Читать книгу Zła mowa - Michał Głowiński - Страница 3

Оглавление

WPROWADZENIE

Zacznę od przytoczenia krótkiego zdania, które zamieściłem na początku pierwszej książki z tego cyklu i – powtarzając kilkakrotnie – potraktowałem je jak swojego rodzaju refren: pisałem tę rzecz do szuflady. Gdy cykl ten rozpoczynałem, trudno było marzyć o jego publikacji za życia, co najwyżej śnić mogłem o późnym wnuku, który – być może – po latach zechce się tymi zapisami czy notatkami zainteresować. Przystępując w połowie 1966 roku do tej pracy, doskonale orientowałem się w realiach i w perspektywach, nie powstrzymało mnie to jednak od realizowania tego zamierzenia. Uznałem, że trzeba się tym zająć, aczkolwiek nie przypuszczałem, że rozpoczynam to, co rozciągnie się na lata 1966–1989 (z pięcioletnią przerwą od maja 1971 do sierpnia 1976) i zakończy się wraz ze zmianą ustrojową. Zająć z różnych powodów, przede wszystkim z tej racji, że to sprawa niezmiernie ważna, o której głośno się nie mówi, a wszyscy przecież jesteśmy ofiarami tego języka, bo on nas atakuje ze stron rozmaitych, jesteśmy ofiarami często nieświadomymi, bo się do tej mowy, nazwanej w tygodniku „Po prostu” mową-trawą, przyzwyczailiśmy i nawet jeśli nie traktujemy jej jako przezroczystej i przylegającej do kwestii, do których się odnosi, to ulegamy zawartym w niej zasadzkom, sugestiom, podpowiedziom. Żywiłem przekonanie (żywię je zresztą nadal), że należy zajmować się mową publiczną, zwłaszcza gdy podbudowana jest i nasycona ideologią, prawicową bądź lewicową, ale wyraźnie autorytarną czy nawet totalitarną, że należy ujawniać właściwy charakter tego zjawiska i zastanawiać się nad jego społeczną rolą.

Wyznam, iż zająłem się oficjalną mową Polski Ludowej, będącą rodzimą wersją języka obowiązującego w tak zwanym obozie socjalistycznym, nie tylko z przyczyn ogólnych, w grę wchodziły również względy całkiem osobiste. Zabierając się do takiej pracy, chciałem mieć poczucie, że jestem wolnym człowiekiem – niezależnie od warunków, w jakich przyszło mi żyć. Wolnym, a więc takim, który może nie brać pod uwagę istnienia cenzury, a z nią każdy, kto cokolwiek publikował, musiał się liczyć, stanowiła bowiem jeden z najważniejszych filarów systemu. Powiedziałbym, że uwolnienie się od jej ciążenia miało nie tylko charakter konkretny, dotyczyło swobodnego pisania zwłaszcza o tym, o czym wypowiadanie się publiczne było trudne, a w pewnych sytuacjach z oczywistych powodów niemożliwe, miało także wymiar egzystencjalny. Konsekwencję istnienia cenzury instytucjonalnej stanowiło uformowanie się cenzora wewnętrznego, który oddziaływał na sam proces pisania, ingerował weń, decydował o wyborze tematów, a więc pomijaniu tego, co nie miało szans przebicia się przez cenzuralne sita, a także sprzyjało kształtowaniu się różnego rodzaju gier językowych, których celem było łudzenie despoty. Język ezopowy, aluzyjność, eufemizm były głównymi narzędziami tej gry. Decydując się na pisanie do szuflady, czyli nie licząc na publikację, wypędzałem z siebie owego cenzora jak swojego rodzaju złego ducha. Przeganiałem go, a więc stawałem się człowiekiem wolnym, nie musiałem wchodzić z nim w alianse, nie musiałem zabiegać o to, by go przechytrzyć, choćby za sprawą dobrodziejstw języka ezopowego.

Pisząc pierwsze notatki, nie byłem jeszcze świadom, że angażuję się w pracę rozciągającą się na lata, tę, która stanie się jednym z głównych moich zajęć. Czy byłem przygotowany do jej podjęcia? Nie mogę na to pytanie odpowiedzieć jednoznacznie pozytywnie lub jednoznacznie negatywnie. By rzecz sformułować paradoksalnie: jednocześnie byłem i nie byłem. Jak każdy absolwent polonistyki przeszedłem gruntowny kurs językoznawstwa, rzetelnie prowadzony i z pewnością niewchodzący w konflikt z podstawowymi regułami dyskursu naukowego. Wspominam o tym, bo moje studia przypadły na lata 1951–1955, a więc na pełnię stalinizmu, przynajmniej do śmierci dyktatora w marcu 1953 roku, który zresztą w ostatnim okresie życia wystąpił w nieoczekiwanej roli „wielkiego językoznawcy”. Dla nauki o literaturze był to czas fatalny, wykładano ją według wzorów maksymalnie strywializowanego marksizmu. Językoznawstwo było dalekie od tego rodzaju żenujących praktyk, ale tak je prezentowano, że porwać nie mogło. Było tradycyjne, w swym charakterze i duchu stanowiło realizację zasad lingwistyki pozytywistycznej. W czasach studenckich wydawało mi się beznadziejnie nudne. Dopiero później miałem się przekonać, że inaczej ujmowane jest wspaniałą i pasjonującą dziedziną wiedzy. Zainteresowałem się problematyką językową, ale językoznawcą się nie stałem, nigdy nim nie byłem i oczywiście nie jestem.

Mój punkt wyjścia był inny. Stała się nim nauka o literaturze, oczywiście uwolniona nie tylko od nadużyć stalinowskiego marksizmu, ale w ogóle wolna od związków z marksizmem niezależnie od wersji, w jakiej on funkcjonował – i wyraziście ukierunkowana. Potrafiłem pisać o tym, co się dzieje w oficjalnym języku – za George’em Orwellem i jego polskim tłumaczem Juliuszem Mieroszewskim, postanowiłem nazywać go nowomową – dlatego że przedtem interpretowałem utwory poetyckie, że pisałem o Leśmianie i Tuwimie i zajmowałem się recenzowaniem nowości poetyckich (sporo omówień za młodu opublikowałem w redagowanej przez Jarosława Iwaszkiewicza „Twórczości”), a także analizowałem wybitne dzieła narracyjne, na przykład powieści Berenta, Żeromskiego, Witkacego i innych prozaików Młodej Polski i okresu międzywojennego. Przeszedłem zatem, nie rezygnując z tego, co stanowiło mój główny (i jawny) przedmiot zainteresowań i publikacji, od wielkiej literatury nie do prostej powieści, ale do analizy zdegradowanego, poddanego różnorakim patologiom języka oficjalnego. Powiem otwarcie: gdybym nie nauczył się analizowania tekstów i dyskursów literackich, nie byłbym w stanie opisywać tego użycia języka, które zwykło się nazywać nowomową. Innymi słowy, gdybym nie sądził już w drugiej połowie lat pięćdziesiątych, że najciekawszym i pod każdym względem umożliwiającym najwięcej kierunkiem w badaniach literackich jest strukturalizm, nie mógłbym podjąć zadania, które przed sobą postawiłem. Wspominam o tym również z tego względu, że przez długi czas strukturalizm uchodził za ten kierunek w nauce o literaturze, który izoluje dzieło literackie od wszelkich kontekstów społecznych, lekceważy historię i w ogóle stanowi domenę podejrzanego i w swej istocie całkowicie wyzbytego sensu i uzasadnień estetyzmu. Nie tu miejsce, by dementować te całkowicie nieuzasadnione mniemania, zwłaszcza że praktyka naukowa kilku dziesięcioleci oceny takie już dawno zakwestionowała.

Moja praca nad nowomową, choć trwała wiele lat, nie miała nigdy charakteru systematycznego. Pisałem o tym, co mnie akurat w danej chwili zastanowiło i przyciągnęło uwagę z takich czy innych powodów. Moim zamiarem w żadnym wypadku nie było ogarnięcie całości zjawiska, zdawałem sobie sprawę, że działając w pojedynkę, można powiedzieć, że po godzinach pracy, na marginesie zajęć zawodowych, nie mogłem przed sobą stawiać takiego zadania – z powodu najprostszego: wiedziałem, że nie podołam. Powiem więcej, chciałem uchwycić konstytutywne cechy zjawiska, pokazać sposoby funkcjonowania, ale nawet nie myślałem o sporządzeniu choćby jego kroniki, taki cel zakłada systematyczną pracę. To, co pisałem, bliższe niż kronice jest swojego rodzaju dziennikowi. Takiemu, który nie ma charakteru intymnego, w którym nie piszę o swoich sprawach osobistych, nie poddaję ich analizie, nie tworzę ich świadectwa. Jeśli zatem jest to dziennik, to skoncentrowany na jednym temacie – oficjalnym języku funkcjonującym w Polsce Ludowej, tym, którym władza zwracała się do społeczeństwa, tym, który miał mieć charakter obowiązujący i stanowił główny budulec propagandy. Oczywiście, zdawałem sobie sprawę, że jest to nie tylko kwestia wysłowienia, że nowomowa to jeden z głównych wytworów i narzędzi systemu totalitarnego bądź autorytarnego. Byłem świadom, że zajmuję się faktami i przejawami różnej wagi i różnego zasięgu. Zarówno tym, co stanowiło stały element tego sposobu mówienia, jak i tym, co pojawiało się raz czy drugi, by szybko zniknąć. Obserwowałem zjawiska na ogół z bardzo bliskiej perspektywy i w wielu przypadkach nie mogłem mieć pewności, czy zajmuję się przelotną formułą, czy taką, która osadzi się w nowomowie na długo. Czasem zresztą chwilowe ekscesy, z pozoru bez widocznych konsekwencji, niekiedy niemal humorystyczne, okazać się mogą ważne i znaczące ze względu na ogólniejszą problematykę. Groteskowa formuła „dobrowolny zakup masła”, zawarta w oficjalnym, ogłoszonym w prasie komunikacie, może skłaniać do zastanowienia się nad tym, jak to, co zwykło się nazywać gospodarką niedoboru, wpływało na wysłowienie.

Pisane w ciągu niemal całego ostatniego ćwierćwiecza Polski Ludowej komentarze do słów (tak bowiem nazwałem ten cykl) ukazały się po zmianie ustrojowej w czterech tomach:

Marcowe gadanie, Komentarze do słów 1966–1971, Wydawnictwo Pomost Warszawa 1991.

Peereliada, Komentarze do słów 1976–1981, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1993.

Mowa w stanie oblężenia 1982–1985, Wydawnictwo Open, Warszawa 1996.

Końcówka (czerwiec 1985–styczeń 1989), Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999.

Wszystkie zapisy zawarte w książce, którą obecnie przedstawiam Czytelnikom, pochodzą z tych czterech tomów. Wybór ten nie obejmuje zatem prac o charakterze ogólnym, które złożyły się na tom Nowomowa po polsku, opublikowany po raz pierwszy w roku 1991, wznowiony w znacznie poszerzonej wersji przez Wydawnictwo Universitas (Nowomowa i dalsze ciągi. Szkice dawne i nowe, Kraków 2009), nie obejmuje prac zawartych w tomie Pismak 1863 i inne szkice o różnych brzydkich rzeczach (1995), w tym cyklu Style bycia, style mowy (Notatki z lat 1977–1985), swym charakterem łączącym się bezpośrednio z materiałami zawartymi w tej książce. Jej problematyka wiąże się z różnymi moimi pracami, zbiorem studiów o socrealizmie Rytuał i demagogia, Trzynaście szkiców o sztuce zdegradowanej (Pen, 1992), dalszymi studiami o retoryce marcowej, zawartymi w kolejnych moich publikacjach, czy – ogólnie – o dyskursie totalitarnym (w tym o dyskursie antysemickim, mającym rozległe tradycje). Trzeba bowiem powiedzieć ze szczególną dobitnością, że to, co w tytule tej książki nazwane zostało złą mową, nie zakończyło żywota wraz z przemianą ustrojową. Zła mowa przybiera różne formy, wiąże się z rozmaitymi zjawiskami życia społecznego, jest przejawem różnych ideologii i różnych patologii. Stosunek jej dzisiejszej postaci do nowomowy, traktowanej jako produkt komunizmu, nie jest zresztą sprawą zdezaktualizowaną, nie utraciła ona znaczenia.

Składające się na ten tom komentarze do słów pochodzą sprzed wielu lat, autorski wstęp zwłaszcza do publikacji retrospektywnej ma zazwyczaj, a w każdym razie mieć może, charakter subiektywny, nie pominę tu przeto pytania: jak patrzę na te teksty z dzisiejszej perspektywy, czyli po obfitujących w wydarzenia dziesięcioleciach? Uważam je za znaczący składnik mojego dorobku, ważny dla mnie z różnych względów. Nie tu miejsce na wyznania, chciałbym jednak zastanowić się nad pewnym aspektem tego, co przed laty napisałem, i zapytać, jak dzisiaj skomentowałbym język, którym się posługiwałem, analizując różne przejawy nowomowy? Jedno jest pewne, chciałem rzetelnie ją opisać. Mój metajęzyk nie był jednak – zwłaszcza u początków tych moich zainteresowań – szczególnie wyrafinowany. Pisałem te komentarze językiem potocznym, takim, jakim mówiła ówczesna niechętna reżimowi inteligencja. Można powiedzieć, że również język opisu, jakim się posługiwałem, jest pewnego rodzaju świadectwem historycznym. Andrzej Walicki w wielu pracach zwraca uwagę, że takie słowa jak „komunizm”, „komunista” i ich pochodne nie mają zastosowania po okresie stalinowskim, zwłaszcza że wizję utopijną zastąpiła kategoria „realnego socjalizmu”. Ten wybitny uczony ma niewątpliwie rację, gdy patrzy na tę sprawę z punktu widzenia historyka idei. Ja jednak pisałem te teksty w ściśle określonej sytuacji, jako o komunizmie, w którym przyszło nam żyć mówiło się potocznie, jako o komunistach – o tych, którzy rządzili lub przynajmniej należeli do rządzącej partii czy identyfikowali się z nią ideologicznie, reprezentowali obóz radziecki itp. Na sposób pisania bezpośrednio wpływała sytuacja polityczna. Dam jeden tylko przykład: w całej książce słowo „partia” występuje wyłącznie w liczbie pojedynczej. Nieznający historii tamtych lat młody człowiek może się zdziwić i uznać taką praktykę za aberracyjną. Kto wówczas żył, lub cokolwiek czytał na temat tamtych lat, wie, że chodziło o jedyną istniejącą partię, w polskim przypadku o PZPR.

Cenię te swoje zapisy przede wszystkim jako dokument mówiący o zamkniętej już epoce. Czy zachowały one aktualność (w różnym znaczeniu tego słowa), nie mnie sądzić. Cykl ten zakończyłem znakiem zapytania. Powtarzam go po wielu latach. Wiem, jakbym dzisiaj na te kwestie odpowiedział, nie robię tego, bo nie mam zamiaru wyręczać Czytelnika, ani – tym bardziej – cokolwiek mu narzucać. Sformułowanie odpowiedzi jest jego dobrym prawem.

Michał Głowiński

Warszawa, lipiec 2016

Zła mowa

Подняться наверх