Читать книгу Przypomnij mi, kim jestem - Matthew Thomas - Страница 10
Оглавление4
Jesienią 1956 roku, kiedy Eileen była w drugiej klasie szkoły średniej, z Irlandii zjechała kolejna fala krewnych. Cóż to był za wspaniały czas! Wprawdzie ich dom, pełen zakatarzonych emigrantów rekwirujących każdy kawałek podłogi, a czasem nawet jej łóżko, przypominał izbę chorych, ale co tam! W tłumie ojciec odżywał i zabawiał gości jak zwierzę w cyrku, które podbija piłkę nosem, a matka wychodziła z siebie, żeby utrzymać czystość i porządek w zatłoczonych kątach.
Przez ich mieszkanie przewinął się ponad tuzin ludzi: najmłodsza siostra matki, Margie, która była zaledwie kilka lat starsza od Eileen i którą matka widziała po raz pierwszy w życiu; ciotki Ronnie i Lily; wujowie Desi, Eddie i Davy; kuzyni Nora, Brendan, Mickey, Eamonn, Declan, Margaret, Trish i Sean. Mieszkali u nich trójkami albo nawet czwórkami do czasu, aż znaleźli lokum w Rockaway, Woodlawn czy Inwood, i wtedy zaraz się wyprowadzali. Dla Eileen nie było nic przyjemniejszego nad te chwile, gdy zasiadali razem do stołu albo gdy nocą słyszała ciche pochrapywania i pochrząkiwania, dochodzące z dodatkowych posłań. Nigdy wcześniej nie czuła się taka szczęśliwa.
Pierwszy przyjechał stryj Desi, najmłodszy brat ojca. Zamieszkał w jego pokoju. Gdy tylko ojca nie było w pobliżu, Eileen zasypywała stryja pytaniami. Od razu dawał się namówić na wspominki. Słowa same płynęły z jego ust, jakby ktoś odkręcił kurek.
– Twój ojciec uwielbiał Kinvarę – mówił stryj Desi. – Był najszczęśliwszym chłopakiem pod słońcem. Chodził uśmiechnięty od ucha do ucha, przez cały dzień. Wtedy nadeszła reforma rolna i kazali nam się przeprowadzić do Loughrei. Dostaliśmy lepsze ziemie, ale on nigdy się nie uporał z żalem po stracie domu, który wybudował własnymi rękami. Kiedy się tam przenieśliśmy, miałem jakieś siedem lat. Budowa domu była prawdziwym wyzwaniem. Dosłownie wyrwaliśmy go ziemi. Ojciec i my, dzieciaki, kopaliśmy glinę, targaliśmy kłody drewna i suszyliśmy słomę na dach. Powiadam ci, to był solidny dom. Zresztą wciąż jest. Byliśmy z niego dumni. Wszyscy oprócz twojego ojca. Powtarzał, że skoro odebrali jeden dom, odbiorą i drugi. Nigdy nie czuł się w nim jak u siebie. Wolał spać pod gwiazdami. Ale powiem ci jedno: nigdy nie trzeba było gonić go do roboty ani nawet przypominać mu o robocie. Pracował bez chwili przerwy. Mury, które zbudował, miały łącznie ze dwa kilometry długości. Potrzebował tylko tyle pieniędzy, żeby mu starczyło na karty. Na pokera. Jeździł na turnieje, które trwały po pięć dni. Liczył się tylko poker i ziemia. Był tak silny, że wyginał młotki. Dasz wiarę? Gołymi rękami wyciągał warzywa z ziemi. Potem, w 1931 roku, twój ojciec miał wtedy dwadzieścia cztery lata, nasz najstarszy brat, Willie, co był stójkowym w Dublinie, zapadł na kataraktę. Oślepł na jedno oko i musiał wrócić do gospodarstwa. Nie było tu miejsca dla dwóch dorosłych mężczyzn i naszego ojca, a na całej przeklętej wyspie brakowało pracy, nawet dla faceta takiego jak twój ojciec.
Uniósł brwi i cmoknął, jakby na znak, że wypędzenie starszego brata ściągnęło nieszczęście na wioskę, którą opuścił.
– Nasz ojciec nie miał innego wyjścia, jak kupić mu bilet. To Willie chciał emigrować, nie twój ojciec, ale wyjazd Williego nie wchodził w rachubę. W tym kraju nie ma miejsca dla inwalidów. Twojemu ojcu zostały trzy miesiące. Orał pługiem, bronował, prawie nie jadł i nie spał. Jakby chciał umrzeć w polu. Przyjaciele urządzili mu na pożegnanie wielkie przyjęcie; trwało trzy dni i trzy noce. Nie pamiętam lepszej zabawy! Twój ojciec prosto z hulanki ruszył w pole do roboty. Ludzie chcieli go zawrócić do domu, ale nikogo nie słuchał. Pracował przez całą noc. Nasz ojciec wyszedł do niego z rana, z biletem w ręku; poszedłem za nim. Zastał go w polu, jak wyrywał chwasty. Nigdy nie zapomnę, co wtedy powiedział.
Desi zamilkł. Wstał i odegrał scenę.
– „Michaelu Johnie”, powiedział ojciec, wręczając mu bilet. – Desi wyciągnął rękę, jakby coś komuś podawał. – „Musisz jechać. Postanowione”. Potem się odwrócił i poszedł do domu. – Desi obrócił się do niej plecami, zrobił kilka kroków i znów zbliżył się do stołu. – Stałem tam, razem z twoim ojcem, w tej nieznośnej ciszy. Na statek odprowadziła go matka.
Desi znów usiadł przy stole i zerknął wymownie na pustą filiżankę. Eileen dolała mu herbaty.
– Pamiętam pierwszy list od twojego ojca – ciągnął Desi, przeżuwając herbatnika. – Pisał, że najgorsze jest to, że Willie nie ma pojęcia o roli i że plony za długo będą zalegać w polu. I tak właśnie się stało. Pisał, że przez cały rejs za ocean widział te zboża, jak przejrzewają, jak gniją, jak się marnują. Przyrzekł sobie, że już nigdy nic nie zasieje. Mój brat Paddy, niech jego dusza spoczywa w pokoju, czyli ojciec twojego kuzyna Pata, mieszkał w tym kraju od kilku lat. Zarekomendował twojego ojca w browarze Schaefera. Ledwie rzucili na niego okiem i od razu zatrudnili go przy noszeniu beczek.
Ojciec, w odróżnieniu od braci i sióstr, umiał pisać i był z tego bardzo dumny. Eileen lubiła patrzeć, jak wkłada okulary i podpisuje czek albo pokwitowanie. Jednak wizja ojca piszącego list, w którym odkrywa swoje uczucia i myśli, zupełnie nie mieściła jej się w głowie. Ojciec dawał upust emocjom w chwilach, gdy ludzka głupota, lenistwo czy cwaniactwo doprowadzały go do furii.
Nigdy nie myślała o młodości ojca. Teraz widziała w nim młodzieńca, który przemierzył ocean i rozpoczął nowe życie; widziała w nim odważnego człowieka, który swój ból i żal karmił milczeniem. Tkwiła w nim jakaś tajemnica, której nie umiała rozwikłać. Chciała znaleźć sobie mężczyznę, który byłby do niego podobny, ale nie chowałby się w pancerzu; mężczyznę doświadczonego przez los, ale nieodartego z niewinności; mężczyznę, który umie zapomnieć o doznanych w życiu krzywdach. Jeśli ojciec miał jakąś słabość, to było właśnie to. Istniały inne sposoby na okazanie siły. Eileen nie była na nie ślepa.
Pragnęła mężczyzny, który byłby jak drzewo o mocnym i grubym pniu, ale delikatnej korze, pięknie kwitnące, choćby tylko dla niej.
Ojciec zaczął częściej bywać w domu. Może z powodu krewnych, a może przez moc menedżerskiej pensji, która potrafi utrzymać człowieka w ryzach. Mniejsza o to. Gdy ojciec awansował z kierowcy na szefa kierowców, stało się coś nadzwyczajnego: przestał wychodzić do barów i zaczął pić w domu, choć nigdy wcześniej tego nie robił. Pił spokojnie i cierpliwie, inaczej niż matka, która nie mogła się wyzbyć pośpiechu i nerwowości. Sposób, w jaki pił, świadczył o jego kulturze, równowadze i swoistej ewolucji.
Kupił eleganckie szklanki, do których raz albo dwa razy w ciągu wieczoru wrzucał kostki lodu i powoli sączył odrobinę drogiej whisky w towarzystwie krewnego, który akurat przebywał w ich domu; jakby to był najzdrowszy sposób na spędzanie czasu i najskuteczniejsza metoda na wyzbycie się stresów po całym dniu zarządzania. Kupił nowe meble, zmywarkę, dywan perski i telewizor. Wieczorami całą rodziną oglądali telewizję. Eileen była szczęśliwa. Czar prysł, gdy podczas jakiejś dramatycznej sceny zerknęła na matkę, spodziewając się, że tak jak inni patrzy z napięciem w ekran, tymczasem ona nie odrywała wzroku od szklanki z alkoholem tkwiącej w ręku jej męża. Przypominała psa, który waruje przy stole, czekając na byle ochłap.
Wybrała się z Billym Malague’em do baru Anchors Aweigh w Sunnyside. Billy był od niej starszy o rok. Po ukończeniu szkoły średniej zwrócił się do jej ojca z prośbą o pomoc w załatwieniu pracy u Schaefera. Kochał się w Eileen od wielu lat, tak przynajmniej twierdziły jej przyjaciółki. Ona nie była nim zainteresowana, a umówiła się z nim tylko dlatego, żeby było jasne, że dała mu szansę. Niejedna chętnie rzuciłaby się Billy’emu w ramiona. Jego gęste kręcone blond włosy zdawały się tak mocne, że można by się na nich uwiesić. Był szorstki i charyzmatyczny; ludzie go lubili. Podobał jej się, ale nie mogłaby być z mężczyzną, którego ambicje nie wykraczały poza jeżdżenie przez trzydzieści lat ciężarówką.
W barze było mroczno i zalatywało stęchlizną. Gdy weszli do środka, grał jakiś zespół, ale muzycy szybko odłożyli skrzypce i włączyli szafę grającą. W tłumie emanującym zdrową energią mieszały się różne pokolenia.
Piła po raz pierwszy w życiu. Przeczytała kartę alkoholi i zamówiła drink „zombie”, spodziewając się, że od razu uderzy jej do głowy. Billy z aprobatą uniósł kąciki ust.
– Pamiętam swój pierwszy dzień w robocie. Twój ojciec nazywał mnie darmozjadem. Tak mówił do każdego, kto się urodził w Ameryce. Powiem ci, że w jego ustach to brzmi jak komplement. – Billy postukiwał kostkami lodu w szklaneczce, a po każdym łyku wycierał usta owłosioną dłonią. Eileen nie odrywała od niego oczu. – Dał mi kursy do Staten Island. Na nich się więcej zarabiało. Dziwne, żółtodziób, taki jak ja, pierwszy dzień w robocie, a on pilnuje, żebym więcej zarobił. Mówi do mnie: „Masz dwunastu klientów. Objazd zajmie ci sześć godzin. Nie będzie cię przez dziesięć”. Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Nie chciałem, żeby sobie pomyślał, że się wymiguję. Dlatego mówię: „Proszę pana, jeśli objazd trwa sześć godzin, to ja się wyrobię w pięć”. Spojrzał na mnie jak na idiotę. „Jeśli wrócisz wcześniej niż za dziesięć godzin, nie przychodź tu więcej”. Tak mi powiedział.
Opowiadał o jej ojcu z takim uniesieniem, że zaczęła się zastanawiać, w kim on się właściwie kocha. Sączyła słodkawego drinka przez słomkę i nagle okazało się, że opróżniła całą szklankę. Poczuła, że traci nad sobą kontrolę: jej mózg pracuje wolniej, głowa staje się ciężka, a usta drętwieją. Zastanawiała się, czy bezpowrotnie zeszła ze ścieżki prowadzącej do realizacji jej marzeń. Przeraziła się, że zbłądziła z taką łatwością: wystarczyło wlać zawartość szklanki do żołądka. Żeby uspokoić myśli, natychmiast zamówiła następną kolejkę i kołatanie w głowie nieco ustało. Popijając drinka, usiłowała odwzajemnić namolne spojrzenie Billy’ego. Przed oczami miała jego śmiesznie pucołowate policzki i odstające uszy. Wyobraziła go sobie jako niziołka, w koszuli w poprzeczne paski, ostrzyżonego pod garnek. Roześmiała się w połowie jego opowiastki. Dla niej był zwykłym chłoptasiem, choć inni traktowali go jak dorosłego mężczyznę. Barman, którego wiek nie budził wątpliwości – musiał być ledwie kilka lat młodszy od jej ojca – ukradkiem zerknął na nią, a w jego wzroku dostrzegła współczucie dla chłopaka. Pierwszy drink wydał jej się za słodki, ale drugi tak jej zasmakował, że potem zamówiła jeszcze trzy następne.
Billy przyprowadził ją do domu mocno po północy i błagał jej ojca – o czym się dowiedziała później – żeby darował mu życie, i zaklinał się, że coś ją opętało i że policzkowała go za każdym razem, gdy prosił, by wracali do domu, a przecież nie chciał jej zostawiać samej w barze pośród tych zwierząt.
Ojciec obudził ją wczesnym rankiem. Przez kilka godzin siedziała w łazience na kafelkach posadzki i wymiotowała do muszli klozetowej. Gdy już całkiem opróżniła żołądek, ojciec kazał jej wziąć prysznic. Potem zaprowadził ją do kościoła Świętego Sebastiana na mszę.
– Nie jesteś inna od nas – powiedział. – Nie licz na specjalne traktowanie.
Klimatyzacja w nowym kościele schłodziła jej spocone ciało. Wzdrygnęła się. Raz musiała pójść do toalety w zakrystii. Gdy zasypiała w ławce, ojciec szturchał ją łokciem. W czasie komunii niemal zadławiła się hostią. Przy ołtarzu nagle zrobiło jej się niedobrze. Ostrożnie stawiała kroki i oddychała głęboko, aż wreszcie dotarła z powrotem do ławki. Tego dnia nie była w szkole.
Po kolacji matka posprzątała w kuchni i od razu poszła się położyć. Ojciec kazał Eileen usiąść na kanapie.
– Jeśli okażesz się głupia i zrobisz to jeszcze raz – odezwał się – musisz wiedzieć, na czym stoisz.
Podszedł do barku, wyjął kilka szklanek i postawił je na stoliku. Potem przyniósł kilka małych butelek różnego rodzaju whisky.
– Co to ma być?
– Czeka cię lekcja.
– Nic nie będę pić – oświadczyła.
– Będziesz – powiedział.
– Już dostałam lekcję.
– To będzie inna lekcja – oznajmił. – Zaczniemy od lepszych trunków.
Wyjaśnił, że nauczy ją, co może pić, a czego musi unikać. Nalał trochę whisky do szklanki. Świadomość, że starannie to zaplanował, odrzucała ją jeszcze bardziej niż zapach alkoholu. Nawet kupił specjalnie na tę okazję małe butelki różnych gatunków whisky, niczym wytrawny nauczyciel przygotowujący się do wykładu.
Pociągnęła mały łyk; zapiekło ją w gardle. Polecił jej wypić więcej. Trunek pachniał jak zwęglone drewno i smakował jak popiół. Nalewał po kolei z każdej butelki i nakazywał jej pić. Ledwie wyczuwała różnicę w smaku. Kiedy doszedł do czwartej butelki, nalał też sobie szklaneczkę i powiedział, żeby piła powoli. Alkohol dość łatwo przechodził jej przez gardło; czuła tylko ciepło rozgrzewające żołądek i rozchodzące się po członkach.
Odstawił whisky i przyniósł kilka butelek różnej wódki. Każda smakowała okropnie. Tym razem nawet sam nie kosztował. Na nosie miał okulary. Przypominał profesora. Zastanawiała się, czy celował raczej w wykład akademicki, czy w formę aresztu domowego. Wyjął z barku kilka rodzajów dżinu. Otworzył wszystkie butelki i nalewał jej odrobinę na spróbowanie. Po wypiciu whisky sam już w ogóle nie pił. Domyślała się, że chciał jej obrzydzić alkohol i odrzeć go z aury tajemniczości.
Poszedł do kuchni i przyniósł butelkę piwa Schaefera z lodówki.
– Wypij to – powiedział.
– Nie lubię piwa.
– Wypij do dna i skończ z tym raz na zawsze.
Zdjął kapsel i podał jej butelkę. Upiła kilka małych łyków i oddała mu piwo.
– Pij do końca – nakazał.
Wypiła do dna, a wtedy powiedział, że już więcej nie chce jej widzieć z piwem. Potem przyniósł kolorowe alkohole, jakich nigdy nie widziała w domu. Cointreau. Likier miętowy. Cassis. Grand Marnier. Kazał jej próbować wszystkich po kolei. Zasmakował jej likier miętowy. Ojciec potrząsnął głową i nalał pełną szklankę.
– W takim razie się delektuj – powiedział.
– Za dużo.
– Jeśli chcesz dalej mieszkać pod tym dachem, wypij do dna. – Napełnił kolejną szklankę. – A potem jeszcze jedną.
Gdy wypiła dwie szklanki, nalał jej następną.
– O co ci chodzi? – Kręciło jej się w głowie.
– Pij.
Nazajutrz obudziła się z bólem głowy, szczęśliwa, że jest sobota.
– Nigdy nie pij nieprzezroczystych drinków – odezwał się ojciec, kiedy weszła do kuchni i od razu sięgnęła do kredensu po aspirynę. – Nigdy nie pij drinka, którego choćby na chwilę straciłaś z oczu.
– Dobrze – powiedziała.
– Pij whisky. Dobrą whisky. Ale nie za dużo. I to tyle.
– Już w życiu nie wezmę alkoholu do ust.
Zdawało jej się, że przez jego twarz przemknął uśmiech.
Kiedy nadszedł sylwestrowy wieczór, wzniósł za nią toast, a pozostali zrobili to samo.
– Za moją Eileen, która po raz kolejny znalazła się na liście najlepszych uczniów – powiedział. – Niech Bóg ją błogosławi, bo kiedyś wszyscy będziemy dla niej pracować. – Zamilkł na chwilę. – I powiem wam, że musi być z niej niezła dziewczyna, skoro po sześciu „zombie” potrafi ustać na nogach. Moja krew, bez dwóch zdań.
„Moja krew, bez dwóch zdań”. W tych słowach usłyszała nigdy niewypowiedziane uczucie. Będzie się nimi karmić przez długie lata, jak kaktus żyjący dzięki odrobinie deszczu. Mimo to ogarnął ją taki wstyd, że od tej pory postanowiła pić tylko to, co piją najnudniejsze dziewczyny w towarzystwie.