Читать книгу Przypomnij mi, kim jestem - Matthew Thomas - Страница 9
Оглавление3
W pierwszą środę po Wielkanocy 1953 roku, po ośmiu miesiącach nieobecności, matka wróciła do domu. Oddzielne pokoje rodziców znaczyły prawie tyle co rozwód.
Matka dostała posadę ekspedientki w uroczej cukierni Lofta na Czterdziestej Drugiej Ulicy. Wracała do domu późno, często pijana. Na znak protestu Eileen zostawiała w zlewie górę brudnych naczyń, a w sypialni stos niewyprasowanych ubrań. Gdy w szkole spotkała się z docinkami, że chodzi w pomiętej bluzce, zrozumiała, że nie ma wyjścia i że sama musi się zająć domem.
Matka zaczęła pić w domu, sadowiąc swoje wychudłe ciało w zagłębieniu kanapy. W jednej ręce trzymała szklaneczkę whisky, a w drugiej papierosa, na którego czubku popiół, wbrew zasadom fizyki, wydłużał się w nieskończoność. Eileen patrzyła bezradnie, jak rozżarzona końcówka złowieszczo kumuluje masę. Matka miała na kolanach popielniczkę, ale żar z papierosa od czasu do czasu spadał na poduszki, a wtedy Eileen podrywała się z miejsca, by szybko go strzepnąć. Matka nieraz zasypiała na kanapie, ale do pracy szła zawsze, bez względu na samopoczucie.
Tego lata kupiła na Queens Boulevard klimatyzator okienny Stevensa. Poprosiła dostawcę, żeby zainstalował sprzęt w sypialni, którą dzieliła z Eileen. Nikt z sąsiadów na ich piętrze nie miał klimatyzatora. Zapraszała więc panią Grady i panią Long i stawały we trójkę w sypialni, w powiewach nieprzerwanego wiatru. Patrzyły na tę chłodzącą skrzynkę jak na wybawcę o uzdrawiającej mocy.
Gdy oboje rodzice byli w domu, nastawał nieznośny rozejm. Matka zamykała się w sypialni i siadała przy oknie, patrząc, jak nad ulicę zakrada się noc. Po kolacji Eileen przynosiła jej herbatę. Ojciec sadowił się za kuchennym stołem i pykając fajkę, słuchał relacji z futbolu irlandzkiego. Przynajmniej mieszkali pod jednym dachem.
Eileen nie znosiła myśli, że matka jeździ pociągiem. Siedziała godzinami w kuchni przy stole i gapiła się w drzwi, wyobrażając sobie jej ciało rozciągnięte w ciemnych tunelach metra. Gdy tylko słyszała zgrzyt klucza w zamku, natychmiast zrywała się, żeby nastawić wodę na herbatę albo pozmywać naczynia. Nie chciała, żeby matka wiedziała, że się o nią martwi. Nie chciała jej dać tej satysfakcji.
Pewnego razu, zmęczona gotowaniem obiadu i zmywaniem garnków, usiadła na kanapie obok matki, która paliła papierosa, ze wzrokiem wbitym przed siebie. Eileen ostrożnie oparła głowę na jej kolanach i leżała w bezruchu. Patrzyła, jak spomiędzy bladych ust matki wydobywa się dym. Oprócz kilku nowych zmarszczek i popękanych naczynek matka nadal miała cerę gładką i delikatną jak porcelana. Usta wciąż pełne. Jedynie pożółkłe zęby świadczyły o jej wieku.
– Dlaczego mnie nie przytulasz, tak jak te matki w telewizji?
Eileen spodziewała się ostrej odpowiedzi, ale matka tylko zdusiła peta i wyciągnęła z paczki następnego papierosa. Zapadło długie milczenie.
– Nie jesteś za duża na takie ceregiele? – zapytała w końcu. Odsunęła córkę i nalała sobie dużego drinka. – Nie jestem taka jak twój ojciec – ciągnęła. – Nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie porzucę gospodarstwo. Pamiętam, że jak pakowałam walizkę, mój ojciec powiedział do matki: „Deirdre, pozwól jej jechać. To nie jest miejsce dla młodych”. Miałam osiemnaście lat. Przyjechałam szukać Arkadii, a znalazłam kierat na Long Island. Kierat. Nawet nie wiesz, co to słowo znaczy. Jeździłam pociągami tam i z powrotem. Na okrągło. Wyobrażasz sobie?
Matka wpadła w monolog, jeden z tych mocno zakrapianych, w których tryskała nerwową elokwencją. Eileen siedziała i słuchała.
– Marzyłam, żeby zamieszkać w willi takiej jak ta, w której sprzątałam. Chętnie myłam okna. Inne dziewczyny nie cierpiały tej roboty. Lubiłam patrzeć z góry na rozwijane trawniki. Nie było na nich ani jednego kamyczka. Lubiłam patrzeć na korty tenisowe. Idealnie przystrzyżona murawa, gdzie każde źdźbło było na swoim miejscu. Kochałam chłostane wiatrem wydmy, fale rozbryzgujące się o skały, żaglówki zacumowane w dokach. Podglądałam kobiety wygodnie rozłożone na otomanach, wylegujące się jak kocice, które nachłeptały się mleka. Nie potępiałam ich lenistwa. Na ich miejscu robiłabym to samo: leżałabym brzuchem do góry od rana do wieczora. – Matka wykonała omdlewający gest, który skojarzył się Eileen raczej z kostuchą niż rozleniwioną kocicą. – A na noc wracałabym do jedwabnej pościeli.
– Fajnie – powiedziała Eileen.
– Fajnie? – parsknęła matka, gdy udało jej się pozbierać myśli. – Cudownie! Tak właśnie było!
Kilka dni przed Bożym Narodzeniem matka kazała jej przyjechać do cukierni Lofta tuż przed końcem swojej zmiany. W cukierni matka sprawiała wrażenie tak zorganizowanej osoby, że nikt by nie podejrzewał, że jest alkoholiczką. Eileen z zachwytem gapiła się na ręcznie zdobione czekoladki, pokryte złotą glazurą.
Po pracy matka podarowała jej pudełko trufli i wzięła ją na Piątą Aleję, żeby Eileen mogła obejrzeć wystawy sklepowe w Lord & Taylor, które znała tylko ze zdjęć. Te scenki za szybami, te wesoło iskrzące kominki i błyszczące jedwabiem miniaturowe mebelki wprowadziły ją w taki sam stan upojenia, jaki ogarnął ją, gdy patrzyła na soczystą zieleń trawnika i podglądała idealny świat za oknami eleganckich kamienic Jackson Heights. Przepiękne draperie okalały obrazki, do których pragnęła się wślizgnąć, pozostać w nich i żyć. Rześki, lecz nie mroźny wiatr niósł odświeżający zapach zimy, który drażnił jej nozdrza. W gasnącym świetle dnia aleja stawała się magiczna tak jak świat zaklęty za szybami wystaw. Eileen poczuła przyjemny dreszcz na myśl, że przechodnie widzą w nich matkę i córkę, które starym zwyczajem wybrały się na świąteczny rajd po sklepach. Szukała w obcych twarzach potwierdzenia, że wyglądają razem jak urocza rodzinka.
– Boże Narodzenie świętuj zawsze z rozmachem – powiedziała matka, kiedy wracały metrem do domu. – Zapamiętaj sobie. Nic innego się nie liczy. Choćbyś była jedną nogą na tamtym świecie.
Tego wieczoru, po raz pierwszy od powrotu ze szpitala, matka ją przytuliła. Gdy Eileen obudziła się w środku nocy i zobaczyła, że drugie łóżko jest puste, zakradła się do salonu. Matka siedziała na kanapie. Przez jeden przerażający ułamek sekundy wydawało jej się, że nie żyje. Głowę miała odchyloną do tyłu, usta otwarte. W ręce ściskała pustą szklankę. Eileen podeszła bliżej i ujrzała, że pierś matki się unosi i opada. Wzięła z jej kolan popielniczkę i ostrożnie wyjęła z ręki szklankę. Przyniosła koc i przykryła nim matkę. Drzwi zostawiła otwarte, żeby ją widzieć ze swojego łóżka.
Eileen dostała paczkę, a w niej podręcznik do nauki gry na klarnecie i klarnet pana Kehoego. Państwowy dokument stwierdzał, że pan Kehoe zmarł na raka płuc i zostawił jej w spadku klarnet. Przez kilka dni spała razem z instrumentem, aż pewnego ranka matka zrugała ją za te makabryczne pomysły. Eileen próbowała grać na klarnecie, ale po długich staraniach udało jej się wydobyć zaledwie kilka dźwięków. Wspomnienie o panu Kehoem i sączącej się przez ściany zmysłowej melodii nie blakło. Słyszała ją, gdy zamykała oczy, jakby muzyka była w niej i czekała, aż jakaś wprawna dłoń ją uwolni. Nie umiała zagrać nawet jednej znajomo brzmiącej nuty. Rozłożyła instrument na części, patrzyła na nie przez chwilę, po czym umieściła je w wyściełanym różowym filcem pokrowcu. Nie musiała grać na klarnecie, żeby się nim cieszyć. Misterny korpus, gładko wypolerowane wypukłości połyskiwały lustrzanym blaskiem i przyjemnie ciążyły w jej dłoni. Z rozkoszą przyciskała klapki, które potulnie jej ulegały. Ustnik, ten sam, który pan Kehoe przykładał do swoich warg, zwężał się ku końcowi. Lubiła go przygryzać i czuć na ustach.
Klarnet był najpiękniejszą rzeczą, jaką miała; najpiękniejszą rzeczą, jaką mieli w rodzinie. Nie pasował do ich mieszkania. Postanowiła, że gdy dorośnie, zamieszka w tak pięknym domu, że klarnet w ogóle nie będzie się tam wyróżniał. Pan Kehoe pragnąłby tego. Zdecydowała więc, że poślubi mężczyznę, który jej to umożliwi.
W wieku trzynastu lat podjęła pracę w pralni samoobsługowej. Po pierwszej wypłacie przez długą chwilę ugniatała w palcach plik banknotów, potem rozłożyła je na stole i dokonała w myślach pewnych obliczeń. Jeśli dalej by pracowała i oszczędzała każdy cent, to po skończeniu szkoły średniej, a może nawet wcześniej, nie będzie potrzebować od rodziców niczego. Zachwyciła ją ta wizja, ale zachwyt szybko ustąpił miejsca smutkowi. Nie chciała w ten sposób traktować rodziców. Postanowiła oszczędzać pieniądze właśnie dla nich.
Matka piła dużo więcej niż ojciec, jakby usiłowała sobie wynagrodzić stracony czas. Eileen zaczęła zaspokajać jej potrzeby, a nawet z góry je przewidywać. Robiła jej kawę, podawała aspirynę i przykrywała ją kocem, jeśli zasnęła na kanapie.
Któregoś wieczoru Eileen weszła do salonu i zobaczyła, że matka kiwa głową, walcząc ze snem i za wszelką cenę przytrzymując się strzępów pijackiej świadomości. Przyjemnie się z nią siedziało, gdy była w takim stanie: za bardzo pijana, żeby uraczyć córkę zgryźliwą i miażdżącą uwagą, ale nie na tyle, żeby nie zarejestrować jej obecności, czemu dawała wyraz lekko drgającą powieką.
Eileen usiadła obok niej i poczuła pod ręką wilgoć. Najpierw pomyślała, że matka rozlała drinka.
Postanowiła jej nie przebierać w obawie, że się zorientuje, co się stało. Z drugiej strony nie mogła pozwolić, żeby całą noc przesiedziała na mokrej kanapie. Zdjęła z niej przemoczone ubranie i otuliła ją szlafrokiem. Potem przesunęła na suche miejsce. Przeniesienie jej do łóżka było dużo trudniejszym zadaniem.
Przykucnęła przy matce, najpierw przesunęła jej głowę i ramiona na swoje kolana, następnie na podłogę, a potem zsunęła z kanapy resztę jej ciała. Gdy matka leżała już na podłodze, Eileen chwyciła ją pod pachami i przeciągnęła do sypialni, aż do łóżka, ale nie była w stanie jej dźwignąć. Matka się ocknęła i usiłowała wstać.
– Pomogę ci, mamo.
– Tu będę spała.
– Nie możesz spać na podłodze.
– Mogę – wybełkotała.
Jej irlandzki akcent się nasilał, gdy była pijana albo wściekła.
– Na podłodze jest zimno. Położę cię do łóżka.
– Zostaw mnie.
– Nie.
Eileen próbowała ją podnieść, ale poddała się i położyła na łóżku matki, żeby chwilę odpocząć. Obudziła się dopiero, gdy z baru po nocnej zmianie wrócił ojciec. Poszła do kuchni. Siedział przy stole, a przed nim stała szklanka wody.
– Przeniesiesz mamę do łóżka? Leży na podłodze.
Wstał bez słowa i poszedł do ich sypialni. Eileen pomyślała, że poza ostatnim wieczorem, który pan Kehoe spędził w ich domu, nigdy nie widziała, żeby ojciec wchodził do tego pokoju. W świetle padającym z kuchni matka wyglądała jak stos brudnych prześcieradeł.
Eileen patrzyła na ojca, jak z zadziwiającą łatwością podnosi matkę z podłogi. Mógłby to zrobić jedną ręką. Ostrożnie podtrzymywał jej głowę. Jej długie nogi zwisały nad podłogą; spała mocnym snem. Delikatnie ułożył ją na materacu i patrzył na nią przez chwilę. Eileen usłyszała jego szept: „Bridgie”, a potem zobaczyła, jak starannie okrywa ją kocem.
– Idź spać – powiedział do Eileen i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
– Wyobraźcie sobie całe Woodside pokryte lasem – mówiła siostra Mary Alice do uczniów. – Wyobraźcie sobie przepiękne, rozległe, dziewicze tereny, ponad sto akrów ziemi. Kiedyś tak tutaj było, moi drodzy. Dziś znajduje się tu dzielnica, w której mieszkacie, ale dawniej to miejsce należało do jednej rodziny, której korzenie sięgają początków tego kraju.
Przed szkołą zatrzymała się śmieciarka i zaczęła głośno rzęzić. Siostra przerwała wywód, czekając, aż śmieciarka odjedzie. Nad tablicą zakołysała się zrolowana mapa. Eileen wyobraziła sobie, że nagle mapa się rozwija i uderza siostrę w głowę.
– Purytanin, wnuk jednego z założycieli Cambridge w Massachusetts, kupił ten cały teren i wybudował tu wiejski dom. – Siostra przechadzała się po klasie, trzymając przed sobą książkę otwartą na stronie z ilustracją domu. – Jego następcy przekształcili dom w dworek. W tym... dworku – siostra niemal wypluła z siebie to słowo – mieścił się przestronny hol, prowadzący do ogromnego salonu, w głębi znajdował się mniejszy salon z dużym kominkiem, wielka kuchnia, a na drzwiach wisiały mosiężne kołatki. Do dworku przylegał sad. – Siostra wymieniała zalety dworku ostrym tonem, jakby wygłaszała przed sądem mowę oskarżycielską. – Po kilkudziesięciu latach dworek sprzedano pewnemu kupcowi z Karoliny Południowej, który prowadził interesy na Manhattanie i chciał tutaj mieć swoją letnią rezydencję. W drugiej połowie poprzedniego stulecia, po rozbudowie sieci kolejowej, jeden z handlarzy nieruchomości dostrzegł w tej ziemi szansę. Wyciął drzewa, osuszył bagna, wybudował ulice, po których dzisiaj chodzicie, i podzielił teren jak bądź na tysiąc parceli. Otworzył drzwi klasie średniej, za działki każąc sobie płacić w ratach po dziesięć dolarów miesięcznie. Ruszyła budowa domów. Ostatni symbol dawnego porządku, czyli dworek, został zburzony w 1895 roku i na jego miejscu powstał kościół, a po nim szkoła, w której się teraz uczycie.
Eileen wpatrywała się w biały cyferblat zegara wiszącego nad tablicą. Siostra zbliżała się do jej ławki, pokazując ilustrację w książce. Eileen od niechcenia zerknęła na obrazek i już nie mogła oderwać od niego wzroku. Siostra przeszła do kolejnej ławki, ale Eileen poprosiła ją, żeby na chwilę wróciła.
– Most Queensboro został ukończony w roku 1909, w następnym roku tunel pod East River, a w 1915 rozpoczęto budowę nitki metra IRT Flushing Line, którą znacie jako popularną „siódemkę”. Irlandczycy, wasi dziadkowie, może wasi rodzice, masowo przemierzali rzekę, szukając ucieczki od czynszówek w slumsach Manhattanu. Zatrzymali się w Woodside. Wyobraźcie sobie tylko: dziesięcioro ludzi na mieszkanie, nawet dwadzieścioro. Wreszcie przyszedł rok 1924, kiedy zarząd miasta wprowadził nową politykę mieszkaniową, aby zmniejszyć gęstość zaludnienia. Rozpoczęto budowę nowych domów. – Siostra wróciła do tablicy. Na jej ustach błąkał się blady uśmiech triumfu, gdy wytaczała ostateczny argument. – Taki jest Pan. Daje tym, którzy mają niewiele. Czy to nie wspaniałe, że myśli o was wszystkich tu zgromadzonych, a nie o jednej uprzywilejowanej rodzinie, właścicielach dworku? Nieprawdaż, panno Tumulty?
Eileen śniła na jawie o dworku, który widziała na ilustracji. Pytanie siostry sprowadziło ją na ziemię.
– Tak jest. To prawda – zapewniła pospiesznie, ale myślała tylko o tym, jak bardzo żałuje, że zburzono ten dworek: cóż złego było w dużym pięknym domu z ogrodem?
– Pomyślcie tylko – zakończyła siostra Mary Alice. – Gdyby ten dworek wciąż istniał, nikogo z was by tu nie było. Nikogo. Po prostu by nas nie było.
Eileen patrzyła na kolegów, próbując sobie wyobrazić, że ich nie ma. Pomyślała o tej małej klitce, w której mieszkała z rodzicami. Czy to byłaby strata, gdyby nigdy jej nie wybudowali?
Wyobraziła sobie, że siedzi na sofie w salonie tego dworku i patrzy przez okno na drzewa. Siedzi po turecku i przewraca stronice wielkiej księgi. Ktoś musiał przyjść na świat w takim domu; dlaczego akurat nie ona?
Nie urodziła się w dworku, ale się urodziła, znajdzie więc drogę i dotrze do niego, nawet jeśli innym to się nie uda.
Czasem wieczorami chodziła w odwiedziny do cioci Kitty i kuzyna Pata, którzy mieszkali przy sąsiedniej ulicy. Pat był od niej prawie pięć lat młodszy. Stryj Paddy, starszy brat ojca, umarł, gdy Pat miał dwa lata. Pat traktował ojca Eileen jak własnego.
Eileen dużo czytała Patowi i uczyła go z elementarza. Dzięki niej umiał pisać i czytać już wtedy, gdy jego rówieśnicy dopiero poznawali alfabet. Był bystrym dzieckiem, choć jego stopnie tego nie odzwierciedlały, bo nigdy nie odrabiał lekcji. Czytał wszystko, co mu wpadło w ręce – o ile nie były to podręczniki szkolne.
Sadzała go przy kuchennym stole i kazała się uczyć. Mówiła, że ma przynosić wyłącznie piątki, bo inne oceny są nie do przyjęcia. Przekonywała, że z jej pomocą osiągnie, co tylko zechce. Wymarzyła sobie, że Pat odniesie sukces i będzie go stać na willę. Ona zajęłaby jedno jej skrzydło. Tymczasem on odrabiał lekcje na kolanie i zaczytywał się książkami przygodowymi, a w przyszłości chciał rozwozić piwo ciężarówką Schaefera.
Perfekcja, jaką osiągała matka w porannym kamuflażu, z początku tak imponująca, z czasem powoli blakła, aż wreszcie, mniej więcej w czasie, gdy Eileen rozpoczęła naukę w szkole średniej – otrzymała stypendium do Świętej Heleny na Bronxie – zniknęła z dnia na dzień. Jednego ranka matka spóźniła się do pracy, kilka dni później znowu, spóźniała się coraz częściej, aż w końcu w ogóle przestała chodzić do cukierni. Pewnego razu zasłabła na ulicy i policja odprowadziła ją do domu. Po wyjściu policjantów – dzięki temu, że ojciec był tym, kim był, nie sporządzili oficjalnej notatki – Eileen nie pomogła jej przebrać w czyste ubranie. Matce byłoby wstyd, a Eileen bała się jej gniewu nawet w chwilach, gdy ona wykazywała tyle oznak życia co worek ziemniaków. Wciąż miała w pamięci obraz matki zbliżającej się do niej z wieszakiem w ręku, gdy w dzieciństwie zrobiła coś nie tak.
Nazajutrz, gdy siedziały w kuchni przy stole, a matka w milczącym stuporze paliła papierosa, Eileen powiedziała, że zadzwoni do Anonimowych Alkoholików. Nie wspomniała, że dostała numer od cioci Kitty i że rozmawiała z rodziną o problemie matki.
– Rób, co chcesz – odparła matka, a potem z zaskoczeniem patrzyła, jak Eileen wybiera numer.
Odebrała jakaś kobieta; Eileen powiedziała, że jej matka potrzebuje pomocy. Kobieta odrzekła, że pomogą jej pod warunkiem, że skontaktuje się z nimi osobiście.
– Ona tego nie zrobi. – Eileen załamała się, w oczach stanęły jej łzy.
Matka zmierzyła ją surowym wzrokiem i Eileen szybko wytarła oczy.
– Zanim podejmiemy jakiekolwiek działania, ona sama musi się zwrócić do nas o pomoc – ciągnęła kobieta. – Bardzo mi przykro. Nie poddawaj się. Porozmawiaj z kimś na ten temat.
– Co ona mówi? – zapytała matka, poprawiając pasek szlafroka.
Eileen przykryła ręką słuchawkę i wyjaśniła sprawę.
– Daj mi ten przeklęty telefon. – Matka wstała od stołu i zgasiła papierosa. – Potrzebuję pomocy – rzuciła w słuchawkę. – Słyszałaś, co powiedziała ta dziewczyna? Potrzebuję pomocy, do cholery!
Nazajutrz zjawiło się dwóch mężczyzn. Eileen się cieszyła, że ojca akurat nie było w domu. Powiedzieli, że załatwią matce miejsce w Knickerbocker Hospital. Mieli przyjść po nią następnego dnia.
Tego samego wieczoru, zaraz po ich wyjściu, matka wyciągnęła butelkę whisky, usiadła na kanapie i raz po raz napełniała szklankę. Piła pomału, jakby dawkowała sobie lekarstwo. Kazali jej się spakować na dwa tygodnie. Eileen wrzuciła jej rzeczy do torby, którą wsunęła pod łóżko. Zamierzała powiadomić o wszystkim ojca dopiero, gdy matka będzie w szpitalu.
W szkole przez całe przedpołudnie denerwowała się, że wydarzy się coś złego, bo do przyjścia mężczyzn pozostawało jeszcze kilka godzin. Po powrocie do domu Eileen przekonała się, że z matką wszystko w porządku. W mieszkaniu było cicho. Na czteropalnikowej kuchence stał czajnik, podłoga była zamieciona, rolety równo zaciągnięte. Eileen ugotowała kiełbaski i jajka, które zjadły razem. Matka jadła bardzo powoli. Kiedy tuż przed szóstą po nią przyszli, obaj w garniturach, bez oporu zgodziła się z nimi pójść. Gdy zbierała ostatnie rzeczy – szczoteczkę do zębów, portfel, książkę – patrzyła dziwnie smutnym wzrokiem, od którego Eileen ściskało się serce.
Pojechała z matką do szpitala. Potem dwaj mężczyźni odwieźli ją do domu. Kiedy zatrzymali się pod jej kamienicą, kierowca wyłączył silnik, a mężczyzna siedzący na miejscu pasażera wysiadł i obszedł samochód, żeby otworzyć jej drzwi. Przez chwilę stała przed nim, czując, że powinna mu podziękować, ale nie miała pojęcia jak. Mężczyzna zdjął kapelusz. W powietrzu zawisła dziwna cisza. Była im wdzięczna, że nie mówili za wiele. Mężczyzna podał jej karteczkę z numerem telefonu.
– Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebować – powiedział. – O dowolnej porze.
Odjechali.
Matka spędziła w szpitalu dziewięć dni. Gdy ją wypuścili, zapisała się na spotkania AA i podjęła pracę sprzątaczki w szkole średniej w Bayside. Narzekała na rozkład jazdy Long Island Rail Road, ale Eileen wiedziała, że najbardziej przeszkadzało jej to, że jeżdżąc tymi pociągami, bez przerwy myślała o tym, jak niedaleko zaszła od czasu, gdy przed laty pokonywała tę samą trasę.
Eileen marzyła o wielkiej podróży. Na geografii uczyła się o Dolinie Śmierci, najsuchszym i najgorętszym miejscu Ameryki Północnej. Postanowiła, że kiedyś tam pojedzie, mimo że jej alabastrowa cera nie znosiła słońca. Wyobrażała sobie, że ten pustynny bezmiar byłby jedynym miejscem na ziemi, gdzie nie przeszkadzałby jej brak towarzystwa.