Читать книгу Lista nieobecności - Michał Paweł Urbaniak - Страница 7
Wtedy
Оглавление(listopad 2009)
Jakub umiał rozpoznać szczęście tak samo jak cierpienie. W szczęście trudniej było uwierzyć, ale istniało, tak jak teraz. Jakuba wypełniał biały ból.
Oczywiście wszystko co złe wracało. Był stół nakryty obrusem, makaron polany sosem pomidorowym, zapach ziół, kieliszki, susz w szkle, świece na komodzie, cienie na ścianach, prezenty, Krzysztof, Zuzanna, Artur, wspomnienie Kiri. „To nie szczur, Kubuś, to świnka morska, mamusiu, on myślał, że Kiri to szczur”, dawne słowa, dawny śmiech. Była też zakrwawiona żyletka, pięści miażdżące twarz. „Czasami cię nienawidzę”, godziny samotności, noc w szpitalu, która miała trwać wiecznie. „Spokojnie, już spokojnie… Biedny chłopak”. To wszystko komponowało się w całość, składało się na niego, na Jakuba. Nosił to na sobie jak ubranie. A jednak to co złe zdawało się niegroźne, jak koszmarny sen, z którego dawno się obudził.
Zostali zaproszeni na kolację. Krzysztof pozwolił mu odebrać telefon. „Kto dzwoni?”, dobiegło z łazienki, gdzie się golił. „Twoja mama!” „Odbierz, spytaj, co chce”. Jeszcze oszołomiony tym „odbierz, spytaj”, nacisnął odpowiedni przycisk. „Zuzanno, tu Jakub”, powiedział przepraszającym tonem, jakby się zaraz musiał tłumaczyć, dlaczego to on odebrał, ale ona nie zapytała o Krzysztofa. „Słuchaj, Jakub, może byście wpadli na kolację? Artur wczoraj wrócił z Pragi. Jeśli macie inne plany, to nie przeszkadzajcie sobie, w końcu jest piątek. To Artur uważa, że skoro on chce kogoś widzieć, to ten ktoś akurat wręcz marzy o spotkaniu z nim”. Nawet się nie namyślał. „Dobrze, wpadniemy”. Bez pytania przekreślił wieczór przy filmie, ziarna popcornu próbujące wydostać się z patelni, tłuste palce spotykające się w misce, słone pocałunki. „To na pewno nie kłopot? Możecie wpaść równie dobrze na kawę w sobotę, jak chcecie”. „Przyjdziemy”. „To bądźcie przed siódmą, najlepiej głodni”. „Dobrze, do zobaczenia”. Rozłączył się, ale nie odłożył telefonu. Wyświetlacz zgasł.
Krzysztof wyszedł z łazienki obnażony do pasa, jasny, piękny. Nawet ten zaokrąglony brzuszek, na który tak narzekał, był absolutnym cudem wpasowanym w to ciało. Jakub stłumił chęć położenia dłoni na jego klatce piersiowej. Jeszcze nie wiedział, co Krzysztof powie. „Twoja mama zaprasza nas na kolację, na siódmą”. „Okej”. Na płatku ucha Krzysztofa została odrobina pianki.
„A nie mieliśmy oglądać filmu?” Jakub obserwował swoje dłonie, sznyty na nadgarstkach. „Ten pasek to pan nam odda, my przechowamy w depozycie, jak pan będzie wychodził, to pan odbierze”. Nie myśleć o tym, nie teraz! „Jakub, masz ochotę zostać w domu, obejrzeć ten film?” „Nie, nie musimy. Mogę… chcę iść”. „To pójdziemy”. Odwrócił się. Jakub kochał jego łopatki, znamię wielkości jednogroszówki na plecach, kark porośnięty jasnymi włoskami. Podszedł, przylgnął do Krzysztofa, poczuł pod rękami ciepło, znajome ciało. „Co, cieszysz się, Jacob? Lubię, jak się cieszysz”. I od razu przypomniały się te dawniejsze słowa, wypowiedziane z pasją, która nie była miłością. „Nienawidzę cię! Nikt, rozumiesz, Jacob, nikt mnie nie potrafi doprowadzić do takiej nienawiści!” Było mu dobrze, stali na przystanku, miał na sobie cienki płaszcz, ale nie czuł listopadowego zimna. „Ładnie ci w nim, Jacob”, powiedział kiedyś Krzysztof, gdy Jakub obracał się w przymierzalni, „do tych butów jak znalazł”. „Świetnie to na panu leży, ten płaszcz jest dla pana”, zachwalała sprzedawczyni o apodyktycznych kompetencjach. Jakub uśmiechnął się do Jakuba w lustrze.
W autobusie siedzieli obok siebie, a on chciał położyć głowę na ramieniu Krzysztofa, prawie się zapomniał. Miłość uspokojona, cicha, bez burz.
W Żabce kupili bombonierkę, Jakub uparł się, że zapłaci. Wyszli, mechanizm przy drzwiach wydał irytujący gwizd. Zimno, ciemność, mdłe światło latarni, bezlistne drzewa, smutni ludzie z psami na spacerach, mikroświat osiedla. Prawie jak dom. Jakub przyspieszył kroku. „Jacob, te czekoladki i tak zjesz dopiero po kolacji!” „Dobrze, tatuśku”, odparł Jakub, zanim ugryzł się w język. Krzysztof skwitował to śmiechem. „Czy ty się ze mną ścigasz? Jest dopiero za dwadzieścia siódma”. Ostatni odcinek przeszli zgodnie, spokojnie. Nie musieli się spieszyć i może to też było szczęście.
To Artur otworzył drzwi. „Wejdźcie, wejdźcie”, rzucił z roztargnieniem i zaraz przepadł. „Jak nie znajdę tego korkociągu, to nie będzie wina”. Zostali sami. Odwiesili płaszcze, zdjęli buty. Krzysztof włożył rozdeptane kapcie (Jakub nigdy nie przypuszczał, że ktoś taki jak Krzysztof może nosić coś tak prozaicznego).
Weszli do środka, w plątaninę kuchennych dźwięków, zapachów i głosów. Zuzanna stała przy kuchence. Wyglądała śmiesznie w fartuchu narzuconym na jedną z tych jej dziwacznych sukien. „Mam zgubę!!” „A już myślałam, że trzeba będzie odwołać kolację”. „Zuzanna, no daj spokój!” „Pięknie pachnie, mamuś!” „Merci? Nie trzeba było!” „A gdzie dziewczynki, tak tu cicho”. „Nocują u Fryców. Będą z Danką i Ewą piekły ciasteczka”. „Pomóc ci coś?” „Nie, już nakryte, siadajcie”. „Przywiozłem coś dla was”. Krzysztof dostał ciemnozielony przycisk do papieru z ciętego kryształu, Jakub niebieską apaszkę w delikatny wzór. „Zastanawiałem się jeszcze nad brązową, ale ten kolor lepiej do ciebie pasuje”. „Artur…” Jakub odważył się go uścisnąć. Nie powinien. To był nieprzemyślany gest.
Podczas kolacji Artur opowiadał o Pradze. O jesiennych mgłach unoszących się nad Wełtawą. O zapierających dech w piersiach barokowych kościołach, świadectwach potęgi raczej człowieka niż Boga. O jakby rozedrganym Tańczącym Domu wzniesionym na miejscu budynku zbombardowanego przez Amerykanów pod koniec wojny. O czerwonych dachach, wbijających się w niebo wieżach czy wąskich uliczkach prowadzących z jednego magicznego miejsca do drugiego.
Jakub słuchał kolejnych opowieści i wydawało mu się, że monumentalne zabytki rozpychają się w mieszkaniu. Artur potrafił czarować głosem, słowem, gestem. Prowokował i do zadumy, i do śmiechu. Pewnie tak samo prowadził grupy w muzeum, jakby zapraszał w tajemną podróż po świecie baśni. „Artur… on chce zagarnąć ludzi”, powiedział kiedyś Krzysztof z zakłopotaniem.
– Ale Praga to nie tylko to co piękne i wzniosłe. Wiecie, chłopcy, zaraz obok Muzeum Kafki jest bardzo gejowska rzeźba – dwóch nagich mężczyzn ustawionych naprzeciwko siebie w basenie w kształcie Czech. Gdzieś czytałem, że wieczorami ludzie przychodzą napić się z ich narządów. Czesi mają naprawdę zdrowy stosunek do wielu…
– Płacą ci za gadanie takich głupot? – przerwał mu naburmuszony Krzysztof. Pewnych tematów nie należało przy nim poruszać.
– Artur, jest piątek wieczór – wtrąciła Zuzanna. – Nie jesteś w muzeum.
– Ja byłem w Pradze jeszcze w podstawówce – dodał Krzysztof. – Pamiętasz, mamuś?
– Nie.
Zrobiło się zimno od braku słów. Było słychać brzęk sztućców.
– Jakub, a ty byłeś w Pradze? – spytał Artur.
– Byłem. Teraz.
Artur uśmiechnął się do niego. Przez chwilę świat się podzielił. To Jakub był najważniejszy, to ich historia się tu rozgrywała. Jeszcze niedawno myślał, że to tylko kilka stałych układów: Artur–Zuzanna, Zuzanna–Krzysztof, Krzysztof–Artur. On należał (nie, chciał należeć!) tylko do Krzysztofa. A potem… „Zabierz mnie stąd, proszę cię. On tu to zrobił, wiesz? Tu go znalazłem”. Nie! Chłód szkła, smak wina, gorąco w przełyku.
– I wydałeś tyle co na bilet autobusowy – powiedziała Zuzanna. – Opłacało się.
Nie wrócili już do Pragi. Zostali w mieszkaniu, przy stole, przy smukłych kieliszkach wypełnionych morawskim winem. Milczenie tym razem było ciepłe. Tykał zegar. Nasyceni, rzucali sobie leniwe uśmiechy. Odnalazł pod stołem dłoń Krzysztofa. Ten zamknął jego palce w swoich. Biały ból.
– Mamuś, to było bardzo dobre.
– Masz naprawdę nieduże wymagania.
– Jesteś dziś bardziej cierpka niż to wino! – rzucił Artur. – Ale kocham cię i za tę twoją kąśliwość!
– Naprawdę? – Zuzanna zmierzyła go spojrzeniem.
Krzysztof wstał i zaczął zbierać talerze. Nie lubił rozmów o uczuciach. Czasami odpychał Jakuba i jego miłość. Talerz brzęczał o talerz, dzwoniły sztućce. Kolacja się skończyła. Nakryty stół przypominał swoją własną parodię.
– Krzyś, ja posprzątam.
– Siedź, Artur. Też mogę się do czegoś przydać, to nadal mój dom.
Jak on potrafił ranić! Krzesło zrobiło się niewygodne, Jakub zatęsknił za żyletką. „Jacob, coś ty zrobił? Co to jest? Dlaczego, co… Jacob!” Był tu tylko gościem. „Mamuś, pamiętasz Kubusia? ”, spytał Krzysztof tamtego dnia, gdy wybrali się do Zuzanny na herbatę. „Trochę za duży jak na Kubusia”. „Dobry wieczór, pani Zuzanno”. „Cześć, Artur Hnat”. „Jakub Winkler”. Jakub zauważył ślady sosu na obrusie. Pomyślał o krwi.
– Krzyś, napijesz się jeszcze? – spytał Artur, gdy Krzysztof wrócił do stołu. – A ty, Jakub? – Napełnił kieliszki. Wino w przytłumionym świetle zdawało się czarne.
Krzysztof wdał się w długą i zawiłą opowieść o osobliwym przypadku, jaki trafił mu się w laboratorium. Miał w sobie pasję, ale brakowało mu zdolności do ciekawego opowiadania. Jakub wsłuchiwał się w jego głos. Artur patrzył na Krzysztofa z życzliwym zainteresowaniem. Zuzanna sunęła palcem po brzegu obrusa.
– Jakub, a jak w pracy?
Nie wiedział, czy zamierzała mu dokuczyć. Nie chciał o sobie mówić.
– Wciąż podaję kurtki i płaszcze. Za to mam coraz więcej zleceń copywriterskich, ale to i tak mniej ważne niż matematyka.
– Matematyka jest królową nauk – powiedział Krzysztof.
– Wydaje mi się, że praca w szatni jest bliżej życia niż matematyka. – Zuzanna nie ustępowała. – Podajesz ludziom płaszcze, a oni dzięki temu nie chorują. Co ludziom po matematyce, kiedy są chorzy? Na co im sztuka, gdy będą kasłać, kichać…
– Nie powinnaś stać po stronie Jakuba. Zabiera ci klientów. Te płaszcze! – Artur potrząsnął głową.
Śmiech rozbrzmiewał raz po raz. Było im dobrze. Czas płynął. Kuchnia Hnatów znajdowała się poza cierpieniem. Jakub wiedział, że mało zapamięta, lecz będzie umiał odtworzyć to ciepło.
– Musimy się chyba zbierać – oznajmił Krzysztof.
Zabrał śmiech, przywrócił chłód listopadowego wieczora, inne życie, inne mieszkanie, oddechy niepozbawione strachu.
– Odwieziesz ich? – Zuzanna zwróciła się do Artura. – Ja piłam wino.
– Ja też, przecież widziałaś. – Obdarzył ją szelmowskim uśmiechem, jakby udało mu się spłatać figla.
– Możemy wrócić autobusem – wtrącił Jakub.
– Nie będziecie się tułać po nocy, zamówię wam taksówkę.
– Daj spokój, niech tu zostaną – powiedział Artur. – Mają gdzie spać, rano pojadą.
– Naprawdę myślisz, że oni chcą tu z nami siedzieć? – Zuzanna wstała i zebrała kieliszki. Wyglądały w jej dłoniach jak trofea wojenne. – Że chcą jeszcze słuchać tych twoich opowieści zza czeskiej granicy?
Krzysztof posłał Jakubowi jedno z tych swoich ciepłych spojrzeń, za które Jakub tak go kochał.
„Nigdzie dzisiaj nie pójdziesz! Zostaniesz tu!”
– Jacob?
– Ja bym został.
– To ja też.
Artur zaproponował herbatę. Zgasił świece palcami. Zasyczał czajnik. Zuzanna schowała niedopite wino do lodówki i otworzyła bombonierkę. Serwis obiadowy zastąpiły kolorowe kubki. Jakub słodził herbatę i wysypał trochę kryształków na stół. Przeprosił.
– Awantura w miłości – skwitował Artur.
– Chyba w rodzinie…
– Nie, cukier to w miłości, sól w rodzinie.
Jakub wiedział, że Artur ma rację. Nie wierzył w takie rzeczy, ale… a jeśli się pokłócą z Krzysztofem? Naruszył ten wieczór, rozsypując cukier.
– Wiele spraw wpuściłam do tego domu, ale przesądy zostawiamy za progiem – oznajmiła Zuzanna.
Rozmowa okazała się trudniejsza, zapijali milczenie herbatą. Wyciągali, odwijali z folijek i smakowali czekoladki, jakby brali udział w kulinarnej grze.
– Jacob, ty lubisz te czarno-białe, proszę. – Krzysztof podał mu śmietankowo-kawową.
– Tak z ręki? – Zuzanna się skrzywiła.
– Nie przeszkadza mi to – odparł Jakub.
Nagle zadzwonił telefon. Twarz Zuzanny stężała, uśmiech Artura znikł. Telefon dzwonił i dzwonił. W końcu Zuzanna poszła do pokoju i odebrała. Wróciła po chwili ze zgaszoną miną.
– Dzwoniła Danka. Ania z Brygidą chcą wrócić do domu. Stęskniły się za mamusią i płaczą! – Prychnęła. – Skoro nawet ona straciła cierpliwość, to musi być źle.
– Zapowiada się rodzina w komplecie. – Artur się zaśmiał.
Jakub i Krzysztof wymknęli się do dawnego pokoju Krzysztofa. Leżeli przytuleni na zbyt wąskim łóżku, spokojni, choć pełni wrażeń. Słyszeli szczebiot Danki, chlipanie dziewczynek, śmiech Artura, oschły ton Zuzanny, wodę płynącą w łazience. To wszystko było obok, za granicą drzwi.
– Czy to biały ból, Jacob? – Krzysztof gładził jego dłoń.
Gdyby podciągnął rękaw jego swetra, zobaczyłby blizny. Dobrze je znał i wciąż napawały go strachem, może obrzydzeniem. Niszczyły każdą dobrą chwilę. Zuzanna i Artur odwracali wzrok od jego rąk. Nie było blizn, nie było dawnych ran, nie było tych, co dopiero nadejdą. Krzysztof brał życie zbyt serio, żeby udawać.
Ale Jakub jeszcze nie musiał się przebierać.
– Tak – powiedział. – Biały ból.
Artur zmarł tej samej nocy.