Читать книгу Lista nieobecności - Michał Paweł Urbaniak - Страница 8
Wtedy
Оглавление(listopad 2009)
Najlepiej zapamiętał betonowe zimno korytarza, które kłuło jego bose stopy. Biegł. W ustach czuł kwaśny posmak wczorajszego wina. Na półpiętrach było jasno, światło wpadało przez okienka, ale głębiej, w korytarzach, panował mrok. Krzysztof czuł, jak śmieci z posadzki przyklejają mu się do stóp. Żeby nie było szkła! Ta myśl przeleciała mu przez głowę, a za nią pojawiły się kolejne: o zakażeniach, krwi, bólu. Dopiero potem przypomniał sobie, dokąd biegnie i dlaczego.
Dopadł drzwi Fryców. Prawą dłoń położył na dzwonku, lewą zaczął uderzać w nie, słabo, był praworęczny. Usłyszał jakiś ruch, a potem lękliwy głos Danki:
– Kto tam?
– Krzysztof Grentel.
Szczękanie zamka, czy ono się nigdy nie skończy? Cholerna gerda! Powstrzymał się od ponownego naciśnięcia dzwonka. Wreszcie Danka otworzyła drzwi.
– Krzysiek? Aleś mnie wystraszył! – Żadnego charakterystycznego dla niej ćwierkania. Złość w czystej postaci.
Znowu zamek. Klik, klik, klik. Na szafce w przedpokoju Fryców leżał duży młotek. Tym chciała mu przyłożyć, gdyby okazał się włamywaczem. Kulturalnym włamywaczem, co dzwoni do drzwi. Danka miała na sobie błyszczącą jasnoliliową koszulę nocną. Ładnie jej było. Że też on zwraca uwagę na takie głupoty! A Artur martwy, mama prawie martwa… Jacob, znaleźć się przy Jacobie…
– On nie żyje – wydusił z siebie.
– Boże!
Danka wyglądała na chorą. Jej twarz była blada i wydawała się pusta. Krzysztof dopiero po chwili spostrzegł, że jest nieumalowana. Nigdy nie widział Danki bez makijażu.
– Zuzanna dzwoniła na pogotowie? Nie? To czekaj… – Złapała komórkę i wystukała numer. Jej głos był zdumiewająco rzeczowy, gdy rozmawiała z dyspozytorką. Tylko trochę drżał. Śmierć Artura nagle wydała się nierealna.
Krzysztof wiele razy był w przedpokoju Fryców. Dotykał boazerii. Siadał na pufie, aby zasznurować buty. Opierał się o wiszące płaszcze i kurtki. Kątem oka przeglądał się w lustrze przy drzwiach. Młotek tu nie pasował. Danka, taka mała i drobna, nawet by się nim porządnie nie zamachnęła. Danka w liliowej koszuli nocnej na cienkich ramiączkach i młotek. Zupełnie bez sensu.
Usiadł na pufie, choć nie miał butów do zasznurowania. Skrzyżował dłonie i ułożył je na udach.
– Że też Mirka akurat nie ma! – westchnęła Danka.
Zniknęła na chwilę we wnętrzu mieszkania. Gdy wróciła, miała na sobie spodnie od dresu i gruby wytarty szlafrok, kiedyś pewnie różowy. Wsunęła stopy w kapcie. Znów zaczęła się mocować z zamkiem.
– Danka, mogę tu zostać?
Udało mu się to wydusić. Nie chciał tam wracać. Nawet do mamy. Nie mógł znieść widoku martwego Artura. Potrzebował odepchnąć to od siebie, przynajmniej na parę chwil.
– Zostań, jak chcesz. Popilnuj dzieci. Ja pójdę na górę, do Zuzi i Artura. Przepraszam: „Zuzanny”. Nie, po co ja to mówię, to i tak już… Idę… Tylko czekaj, bo cały się trzęsiesz…
Przyniosła gruby brązowy koc i zarzuciła mu na ramiona.
– Owiń się dobrze. – Sięgnęła do klamki, ale się zawahała. – Krzysiek… Nie wiem, jak cię pocieszyć. Szkoda go. On nie był zbyt szczęśliwy. Kiedyś tutaj przyszedł i… Jesteś jeszcze młody.
– Danka, to Artur nie żyje. Nie Jakub! Artur! – Podniósł głos. „Jakub”, to zabrzmiało obco w jego ustach.
Jacob nie dawał mu zapomnieć o tym, że mógłby umrzeć. Nie od czasu, gdy Krzysztof znalazł go w wannie z poharatanymi żyłami. A jednak ta nagła myśl o śmierci Jacoba zabolała Krzysztofa, jakby Danka uderzyła go młotkiem. Miałby już nigdy nie oddychać? Nie śmiać się? Nawet nie płakać? Otoczyła go potencjalna nieobecność Jacoba, nie mógł tego znieść. Przykrył usta dłonią. Nie zamierzał krzyczeć, po prostu musiał wykonać jakiś ruch. Poczuł pod palcami dwudniowy zarost.
– Artur? – wyszeptała Danka. – Boże! Artur?! O nie…
Przy wyjściu odruchowo zgasiła światło. Przedpokój pogrążył się w mroku. Krzysztof wsłuchiwał się w jej szybkie kroki. Nie domknęła drzwi. Widział pasek jaśniejszej ciemności między drzwiami a framugą.
Wstał i wyjrzał na korytarz. Choć był owinięty kocem, znów poczuł chłód. W tej bezkresnej ciemności wyczuwało się coś hipnotyzującego.
Kiedy miał cztery czy pięć lat, poszedł szukać mamusi. Mieszkał już wtedy długo u babci. Pewnego dnia, to była środa wieczór, luty, pamiętał do dziś, nabrał pewności, że mamusia musi być gdzieś blisko, wystarczy się rozejrzeć.
Cieszył się na spotkanie z mamusią, zupełnie jakby się umówili. Wymknął się wieczorem, gdy babcia oglądała telewizję. Miał na sobie piżamę w kolorowe smoki. Babcia mówiła, że to niemiecka. Przemknął się do przedpokoju, zdjął łańcuch i cichutko otworzył drzwi, a potem je za sobą zamknął. Jeszcze przez kilka kroków wypełniała go radość. Nagle zrobiło się ciemno. Nie wiedział, dokąd ma iść. Wszędzie była tylko czerń, zupełnie tak jak wtedy, gdy zamykał oczy i bawił się, że nikt go nie widzi. A teraz on nie widział niczego.
Nie było mamusi. Nie było babci. Nie było Labotka. Nie było ciepłego łóżka. Nikt go nie znajdzie: ani babcia, ani mamusia. Zostanie tu na zawsze. Zapłakał. Płacz niósł się echem, jakby ktoś jeszcze płakał w innej części korytarza. A jednak on wiedział, że nikogo nie ma. I nie będzie. Poczuł, że z przodu spodni od piżamy w smoki robi mu się ciepło. Potem zrobiło się zimno. Musiał zasnąć. Babcia potrząsała nim w zdenerwowaniu. Przebrała go w inną piżamę. Potem dała mu ciepłego mleka. Pił półprzytomny. Nie wiedział, co się działo między cichym płaczem a ciepłym mlekiem. Kuchenna lampa raziła go w oczy jak słońce. Niemal bolało, ale nie mógł się powstrzymać, żeby nie zerkać na górę.
Zamknął drzwi mieszkania Fryców, znów dwudziestosiedmioletni. Zapalił światło, otulił się kocem na pufie. Na górze była mama, był Jacob, była Danka, była Ania, była Brygida, był też Artur, choć go nie było. Danka powiedziała pewnie coś w rodzaju: „Krzysiek został u mnie”, żeby mama się nie martwiła. A może mama o niego nie zapytała. Teraz mogła myśleć tylko o Arturze.
Krzysztof podniósł lewą nogę, ułożył stopę na prawym kolanie. Dłonią zaczął ścierać z niej czarny brud. Łaskotał sam siebie, ale nie na tyle, aby się roześmiać. Drobiny spadały na wykładzinę. Potem zrobił to samo z prawą stopą. Nadal były brudne.
Przypomniał sobie bieg do Fryców, przejmujący chłód betonowych stopni. Chciał pomóc, choć wiedział, że jest za późno. Byleby coś zrobić, byle tam nie stać, nie patrzeć na rozpacz mamy, na łzy Jacoba. Nie włożył nawet butów, nie zakrył gołych stóp. Biegł.
Mama krzyczała z rozpaczy, ojczym był martwy, a on, biegnąc po pomoc, myślał o rozsypanym szkle i zastanawiał się, czy się nie zatrzymać, aby oczyścić stopy.
Tyle razy życzył śmierci Arturowi! Lekko się wysyła ludzi do wszystkich diabłów, zwłaszcza jak się jest zbuntowanym nastolatkiem. Kiedyś mu powiedział, że mama poroniła. Miał nadzieję, że jeśli Artur nie umrze, to się przynajmniej rozwiodą. Nie rozwiedli się. Później Krzysztof musiał się wyprowadzić tam, gdzie wcale nie chciał mieszkać. A teraz Artur nie żyje. Właśnie wtedy, gdy jemu, Krzysztofowi, to życie przestało przeszkadzać. Zniknęła niechęć. Dystans między nimi może się nie zmniejszał, ale też nie rósł. Utrzymywał się w ramach przyzwoitości.
Usłyszał hałas. Z pokoju wyłonił się zaspany Dawid, syn Fryców. Poczłapał do łazienki. Nie zapalił światła. Krzysztof słyszał, jak obfity strumień moczu rozbija się o taflę wody w sedesie. Pomyślał, że dwa piętra wyżej jego mama płacze. Jacob może też. Mocz. Łzy. Słona woda z ciała. Jaki był zmęczony! Chciał zasnąć.
– Krzysiek? – Dawid wreszcie go dostrzegł. – Co tu robisz?
– Nic. Idź spać. Wszystko okej.
Dawid wycofał się do pokoju. Ciekawość przegrała ze snem.
Krzysztof przez chwilę nasłuchiwał. Powinien słyszeć filtr z napowietrzaczem, Frycowie mieli rybki. Nie słyszał. Może filtr nie działa, rybki się duszą, a te już martwe wypływają na powierzchnię. Ich ciała wystają z wody, lśnią. Spać, spać, spać. Mama. Jacob. Spać.
Artur nigdy więcej nie nazwie go „Krzysiem”, a on nigdy już nie przyjmie tego z podejrzliwością. Szkoda.
Biedna mama! Biedna mama! Krzysztof płakał cicho, tak samo jak tamten obsikany pięciolatek na zimnym korytarzu. Znów żałował, że mama nie może widzieć jego łez.