Читать книгу Na własną rękę - Martin Cruz Smith - Страница 9
Prolog
ОглавлениеBył to jeden z tych dni, kiedy wszystkiego się odechciewa. Lato się skończyło, chmury wisiały nisko na wypranym z koloru niebie, a wzdłuż drogi, niczym żałobny tren, zalegały zwiędłe liście. Ten spokój zakłócił rozpędzony rowerzysta w stroju kolarskim z czerwonej lycry; korzystając z płaskiego terenu, pedałował zawzięcie.
Joseph władał sześcioma językami. W restauracjach porozumiewał się po francusku, z handlowcami wolał mówić po chińsku, a śnił po tajsku. Istny człowiek orkiestra. A to znaczyło, że mógł podróżować po całym świecie bez obawy, że nie znajdzie pracy. Organizacja Narodów Zjednoczonych wysyłała go w jedne strony, Unia Europejska w inne. Wszędzie jednak brał ze sobą zrobiony na zamówienie czarny rower, koszulkę i spodenki od znanego projektanta, specjalnie dopasowane do kształtu ciała siodełko oraz kask w kształcie łezki. Zbyt późno zajął się kolarstwem, by zostać zawodnikiem wyczynowym, ale na wyścigach lokalnych zaskakiwał większość uczestników. Inna sprawa, że zwycięstwa go nie interesowały. Radości dostarczało mu napięcie, poczucie, że jest niczym naciągnięty łuk. Oceniał, że do tej pory dwukrotnie objechał świat dookoła. Nie ożenił się, nie pozwalał mu na to wypełniony terminarz. Durnie wożący się z połowicami na tandemach wzbudzali w nim litość.
Uwielbiał zabawy słowne. Miał fotograficzną pamięć, a ściśle mówiąc — ejdetyczną. Spojrzawszy na krzyżówkę, mógł ją potem rozwiązywać podczas jazdy na rowerze, wyszukując słowa istniejące jedynie w krzyżówkach: écru, cyma, amo, amas, amat. Zagadka w języku innym niż angielski była tym łatwiejsza. Tort oznaczał delikt, torte — rodzaj ciasta. Skomplikowany anagram potrafił zająć jego myśli na trasie z Tulonu do Aix-en-Provence. Teraz trafiło mu się wolne popołudnie, potrzebował go po tłumaczeniu negocjacji Rosjan z Chińczykami. A skoro obie strony rozstały się wcześnie, skorzystał z okazji i wybrał się na przejażdżkę.
Szczycił się tym, że wynajduje niezwykłe trasy. Piekło wyobrażał sobie w ten sposób, że będąc w Toskanii lub Prowansji, wlecze się za turystami telepiącymi się chwiejnie po całej szerokości drogi na wynajętych rowerach, by spalić lunch złożony z popitego winem sera. Elastyczne kieszenie na plecach jego koszulki mieściły butelki wody, batony energetyczne, mapę oraz podręczny zestaw narzędzi. Nie wahał się ryzykować perspektywy łatania dętki albo i dwóch, byleby mieć nowe widoki tylko dla siebie. Kaliningrad powszechnie słynął ze szpetoty i szalejącej przestępczości; wśród miast był sierotą albo bękartem. Wystarczyło jednak wyrwać się poza jego granice i voilà — dookoła wszędzie zachwycające sielskie pejzaże.
Joseph, syn Rosjanina i Francuzki, nauczycieli języka w sieci Berlitza, zawód tłumacza miał we krwi. W szkole z internatem rozpuścił plotkę, jakoby rodzice zginęli tragicznie w wypadku samochodowym w Monte Carlo, dzięki czemu bogaci koledzy z klasy właśnie jego najczęściej zapraszali na wakacje. Przymilny z natury, wyobrażał sobie, że starość spędza jako gość w czyjejś nadmorskiej willi. Mimo że nie widywał rodziców od lat, nadal wysyłał im kartki z życzeniami na Boże Narodzenie.
Tłumaczył na żywo gwiazdy filmowe i głowy państw, jednak największe profity przynosiła praca przy negocjacjach handlowych. Najczęściej prowadziły je małe zespoły działające w warunkach ścisłej tajemnicy. Tłumacz musiał być wszechobecny, a jednocześnie prawie niewidzialny, ale przede wszystkim dyskretny. Miał dawać poczucie pewności, że zapomni to, co słyszał, że po skończeniu zlecenia wszystko puści w niepamięć.
Gdy szosa przeszła w wiejską dróżkę, Joseph co pewien czas śmigał obok ruin z cegły, zarośniętych krzakami bzu. Na szczęście prawie nikt tamtędy nie jeździł. Lawirował między kolejnymi dziurami, aż w pewnym momencie trafił na asfalt pofałdowany jak morskie fale. Z naprzeciwka nadjechała ciężarówka rzeźnika z plastikową świnką na dachu — zdawało się, że celuje wprost w rowerzystę, ale w końcu minęli się niczym statki na morzu.
Tak naprawdę nie kasował wszystkiego, czego się dowiadywał. Pozostawiał notatki. Ale nawet gdyby ktoś je ukradł, były bezpieczne, bo poza nim nikt nie potrafiłby ich odczytać.
Droga kończyła się opuszczonym parkingiem z zamkniętym na głucho kioskiem i plakatem reklamującym występy z zamierzchłej przeszłości. Obok walała się karta lodów. Wypisz, wymaluj obraz posezonowej nudy. A jednak, słysząc krzyk mew, zsiadł z roweru i przeniósł go nad grzbietem wydmy, skąd rozciągał się widok na plażę biegnącą jak okiem sięgnąć w obie strony oraz na regularnie rozbijające się o brzeg małe fale. We mgle morze i niebo wyglądały jak świecące pasy błękitu. Rozrzucany przez wiatr piasek mościł się pośród rosnących między wydmami traw. Na straży stały toporne drewniane parasole plażowe ze ściągniętym płótnem, ale w zasięgu wzroku nie było nikogo, co tworzyło idealne warunki.
Położył rower na piasku i zdjął kask. To była prawdziwa gratka. Ot, taka drobna przygoda, którą będzie mógł opowiadać zauroczonym słuchaczom przy kominku i kieliszku czerwonego wina. Szczypta brawury na ukoronowanie jego kariery. Coś, co jej nada… znaczenie — tak, to właściwe słowo.
Było chłodno, lecz rozgrzany jazdą na rowerze Joseph zdjął kolarskie buty i skarpetki. Piasek był miałki, nie drobne kamienie jak w większości kurortów, w dodatku zachowany w świetnym stanie, prawdopodobnie dlatego, że w czasach zimnej wojny Kaliningrad był miastem zamkniętym. Napływająca woda zasyczała wokół jego stóp i odpłynęła.
Z marzeń wyrwał go nadjeżdżający pojazd, zataczający się po plaży jak pijany w sztok marynarz — furgonetka rzeźnika. Plastikowa świnka, różowa i uśmiechnięta, kiwała się z boku na bok, aż w końcu samochód zatrzymał się i wysiadł z niego mniej więcej trzydziestoletni mężczyzna, z włosami jak strąki pod miękkim filcowym kapeluszem. Wokół niego powiewał brudny fartuch.
— Szukasz pan bursztynu?
— Dlaczego miałbym szukać bursztynu? — zdziwił się Joseph.
— Bo tu go jest pełno. Ale musisz pan zaczekać na sztorm, aż wzburzy cały bursztyn.
Wzburzy wodę, a bursztyn wypłucze, pomyślał Joseph, ale pominął to milczeniem. Czuł, że nie mają ze sobą nic wspólnego, zero więzi intelektualnej. Prędzej czy później ten osobnik zażąda pieniędzy na wódkę i rozejdą się.
— Czekam na znajomych — powiedział.
W zawadiacko przekrzywionym kapeluszu rzeźnik wyglądał cokolwiek groteskowo. Zataczał się jak pijany, a może tylko kręciło mu się w głowie, w każdym razie coś go tak rozbawiło, że wpadł na rower.
— Idiota! — warknął Joseph. — Uważaj, gdzie leziesz!
— Przepraszam, najmocniej przepraszam. O kurna, to włoski? — Rzeźnik podniósł rower za ramę. — Ja cię kręcę, piękny! Mało takich w Kaliningradzie.
— Tego to ja już nie wiem.
— Możesz mi pan wierzyć na słowo.
Joseph zwrócił uwagę, że dłonie rzeźnika są pokaleczone i spierzchnięte od noszenia zmrożonej wołowiny, a fartuch jest stosownie utytłany plamami w niezdrowym kolorze, ale już sandały zupełnie nie nadawały się na obuwie do noszenia w śliskich chłodniach.
— Oddaj mi ten rower, dobrze? Nie chciałbym, żeby piasek dostał się w tryby przerzutki.
— Nie ma sprawy. — Rzeźnik upuścił rower i rzucił wesoło: — Wakacje?
— Słucham?
— To pytanie. Przyjechałeś pan tu na wakacje czy w interesach?
— Na wakacje.
Rzeźnik rozdziawił gębę w uśmiechu.
— Nie może być! Pan żeś przyjechał do Kaliningradu na wakacje? Toś pan zasłużył na medal. — Udał, że przypina Josephowi do piersi odznaczenie. — Opowiedz mi pan o atrakcjach Kaliningradu. Na przykład, co takiego widziałeś pan dziś rano?
Joseph od rana pracował, co wprawdzie nikogo nie powinno obchodzić, tyle że rzeźnik wyjął niklowany pistolet i ważył go w ręku, jakby liczył drobne. Coś, co tłumacz dotychczas uważał za chłodny wietrzyk, przyprawiło go o dreszcze, drobiny piasku kleiły się do jego zlanej potem skóry. Może tamtemu chodzi o zwyczajne wymuszenie pieniędzy. Jeśli tak, to nie problem. Zapłaci, ile trzeba — jego klient i tak zwróci mu ten wydatek.
— Jesteś z policji? — zapytał.
— A czy ja wyglądam, kurwa, na policjanta?
— Nie — przyznał Joseph. Upadł na duchu. Szkolono go, jak zachować spokój i współpracować w sytuacjach zagrożenia. Statystyki wyglądały bardzo obiecująco. W zasadzie giną tylko ci, którzy próbują strugać bohaterów. — O co właściwie ci chodzi?
— Widziałem cię z tymi ludźmi w hotelu. Stale otaczają ich ochroniarze i mają dla siebie całe piętro. — Rzeźnik konfidencjonalnie zniżył głos. — Co to za jedni?
— Biznesmeni.
— Biznes międzynarodowy, bo inaczej nie potrzebowaliby tłumacza, no nie? Bez ciebie wszystko staje. Maszyna przestaje działać, dobrze mówię? Czy nie jest tak, że malutkie kółko potrafi zatrzymać wielkie koło?
Joseph czuł się nieswojo. W końcu był przecież w Kaliningradzie. Świnka świeciła się z radości, że jedzie do ubojni. Joseph rozważał, co by się stało, gdyby postanowił uciec od tego szaleńca. Nawet gdyby nie zarobił kulki, to musiałby porzucić rower — opony ugrzęzłyby w głębokim i zbyt miękkim piasku. Wszystko to razem wzięte było poniżające.
— Ja tylko tłumaczę — powiedział. — Nie odpowiadam za treść.
— I robisz notatki z tajnych narad.
— To by było z gruntu nielegalne. Notatki mają jedynie wspomóc moją pamięć.
— Te narady są tajne, bo inaczej nie przyjechałbyś do Kaliningradu, tylko używał życia w Paryżu.
— Owszem, to poufne rozmowy — przyznał Joseph.
— Idę o zakład, że właśnie takie są. Masz talent. Ludzie chlapią ozorem, a ty to tłumaczysz słowo w słowo. Jak ci się udaje to wszystko spamiętać?
— Właśnie dzięki notatkom.
— Chętnie bym je obejrzał.
— Nic byś z nich nie zrozumiał.
— Umiem czytać.
— Nie chciałem powiedzieć, że nie potrafisz czytać — rzucił Joseph czym prędzej. — Tylko że te materiały są pełne bardzo specjalistycznej terminologii technicznej. No i są poufne. Złamalibyśmy prawo.
— Pokaż mi je.
— Nie mogę, słowo. — Joseph rozejrzał się, ale zobaczył wyłącznie mewy patrolujące plażę na wypadek, gdyby pojawiło się coś do jedzenia. Nikt im nie powiedział, że sezon turystyczny się skończył.
— Nic nie kumasz. Ja nie muszę znać sprawy na wylot. Jestem piratem, jak ci Afrykanie, co to porywają tankowce. Oni gówno wiedzą o ropie. To tylko paru czarnych gnojków z pistoletami maszynowymi, ale kiedy już uprowadzą tankowiec, to mają wszystkie atuty w ręku. Firmy płacą im miliony za zwrot swoich statków. Porywacze nie prowadzą wojny, oni po prostu walą w dupę system. Tankowce stwarzają im szansę na lepsze życie, dokładnie tak samo jak ty mnie… Dzięki tobie też mam szansę na lepsze życie. Nie jestem chciwy, chcę dostać za ten notes ledwie dziesięć tysięcy dolarów.
— Skoro jesteś tylko posłańcem, to zmienia postać rzeczy — powiedział Joseph i natychmiast zrozumiał, że nie należało tego mówić, a tym bardziej w taki sposób. Zupełnie jakby szturchnął kobrę. — Poczekaj… pokażę ci go… — Sięgnął za plecy i szamotał się z kieszeniami koszulki, tak że wypadły batony energetyczne i butelki wody, aż w końcu znalazł notes i ołówek.
— To jest to? — zapytał rzeźnik.
— Tak, ale nie tego się spodziewałeś.
Rzeźnik otworzył notes na pierwszej stronie. Przerzucił jedną kartkę, drugą i trzecią. Wreszcie dotarł do końca.
— Co to ma być, do kurwy nędzy?! Obrazki kotów? Bazgroły?
— Właśnie tak robię notatki — wyjaśnił Joseph. Nie potrafił ukryć dumy w głosie.
— A skąd mam wiedzieć, że to notatki?
— Mogę ci je przeczytać.
— Mógłbyś mi nawijać, co ci się, kurwa, spodoba. I co ja mam im pokazać?
— Jakim „im”?
— A jak ci się zdaje? Kto z nimi zadrze, ma przejebane.
Czyżby jego pracodawcy? Gdyby tak mógł wyjaśnić…
— Moje notatki…
— To żart, tak? No to ja ci pokażę żarty. — Rzeźnik zawlókł Josepha do furgonetki i otworzył tylne drzwi. Z wielu języków, jakimi władał tłumacz, do głowy przyszło mu tyko jedno słowo: Jesu. W furgonetce wisiały łbami w dół dwa obdarte ze skóry barany, sine z zimna.
Zabrakło mu słów. Nie mógł nawet oddychać.
— Niech ptaki se to czytają. — Rzeźnik rzucił notes pod wiatr, a potem wepchnął Josepha na pakę furgonetki i wlazł za nim.
Zewsząd zleciały się mewy. Spadały z nieba jak sznur złodziei, okradając siebie nawzajem. Chwytały w dzioby i badały każdy świstek z kieszeni Josepha. Nad niedojedzonym batonem energetycznym wywiązała się regularna bitwa. Na moment ptaki wystraszył huk strzału, po czym zwycięzca odleciał, ścigany przez inne mewy i krzyki oburzenia. Reszta ptaków usiadła posępnie, dziobami pod wiatr. W ustępującej mgiełce ukazał się horyzont, fale rozbijały się o brzeg z odgłosem paciorków rozsypywanych na marmurowej podłodze.