha, ha, no tak, „specyficzny” to zbyt delikatne określenie…
Szybki prysznic i byłam gotowa na comiesięczną kolację w domu rodzinnym.