Читать книгу Lista nieobecności - Michał Paweł Urbaniak - Страница 6
Wtedy
Оглавление(listopad 2009)
Świat, w którym nie było Artura, istniał tylko w uniwersum snów. Widziała go stojącego na parapecie i choć chciała krzyknąć, z jej ust wydobywały się jedynie piski. Wyskakiwał, zanim zdążyła dobiec, mogła już tylko łapać rękami powietrze. W innych koszmarach znajdowała jego ciężkie od śmierci ciało na zimnym chodniku w nieznanych jej okolicach. Zwykle leżał twarzą do ziemi, nie mogła go podnieść. Czasami śnił jej się Janek i to on mówił, że Artur nie żyje, a potem długo i zawile tłumaczył coś, na czym nie potrafiła się skupić. Niekiedy towarzyszyła jej tylko świadomość śmierci Artura, a ona, oniemiała z przerażenia, krążyła po wyimaginowanych pokojach, próbując znaleźć odpowiedzi na pytania, które bała się zadać.
Potem się budziła, przy Arturze, ciepłym, bezpiecznym, żywym. Nie dzieliła się tymi snami. Artur byłby ostatnią osobą, której by o nich powiedziała. W tym domu było za dużo śmierci i bez fikcyjnych zmarłych.
Od lat praktykowali sobotni zwyczaj budzenia się zgodnie ze swoim własnym rytmem, bez udziału zaprogramowanego radia, o ile dzieci im na to pozwoliły. Zuzanna lubiła soboty i łagodne przenikanie ze sfery snu do rzeczywistości. Rozgrzane nocą łóżko, z którego nie musiała się zrywać wraz z irytującym głosem spikera, było pierwszym prezentem tego dnia. Drugim mógł być poranny seks, pozbawiony finezji, ale pełen leniwego ciepła. Takich zbliżeń się nie pamiętało, ale były potrzebne.
Tamtej soboty obudziła się gwałtownie. Dusiła się. Widziała pogrążoną w półmroku sypialnię, blask słońca schowany za roletą, pusty kubek po ziołach na stoliku nocnym, porzuconą skarpetkę skuloną na dywanie. Myślała o swoich rozwartych ustach, które nie potrafiły nabrać powietrza, o nieistniejących zimnych strumieniach tlenu lejących się przez gardło i tchawicę do spragnionych płuc, o rozedrganym sercu, karuzeli w głowie, ciemnych plamach zasłaniających sypialnię, Artura, świat.
W końcu oddech przyniósł jej zbawienie. Potem drugi, trzeci, czwarty. Za chwilę o tym zapomni. Będzie po prostu oddychać, żyć, jakby nie było płuc, serca, mózgu. Ten mechanizm przecież działał samoistnie i nie miał się nigdy wyczerpać. Opadła na poduszkę. Odwróciła się do Artura, spragniona przytulenia. Mała dziewczynka, którą przestraszył sen.
Przez moment myślała, że Artur również nie śpi. Miał otwarte oczy, a na twarzy wyraz zaskoczenia. Strużka śliny pociekła mu z ust. Artur nie żyje. Artur nie żyje, nie żyje, nie żyje. Nie, ona śpi. To ten sen, ten z oknem, ten z zimnym brukiem, skulonym ciałem, teraz wkradł się do sypialni. Zuzanna się obudzi, Artur też. Artur nie żyje, przypomniała sobie. Myśl rozbrzmiewała w niej, nabierała ważności, pęczniała do krzyku.
Poderwała się z łóżka, wstała, otoczył ją chłód. Rozedrganą ręką przytrzymała się ściany. Zgasłe oczy Artura. Widzą. Nie widzą. On nie żyje, ona nie żyje, on nie żyje, ona nie żyje, już od dawna ich nie ma, to się śni, nie śni, krzyk rozrywał ją i ciszę.
Przerażony Krzysztof pobiegł do niej, zawsze widział tylko ją. Była jego słońcem. Nie mogła go usłyszeć, ale wyczytała z rozedrganych ust „mamuś”, to wieczne „mamuś”, kompromis między dawną zbyt dziecinną „mamusią” a nigdy nieużywanym twardym „mamo”. Kiedyś też tak wpadał w piżamie, był mały, goniły go koszmary. Artur nie żyje. Artur nie żyje. Artur… Krzyk się wyczerpał.
– Mamuś, mamuś, co się…
– Krzysztof!
To był głos Jakuba, pierwszy raz podniesiony. Artur nie żyje. Nie… Sen w ich sypialni, miejscu spokojnym, wyciszonym, o pastelowych ścianach. Krzysztof rozczochrany, szare blizny na rękach Jakuba. Pusty kubek po ziołach. Głos spikera. Sobota. Jakikolwiek inny dzień. Jeśli to poniedziałek, to z dziewczynkami trzeba iść do dentysty. Artur nie żyje. Nie. Mogła już tylko szczękać zębami. Zagryzła palec, ale zęby nadal zgrzytały, nieujarzmione bestie w kagańcu ust. Musiała krzyknąć jeszcze raz, przepłoszyć Krzysztofa, Jakuba, śmierć.
Pochylali się nad Arturem. Ręce Krzysztofa zbyt słabo uciskały klatkę piersiową. Nie były do tego stworzone. Jakub oddawał Arturowi swój oddech. Artur im nie pomagał. Nie chciał żyć. Nie żyje. Jakub, czerwony, dyszący. Krzysztof, sęp ucztujący nad padliną. Nie chciał pokochać Artura. Pyskował, warczał, sączył nienawiść. Tkwił między nimi, okrutna pamiątka jej poprzedniego życia, wieczny wyrzut sumienia.
Dziewczynki stały w drzwiach sypialni, zaglądały do środka. Gęstniało powietrze, budził się niepokój. Brygida załkała jeszcze niepewnym płaczem. Artur przybiegał do nich, aby je utulić, przepłoszyć smutki, wyszeptać bajkę o dwóch dziewczynkach, które, biedactwa, umarły. Nie żyje, nie żyje, nie żyje. Trzeba zadzwonić do Janka, a nie, on też nie żyje, to prawie rok, jak go nie ma. Artur chciał umrzeć zaraz po nim. Umarł.
Krzysztof wybiegł. Jakub osunął się wzdłuż ściany. Uderzył głową o kant stolika nocnego. Tam, gdzie stał kubek po ziołach, leżała książka przedzielona zakładką. Usiadł, zatrząsł się od płaczu, zakrył oczy dłonią. Artur nie żyje.
Ania i Brygidka piszczały, wczepione w siebie, twarze wykrzywiała im rozpacz. Parodia potwora, pokurczonego, żałosnego. Dzieci są szpetne, gdy płaczą. Ich „mamusiu” było zniekształcone, jakby ktoś powoli przewijał kasetę (dziś nikt już nie słucha kaset), wczorajszy zapach oregano, brudne widelce, czyste noże, rozmowy, cisze, myśli.
Musiała być bliżej, nie Jakub, nie Krzysztof, nie Ania, nie Brygidka. Artur należał tylko do niej. Nie żyje. Zrobiła dwa kroki na zdrętwiałych stopach, przewróciła się, ręce wpadły w zimną pościel. Twarz za blisko dywanu, szorstko i duszno od kurzu, drobiny unoszone oddechem. Trudno wstać.
Spojrzała w twarz Artura. Ktoś, pewnie Jakub, zasunął mu powieki. Otwierała i zamykała usta, jakby próbowała przeżuć zbyt twardy kęs. Położyła głowę na piersiach Artura, w których nie biło już serce. Spało serce, spała krew, Artur spał. Zuzanna zamknęła oczy, pozwoliła ciemności opaść. Może umarła. Artur zaraził ją śmiercią jak chorobą. Dobrze.
To się działo w podróży poślubnej. Leżeli na plaży. Ciało Artura było ciepłe jak wyjęte z piekarnika ciasto, pachniało piaskiem i słonym powietrzem. Wtuliła się w nie. Pomyślała, że w tym pięknym ciele krąży krew, czerwone morze obciągnięte skórą (tak pewnie określiłby to Artur). Zasnęli na chwilę. Koc, na którym leżeli, miał kwiatowy deseń. „Kiedyś będziemy stawiać zamki z piasku. Wielkie piaskowe komnaty, kamyki między blankami. Fosy, w które wsiąka woda”. Podniosła głowę, spojrzała w ukochane oczy, w które mogłaby patrzeć bez końca. „Nie jesteśmy dziećmi”. Jej cichy śmiech, tylko dla niego. „Ale będziemy je mieć”. Wyczarował te dzieci, snuły się między nimi, ulotne błyski światła, które miały kiedyś przybrać konkretne kształty. Za dziewięć miesięcy, za rok, za dwa lata, za szybko. Nie chciała dzieci. Nie chciała mu o tym mówić. Nie teraz. „Artur, ja potrzebuję tylko ciebie”. Uśmiechnął się. Nabrał garść piasku. Piasek przesypywał się między palcami. Patrzyła.
Możliwe, że Artur wtedy powiedział: „Kiedyś będziemy stawiać pałace z piasku”. Minęło tyle lat od tamtej podróży, tamtej plaży, tamtej chwili. Nadal pamiętała wczoraj z zaplanowanym jutrem. Przyniosła do kuchni ostatnią szklankę. Artur opłukiwał talerze. Cichy szum wody, noc, wyobrażenie resztek w odpływie. „Umyję jutro, nie będę hałasował, dzieci śpią”. „Idź już, przygotuję ci zioła”, odpowiedziała. Chwyciła się tych jego słów, tak, to było tak: „Umyję jutro, nie będę hałasował, dzieci śpią”. I o nich zapomni, przekształci je. Umarł, to było pewne. Nie do zapomnienia. Leżała głową na jego zimnych piersiach.
Musiała wypłynąć na powierzchnię życia po trochę powietrza.