Читать книгу Na własną rękę - Martin Cruz Smith - Страница 11

Rozdział 2

Оглавление

Kiedy Arkadij dogonił demonstrantów, ich liczba wzrosła i w sile ponad stu osób dotarli do celu — zaułka, w którym w ubiegłym tygodniu dziennikarka Tatiana Pietrowna zginęła po upadku z okna. Wszystkie budynki były tu takie same — pięć pięter z ponurego betonu, w otoczeniu obumarłych drzewek, które najpierw zasadzono, a potem poszły w zapomnienie. A choć ławka i huśtawka były upstrzone ptasim łajnem, to schody od frontu, tam gdzie spadła kobieta, niedawno wyszorowano i wybielono.

Nikogo nie aresztowano, mimo że reporter z jakiejś stacji telewizyjnej, który szedł z demonstrantami, zasapany donosił, że zaczepne dziennikarstwo Pietrowny wiązało się z ryzykiem. Nie wykluczał jednak i takiej możliwości, że dziennikarka odebrała sobie życie dla rozgłosu. Tak czy siak, oficjalna wersja mówiła o samobójstwie.

Arkadij zwrócił uwagę na zeznanie sąsiadki, która słyszała kobiecy krzyk. Samobójstwo zwykle wymaga skupienia. Ci, którzy odbierają sobie życie, liczą proszki, zafascynowani patrzą na kałużę własnej krwi albo w milczeniu skaczą z wysokości. Krzyczą wyjątkowo rzadko. Poza tym Arkadij nie widział żadnych sąsiadów. A takie wydarzenie powinno przyciągnąć gapiów do okien.

Demonstranci zapalili świece, wznosząc zdjęcia, na których Tatiana Pietrowna — bardzo ładna kobieta, aczkolwiek nie w krzykliwy sposób — a to siedziała przy biurku, a to czytała w hamaku, wyprowadzała psa na spacer bądź zdawała relację z linii frontu w strefie działań wojennych. Na czele tłumu stał jej były redaktor naczelny, Siergiej Obolenski. Z powodu wygolonej na łyso głowy, starannie przystrzyżonej brody oraz okularów w drucianych oprawkach z daleka rzucał się w oczy. Arkadij kiedyś miał okazję go poznać i od tej pory żywili do siebie głęboką pogardę.

— Gdzie jest Tatiana?! — zawołał ostro naczelny przez megafon. — Co oni próbują zatuszować?

Wyglądało na to, że Ania ze swoim aparatem uwija się wszędzie naraz. Arkadij musiał ją pociągnąć za rękaw.

— Nie uprzedziłaś mnie o tym — powiedział.

— Bo zabroniłbyś mi tu przyjść — odparła. — Dzięki temu uniknęliśmy kłótni. Policja twierdzi, że ona się zabiła, wyskakując ze swojego balkonu. My domagamy się niezależnej sekcji zwłok, a oni opowiadają, że nie są w stanie udostępnić jej ciała. Jak mogli zgubić zwłoki?

— Gubili zwłoki przez długie lata. To było jedno z ich zadań. A wracając do rzeczy, czy macie zezwolenie na tę demonstrację? Bo jeśli nie, to mogą was potraktować jak prowokatorów.

— Ależ to jest prowokacja, Arkadiju. Właśnie tak, dokładnie w duchu Tatiany Pietrowny. Przyłącz się do nas.

Arkadij zawahał się. W tej samej chwili podszedł do nich Obolenski.

— Aniu, co ty znowu robisz w tłumie? — zapytał. — Twoje miejsce jest z przodu, masz robić zdjęcia.

— Za chwilkę. Siergiej, pamiętasz śledczego Renkę? Szedł razem z nami.

— Naprawdę? Jedyna biała owca w stadzie czarnych? Przekonamy się, czy to prawda. — Obolenski zasalutował mu drwiąco, po czym odszedł, by powitać grupę studentów uniwersytetu, którzy dołączyli do protestu.

— Mamy co najmniej dwustu demonstrantów — pochwaliła się Ania.

— Powinnaś była mnie uprzedzić — powiedział Arkadij.

— Wiedziałam, jak byś zareagował, i się nie rozczarowałam.

Dla niej wszystko jest takie proste, pomyślał. Czarne jak smoła albo białe jak śnieg. Miała nad nim przewagę, ponieważ nigdy nie dorównywał jej czystością przekonań. O ile ona zachowywała się jak rozpuszczony bachor, o tyle on był smutasem, który wszystkim psuje zabawę. Jako dziennikarka, Ania zawsze próbowała znaleźć się w centrum wydarzeń, on natomiast stronił od ludzi. Nie udawała, że jest mu wierna, zresztą wcale tego od niej nie oczekiwał. Byli kochankami z doskoku. Po prostu czasem pewne sfery ich życia zachodziły na siebie. Nie robili sobie żadnych nadziei.

— Jedź do domu, Arkadij — poradziła mu Ania.

Wrócił Obolenski. Władczo chwycił ją za ramię i poprowadził ku ławce, na której jakiś mężczyzna ciskał gromy przez megafon. Arkadij pomyślał, że Tatiana Pietrowna uśmiałaby się na widok tych, którzy przyszli złożyć jej pośmiertny hołd. Była to zbieranina podstarzałych intelektualistów. Wydawcy, którzy porzucili swoich autorów, literaci piszący do szuflady, malarze, którym przerabianie socrealizmu na kicz przyniosło majątek…

Renko zastanawiał się, o co jeszcze można by ich oskarżyć. O to, że niegdyś należeli do pokolenia, które zrzuciło okowy i obaliło imperium? Że są romantykami opłakującymi randkę z historią, do której nigdy nie doszło? Że wymiękli jak zgniłe dynie? Że skupili się wokół Tatiany po jej śmierci, chociaż za życia omijali ją szerokim łukiem? Że są starzy?

Odniósł wrażenie, że dla Obolenskiego setki demonstrantów to za mało, że chciałby ich mieć tysiące. Gdzie się podziały dzieciaki co nic, tylko tweetują, esemesują i za pomocą iPhone’ów potrafią skrzyknąć wielotysięczne marsze? Gdzie są liberałowie, antykomuniści, przeciwnicy Putina, lesbijki i geje? W porównaniu z nimi demonstracja Obolenskiego przypominała garden party. Oddział geriatryczny.

Gdyby to zależało od niego, na tym etapie odesłałby wszystkich do domów. Niby nie mógł się przyczepić do niczego konkretnego, w powietrzu wisiało jednak nienaturalne napięcie, czekające na rozładowanie. Taka forma protestu była jak najbardziej na miejscu, bo i Tatiana też się prosiła o kłopoty. Pisała o korupcji wśród polityków i w policji. Szczególnie upodobała sobie atakowanie byłych funkcjonariuszy KGB, którzy zagnieździli się na Kremlu niczym nietoperze.

Renko oderwał się od tłumu i obszedł budynek. Z jednej strony ciągnął się szereg opuszczonych bloków mieszkalnych, z drugiej straszył ogrodzony siatką plac budowy, która na dobrą sprawę nie ruszyła z miejsca. Zwalone na kupę pręty zbrojeniowe przeżerała rdza. Porzucone przyczepy budowlańców miały powybijane szyby, a na drzwiach wymalowane sprejem swastyki. Wokół betoniarki zgromadziła się grupka mężczyzn. Ich łyse głowy i czerwone stroje zdradzały kiboli klubu piłkarskiego Spartak. Podczas meczów Spartaka często zamykano ich w wydzielonych sektorach stadionu jak w klatkach. Arkadij patrzył, jak jeden z nich podnosi żelazny pręt i bierze próbny zamach.

Kiedy wrócił do demonstrantów, ci protestowali już na całego. Tutaj nie obowiązywały żadne reguły. Ludzie przekazywali sobie megafon, by mogli wyznać swoje winy. Na jakimś etapie każde z nich zrobiło karierę, zrzynając z artykułów, które Tatiana Pietrowna pisała z narażeniem życia. A jednocześnie, jak wspominali, dziennikarka doskonale wiedziała, jaki koniec ją spotka. Nie miała samochodu, bo jak mówiła, zaraz by go wysadzili w powietrze, a szkoda marnować całkiem dobre auto. Mogła się przenieść do większego mieszkania — szantażem zapewnić sobie życie w luksusie — ale wystarczał jej lokal w zaułku, rozklekotana winda i liche drzwi.

„Nie ma to jak w swoim domku”, mawiała Tatiana. Ale wiedziała. Tak czy owak, była to tylko kwestia czasu.

W zapadającym zmroku ekipa wiadomości telewizyjnych odjechała, zanim jeszcze wystąpił poeta Maksim Dal. Maksim rzucał się w oczy — wyższy od całej reszty, z siwiejącymi blond włosami związanymi w koński ogon i w kożuchu, a do tego tak niebywale szpetny, że aż niemal piękny. Gdy tylko dorwał się do megafonu, potępił brak postępów w śledztwie.

— Tołstoj napisał: „Bóg zna prawdę, lecz czeka”! — zagrzmiał Maksim i powtórzył: — Bóg zna prawdę, lecz czeka, zanim naprawi zło czynione przez człowieka. Tatiana Pietrowna nie była aż tak cierpliwa. Nie miała cierpliwości Boga. Zło czynione przez ludzi chciała naprawiać od razu. Dzisiaj. Wiedziała, że ta jej niecierpliwość wcześniej czy później doprowadzi do takiego dnia jak ten. Wiedziała, że jest wystawiona na odstrzał. Ta drobna kobieta tak bardzo zagrażała pewnym czynnikom rządowym, że trzeba ją było uciszyć, tak samo jak zastraszano, napadano i mordowano wielu innych rosyjskich dziennikarzy. Wiedziała, że jest następna na liście męczenników, i także dlatego była aż tak niecierpliwa.

Jeden z demonstrantów padł na kolana. Renko sądził, że ten człowiek się potknął, dopóki nie roztrzaskała się latarnia. Wszystkich najpierw zatkało, po czym rozległy się przerażone krzyki.

Stojąc na skraju tłumu, Renko miał doskonały widok na skinheadów przeskakujących przez siatkę niczym wikingowie dokonujący abordażu statku. Była ich ledwie garstka, nie więcej niż dwudziestu; wszyscy dzierżyli żelazne pręty niczym pałasze.

Redaktorzy, którzy prowadzili siedzący tryb życia, nie mogli się równać z młodymi zbirami, spędzającymi całe dnie na dźwiganiu ciężarów w siłowni i ćwiczeniu ciosów karate w nerki albo pod kolana. Profesorowie schowali swą godność i przystąpili do odwrotu, próbując odpierać ciosy. Tablice z hasłami padały w chaosie, gdy na wszelkie apele odpowiadano kopniakami. Uderzenie w plecy pozbawiało tchu. Walnięcie cegłą w głowę zdzierało skórę z czaszki. Gdy nadjechał policyjny autobus i wysypały się z niego oddziały do tłumienia rozruchów, wyglądało na to, że ratunek jest tuż-tuż. Arkadij spodziewał się, że funkcjonariusze przyjdą z pomocą demonstrantom, a tymczasem rzucili się na nich z pałkami.

Zobaczył, że rusza na niego wielki jak góra policjant. W obliczu tak nierównych sił walnął tamtego w krtań. Było to bardziej muśnięcie niż nokautujący cios, a jednak policjant, zataczając się, usiłował złapać powietrze. W samym środku zadymy Ania próbowała robić zdjęcia, a Maksim osłaniał ją, wywijając megafonem jak maczugą. Kątem oka Renko zobaczył, że Obolenski też ma w ręku megafon.

Renko się zachwiał. W walkach ulicznych nie ma nic gorszego, niż znaleźć się na ziemi, a właśnie zmierzał na jej spotkanie. Nie wiedział, kto mu podstawił nogę, ale dwaj policjanci zaczęli stepować na jego żebrach. No cóż, pomyślał, jak by to powiedział Wiktor, zrobiło się naprawdę chujowo.

Sam nie wiedział, jak udało mu się dźwignąć na nogi i pokazać tamtym legitymację śledczego.

— To jeden z naszych? — Policjant opuścił zaciśniętą pięść. — Dałem się nabrać.

W ciągu kilku minut było już po walce. Skinheadzi przeskoczyli przez siatkę i zniknęli. Policjanci krążyli wśród poszkodowanych, zbierając dowody tożsamości. Renko widział rozcięte wargi i krwawiące nosy, ale najbardziej ucierpiało morale demonstrantów. Przez całe popołudnie na nowo przeżywali porywy z lat swojej młodości, na nowo się nimi emocjonowali, ponownie stojąc z Jelcynem na czołgu i raz jeszcze grając na nosie aparatowi KGB. Tamte lata uderzały do głowy, lecz odeszły bezpowrotnie, z protestujących uszło powietrze i zebrali tylko plon w postaci siniaków.

Renko nie mógł otworzyć spuchniętego oka, ale sądząc z reakcji Ani, może to i lepiej, że nie mógł się teraz zobaczyć. Dla odmiany ona wyglądała, jakby zadyma, w której uczestniczyła, była równie niebezpieczna jak jazda na kolejce górskiej. Obolenski się zmył. Poeta Maksim także zniknął. Szkoda. Z nim u boku walczyło się raźniej, zupełnie jakby miało się po swojej stronie yeti.

— Zgromadzenie bez zezwolenia! — ryknął kapitan policji. — Rozsiewanie złośliwych plotek, utrudnianie pracy policjantom!

— Którzy zaatakowali niewinnych cywili — wpadł mu w słowo Renko.

— A mieli zgodę na to zgromadzenie? Tak czy nie? Widzicie, właśnie tak się zaczynają kłopoty, od ludzi, którzy uważają, że należą im się szczególne względy, i stawiają się ponad prawem.

— Od ludzi, którzy zostali pobici — sprostował. Jakimś cudem, z racji swojej szarży, nagle stał się rzecznikiem demonstrantów.

— To wichrzyciele, którzy brutalnie zaatakowali policjantów cegłami i kijami. Powiadacie, że jak się nazywa wasz szef?

— Prokurator Zurin.

— Porządny człowiek.

— Takich jak on ze świecą szukać. Przepraszam, kapitanie, nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Ci ludzie tutaj padli ofiarą napaści, potrzebna im pomoc lekarska.

— Dopiero jak zaprowadzimy tu porządek. Po pierwsze, należy zabrać wszystkie aparaty fotograficzne. Wszystkie aparaty fotograficzne i komórki.

— Do torby na śmieci?

— Dzięki temu będziemy mogli obejrzeć materiały i obiektywnie ocenić, czy i gdzie doszło do pogwałcenia prawa. Na przykład…

Renko chciał się roześmiać, ale skrzywił się z bólu.

— Czy oni wyglądają na takich, którzy byliby zdolni na kogoś napaść? — zapytał.

— To pisarze, malarze, intelektualne kurwiszony. Kto wie, co takiego są zdolni wypichcić?

Wróciła torba na śmieci. Kapitan otworzył ją przed Anią.

— Teraz pani kolej.

Renko wiedział, że dziewczyna ma ochotę wbić kapitanowi sztylet w serce. A z drugiej strony w obliczu groźby utraty aparatu fotograficznego zamarła jak sparaliżowana.

— Ona jest ze mną — oświadczył.

— Nie bądźcie śmieszni, to nie jest śledcza ani milicjantka.

— Na mocy specjalnego rozkazu prokuratora Zurina.

— A to ci dopiero! Wiecie co, Renko, zadzwońmy do biura prokuratora i go zapytajmy.

— Wątpię, żeby był teraz w pracy.

— Znam numer jego komórki.

— Przyjaźnicie się?

— Tak.

Renko wpadł we własne sidła. Miał zawroty głowy, słyszał dobywający się z piersi świszczący oddech. Kiepsko to wyglądało.

Telefon po drugiej stronie dzwonił i dzwonił, aż w końcu rozległ się komunikat. Kapitan się rozłączył.

— Prokurator jest w swoim klubie golfowym i nie życzy sobie, żeby mu przeszkadzać — oznajmił.

Kwestia wciąż pozostawała więc nierozstrzygnięta, lecz naraz z mroku wyjechał samochód. Widok wprawił wszystkich w osłupienie. Maksim Dal na siedzeniu ziła — opancerzonej limuzyny z epoki Związku Radzieckiego, mającej podwójne reflektory, wielkie płetwy oraz białe opony. Auto liczyło sobie co najmniej pięćdziesiąt lat. Nieznoszącym sprzeciwu tonem Dal kazał Ani i Arkadijowi wsiadać.

Zupełnie jakby wkraczali na pokład statku kosmicznego z przeszłości.

Na własną rękę

Подняться наверх