Читать книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela - Страница 4
Rozdział 1. Dwie córki
ОглавлениеZagroda ekonoma stała na brzegu wsi zaraz za karczmą, którą prowadził Żyd Samuel. Składała się na nią chałupa, stodoła, chlew, obórka, kurnik i szopa. Koło tych zabudowań w grudniowy mroźny poranek kręciła się ciężarna niewiasta. Znać było, że wielce jest obrządkiem utrudzona, gdyż co chwilę przystawała i rąbkiem chusty ocierała pot z czoła.
Gdy gospodyni, grzęznąc w śniegu, z szopy do kurnika przeszła i tam kurom ziarna posypała, do chałupy wróciła. Jak co dnia musiała śniadanie mężowi przygotować, bo Błażej Konopka, ekonom, do dworu musiał iść, by panu służyć.
– Pani podczaszyna to pewnie wnet urodzi? – zapytała Hrystyna posilającego się męża. – Oby nie miała tak trudnego rozwiązania jak za pierwszym razem.
– A bo to ja się na tym znam? – mruknął wąsaty mężczyzna.
– Prawda, przecie ty chłop, to i na niewieścich sprawach się nie wyznajesz – zgodziła się z nim małżonka i zaraz za trzyletnim synkiem się rozejrzała.
Dziecko bawiło się na klepisku drewnianym konikiem, którego parobek Klemens z lipowego drewna wystrugał.
– Siadaj, Józiu, do stołu. Dziś zacierka z mlekiem – zachęcała matka. – Wy – zwróciła się do siedzącej pod oknem świekry – również się posilcie.
Babka przysiadła się do stołu i na brzuch synowej znacząco spojrzała.
– Jak się czujesz, Hrysiu? Bo do Trzech Króli już niedalieko…
– Ano tak, jak się można czuć z brzuchem – westchnęła młoda kobieta. – Taki to już los niewiasty od Boga otrzymały, że dusze na ten świat sprowadzać muszą. Pomożecie?
– Pewnikiem, że pomogę. Przeciem akuszerka – odparła stara Albina.
– Dziękuję za śniadanie – rzekł ekonom, wstając. – Idę do dworu. Bywaj, kochaneczko! – zwrócił się do żony.
Nie minął kwadrans od jego wyjścia, gdy nagle rozległo się gwałtowne kołatanie.
– Otwierać! Panią bóle chwyciły. Potrzebna pomoc!
Słysząc to, starsza niewiasta natychmiast wstała od stołu i zarzuciwszy na plecy okrycie, a głowę obwiązawszy wełnianą chustą, drzwi rozwarła i wyszła z chałupy. Tam zaś czekały już na nią sanie, które woźnica zaraz w stronę dworu skierował.
Majątek Pawłówką się zwał, gdyż Pawłowscy z dziada pradziada na nim siedzieli. Obecny dziedzic Gracjan poślubił przed pięcioma laty Eleonorę z Błędowskich, po matce pół-Francuzkę, i doczekawszy się dwa lata temu syna, którego Łukasz ochrzczono, teraz drugiego dziecka się spodziewał. Pani, drobna i delikatna, pierwszy poród niezwykle ciężko przebyła. Pozostawało mieć nadzieję, że za wtórnym razem lżej będzie jej przez niewieści obowiązek przejść.
Kiedy sanie zatrzymały się przed dworem, stara Albina, która pomimo wieku dość jeszcze krzepka była, zaraz weszła na ganek ocieniony dwiema kolumnami. Dwór był stary, z drewna, lecz podmurowany, pomalowany na biało, z niewielkimi oknami i kryty strzechą. Niedaleko od budynku rosła wysoka topola, a na niej znajdowało się bocianie gniazdo. Teraz puste, bo na zimę ptaki odleciały do ciepłych krajów.
Nikt nie wyszedł akuszerce naprzeciw, gdyż obyczaj witania gości na ganku nie odnosił się do chłopów. Albina zresztą nikogo nie wyglądała i sama udała się do pańskiej siedziby. Tam zaś w kredensie krzątała się czeladź i wnet Tekla, która była zaufaną pani, na pokoje akuszerkę poprowadziła.
W niewielkiej, wyklejonej różową tapetą alkowie leżała w łóżku położnica. Jej ogromny brzuch okrywała śnieżnobiała pościel. Kobieta rzucała po poduszce kruczoczarną głową, jęczała i straszliwie się pociła. Mimo iż w pomieszczeniu panował zaduch, nikt nie uchylił okna. Nie tylko z powodu zimy, lecz również z tej przyczyny, iż powszechnie wierzono, że przez otwarte okiennice wyleci dusza rodzącej.
Nie tracąc ani chwili, Albina ściągnęła pościel i panią zbadała. Stwierdziwszy, iż rozwarcie dopiero do połowy doszło, z powrotem cierpiącą okryła.
– Trzeba czekać – powiedziała bardziej do siebie niż do niewiasty.
Tymczasem do porodu wszystko już przygotowano. Na krześle obok łóżka leżały poskładane w kwadraty prześcieradła i ostre nożyce. Tuż obok stał cebrzyk z wrzątkiem, z którego para się unosiła. Albina, zadowolona, że o wszystkim pomyślano, na zydlu usiadła i jęła po komnacie się rozglądać. Musiała być to pańska sypialnia, gdyż pod oknem na kolorowym parawanie halki i szlafroki wisiały. W głębi pokoju stał wielki kufer, w którym odzienie składano. Tuż obok ustawiono niewielki sekretarzyk, a na nim lustro, by pani mogła się w nim przeglądać. W kącie tkwił klęcznik. Pawłowska do codziennej modlitwy go używała. Nie brakowało również kaflowego pieca, który teraz nadmiernie alkowę ogrzewał.
Po południu rozwarcie osiągnęło pełnię i w starczych dłoniach akuszerki spoczął noworodek.
– Co się urodziło? – wyszeptała niespokojnie Eleonora pobladłymi wargami.
– Córuchna – padła odpowiedź. – Jeno ja bym radziła po plebana posłać.
– Po plebana? – Młoda matka się przeraziła. – Po co?
– Dziecko na słabowite wygląda. Lepij szybko z grzechu jego duszę obmyć, niźli poniewczasie żałować.
Albina zdążyła już odciąć pępowinę, obmyć zakrwawione ciałko i w płótna dzieweczkę owinąć. Czyściutkiego noworodka zaraz przy matczynej piersi położyła i na łożysko cierpliwie czekała.
Nagle drzwi do alkowy się otworzyły i stanęła w nich Tekla.
– Krzyki ustały, to pomyślałam, że już po wszystkim – rzekła, patrząc na akuszerkę.
– A po wszystkim. Jeno po plebana ślijcie.
Pokojowa pobladła straszliwie, jednak nic nie powiedziała, tylko biegiem do kredensu się puściła. Tam wrzasku narobiła i posłała parobka po księdza.
Pawłowski powiadomiony, że małżonka dziecię powiła, z synem w ramionach do sypialni wszedł. Postawił Łukasza obok łóżka i pochyliwszy się nad niemowlęciem, ucałował córeczkę w czółko.
– Spójrz, smyku – zaczął jowialnie – bocian ci siostrzyczkę przyniósł.
– Bocian? – zapytało dziecko, ciekawie przyglądając się noworodkowi.
– Ano bocian – powtórzył ojciec.
Albina już zamierzała z komnaty wyjść, gdy niespodziewanie drzwi się otworzyły i duchowny z czerwoną twarzą i czarnym biretem na głowie do alkowy wpadł.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – powitał państwa.
– Na wieki wieków. Amen – odpowiedzieli zgodnie.
– Podobno córkę trzeba ochrzcić… A gdzie chrzestni? – zapytał ksiądz, rozglądając się po sypialni.
– My jeszcze nie prosili chrzestnych – wyjaśnił nieco zmieszany podczaszy. – Akuszerka gadała, by po duchownego posłać, więc posłano.
– Bez nich nie udzielę świętego sakramentu – odparł pleban Krzeszowski.
Pawłowski zamyślił się, spojrzał na żonę, która ramieniem niemowlę otulała, i już wiedział, kogo zaprosi w kumy.
– Niech się ksiądz dobrodzij rozgości w Pawłówce – zwrócił się do plebana. – Ja tymczasem pojadę po kuzyna i wraz z jego małżonką do dworu go przywiozę.
– Pojedziesz po Cisowskich? – zdumiała się młoda rodzicielka. – Przecież od trzech lat z nimi nie rozmawiamy.
– Nie ma wyjścia. Chrzestnych potrzebujemy – odparł mąż i już go nie było.
Tekla zaraz poprowadziła duchownego do niedużej bawialni. Pleban natychmiast rozsiadł się wygodnie na otomanie i czekał na poczęstunek. Chwilę później podano mu w filiżance gorącą czekoladę, którą – dmuchając głośno – wypił z lubością.
Na starą Albinę nikt nie zwracał uwagi. Akuszerka pomyślała, że powinna już państwa opuścić, lecz z prostej ciekawości pozostała w alkowie. Pragnęła zobaczyć, kogo Pawłowski na chrzestnych sprowadzi. Wiedziała, że będzie miała o czym w chałupie opowiadać.
Dorota i Kajetan Cisowscy zjechali godzinę później. Po wyrazie twarzy niewiasty znać było, że nie w smak im ta wizyta, ale przecie dziecięciu się nie odmawia. Toteż niezbyt zadowoleni otoczyli księdza i na udzielenie sakramentu czekali. Jako że matka niemowlęcia leżała w łóżku, chrzestna je do sakramentu trzymała.
– Wodę święconą macie?
– Oto jest. – Pokojowa podsunęła.
– Jakie imię córka otrzyma? – zapytał pleban.
– Leontyna Olga – powiedział Pawłowski pospiesznie. – Po mojej świętej pamięci matce.
Ksiądz w powadze sakramentu udzielił, a potem o papier, kałamarz i pióro poprosił.
– Trzeba na miejscu spisać metrykę – rzekł, siadając za sekretarzykiem. – Dnia trzydziestego pierwszego grudnia roku Pańskiego tysiąc siedemset siedemdziesiątego szóstego udzieliłem chrztu Leontynie Oldze Pawłowskiej. – Zapisawszy datę i imiona, z pokoju wyszedł, a za nim podążyli chrzestni.
W alkowie pozostał Gracjan i kręcący się pod nogami synek państwa.
– Pokarm masz? – zwrócił się szlachcic do żony.
– Przecie nie będę karmiła – oburzyła się Eleonora. – Toż to wstyd! Co by ludzie powiedzieli?
– A tam wstyd. – Podczaszy machnął ręką. – Chłopki same dzieci karmią i to im nie uwłacza.
– Nie jestem chłopką, mój miły – powiedziała wytworna dama. – Moja matka była francuską arystokratką. Wyświadczyła ojcu zaszczyt, wychodząc za prostego szlachcica, jakim był.
– O tym nie musisz mi przypominać. Doskonale wiem, w jakie koligacje wszedłem.
– Trzeba poszukać mamki we wsi. Zrobiłabym to wcześniej, lecz spodziewałam się rozwiązania dopiero za dwa tygodnie.
– Zlecę ekonomowi, by się rozejrzał za odpowiednią. We wsi zawsze któraś niewiasta rodzi, więc nie powinno być z tym większego problemu.
Albina, która skryła się w kącie, dopiero teraz wyszła na środek alkowy. Na twarzach państwa malowało się wielkie zdumienie.
– To wy tu jeszcze jesteście? – zapytała dama. – Myślałam, żeście już dawno sobie poszli.
– Proszę o wybaczenie, jaśnie wielmożna pani, alem chciała polecić mamkę. Na Trzech Króli moja synowa się spodziwa. Ona mogłaby karmić dziecko.
– Rada dobra, tylko że do Trzech Króli córka umrze z głodu – orzekł szlachcic. – Dobrze by było, kobieto, żebyście już teraz jakąś znaleźli.
– Wiem o dwóch, które niedawno porodziły.
– Jedź do wsi, mężu, i przywieź obydwie – zarządziła żona. – Sama wybiorę.
Gracjan Pawłowski nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Energicznym krokiem wyszedł z alkowy, w kredensie narzucił sobolowe futro i kazał sanie zaprzęgać.
Tymczasem Albina, otulając się szczelnie przykryciem, dwór opuściła i w stronę wsi ruszyła. Nie uszła jednak nawet ćwierć wiorsty, gdy sanie się zatrzymały i szlachcic odezwał się w te słowa:
– Siadajcie do zaprzęgu. Szybciej do wsi przybędziecie i mamkę wskażecie.
Akuszerka polecenie wykonała, gdyż nie sposób było pana nie usłuchać. W kwadrans byli na miejscu. Pawłowski szybko się uwinął i do dworu z dwiema chłopkami powrócił.
Stara Albina w chałupie zaraz opowiadać zaczęła, co się w domu państwa działo.
– No i ochrzcili niemowlę, bo rady inszej nie było.
– Oby wielmożna pani szybko do zdrowia wróciła – powiedziała Hrystyna, kręcąc się koło pieca.
– No tak, zdrowia to im nikt nie żałuje.
Nagle młodsza niewiasta zatrzymała się w pół kroku i za brzuch się chwyciła.
– Czyżby to dziś? Jeszcze czas…
– Najlepiej zrobisz, kiej się do łóżka położysz – doradziła świekra. – Może i na ciebie zawczasu jak i na panią przyszło.
Hrystyna usłuchała matki męża i na posłaniu zległa. Kwadrans potem nawiedziła ją kolejna fala bólu.
– Nadszedł czas – rzekła starsza niewiasta. – Dobrze, że Błażeja nie ma w chałupie. Józia trza do Klimczuków zaprowadzić.
– Idźcie, świekro, z nim – jęknęła młoda gospodyni. – Tylko szybko wracajcie, bo wieczór się zbliża.
Hrystyna, czekając na pomoc, wargi zagryzała. Dobre miała relacje z matką Błażeja. Prawie nigdy się nie kłóciły, bo obie miały zgodne usposobienie. Obie wiedziały, że takie układy do rzadkości we wsi należą.
Rodzącej zdawało się, że wieki minęły, nim matka męża wróciła. A kiedy ponownie pojawiła się w chałupie, zaraz spośród gratów wyciągnęła krzesło porodowe i ustawiła je na środku izby.
– Panią nie jesteś, to i po pańsku rodzić nie będziesz. Wylegiwanie się w łóżku dobre dla dam. Chłopki rodzą na siedząco.
Nie musiała tego mówić, gdyż Hrystyna nie pierwszy raz dziecko na świat wydawała, więc wiedziała, co należy czynić. Z pomocą świekry zaczęła chodzić wokół stołu. Tymczasem ściemniło się zupełnie i świat opanowała noc. Gdy Błażej powrócił do chałupy, matka czym prędzej do Klimczuków go posłała, by tam na syna miał baczenie.
Tuż przed północą w ostatnim dniu roku po kilku godzinach potwornych boleści Hrystyna powiła córkę. Dopiero wtedy mogła położyć się do łóżka.
– Zdrowa, ładna dziewczynka – pochwaliła akuszerka, kładąc obmytego noworodka przy piersi matki. – Wiesz już, jakie imię jej nadasz?
– Maria… – wychrypiała położnica. – Jak moja matka…
– Maria to dobre imię. Krześcijańskie. Na pewno będzie miała dobryj żywot.
Gospodyni zapadła w sen. Dziecię również drzemało. Stara Albina czuwała, siedząc na zydlu obok łóżka. Wiedziała, że noworodki często na bezdech zapadają i bywa, że niejedno się od tego dusi.
Skoro świt Błażej z synem powrócił do chałupy.
– Córka – powiadomiła go matka. – Ładna dziewuszka.
– A Hrysia jak?
– Dobrze. Namęczyła się, ale którać się nie natrudzi? Teraz śpi nieboga. Dziecko obudziło się, to mu piersi dała, bo pokarmu ma dość.
– Mówicie, matko, że pokarmu ma dość? Poleciłbym ją na mamkę do dworu.
– Pan już wziął dwie.
– Może się nie nadadzą – rzekł syn. – Wiecie co? Pójdę tam i o mojej Hrysi powiem. Na pewno będą ją woleli niźli inszą.
Pawłowski ucieszył się, że ekonomowa urodziła, i jął namawiać małżonkę, która w łóżku wypoczywała, by się zgodziła Błażejową połowicę na mamkę wziąć. Podczaszyna z początku nie chciała na to przystać, ale gdy jedna z poleconych mamek dziecię do wymiotów doprowadziła, a druga nie potrafiła utulić w płaczu, przegnała obydwie i Hrystynę Konopkę zgodziła się przyjąć do służby.
Ponieważ chłopki nie leżały w połogu, gdyż każda musiała swoją robotą się zajmować, ekonomowa jeszcze przed śniadaniem była we dworze. Oczywiście zabrała własne dziecko, gdyż jedną z zalet karmienia szlacheckich niemowląt była możliwość trzymania przy piersi również swojego potomka.
Hrystyna karmiła Leontynę co trzy godziny. W przerwach biegła do chałupy, by tam ugotować, posprzątać i ogarnąć obejście. Teraz, gdy została mamką i co nieco grosza do węzełka skapnęło, nie robiła już obrządku w zagrodzie. Błażej najął do posługi dziewkę, która karmiła świnie, kurom rzucała i doiła dwie krowy.
Wszystko wskazywało na to, że niewiasta długo małą Pawłowską pokarmi, gdyż niemowlę ssało dużo i chętnie.
Ani się kto spostrzegł, a zima zamieniła się w wiosnę.
***
Ciężki był los chłopa, ale przecie należało wyprawić córce chrzciny.
– Idź do plebana i zapytaj, czy dobrodzij ochrzci naszą na Wielkanoc – doradziła Hrystyna, kręcąc się po piekarni. Tego dnia podczaszyna w przypływie dobrego humoru wcześniej ją do chałupy puściła, nakazawszy skoro świt stawić się we dworze.
– Jakże teraz iść, skoro wieczór zapada? Od rana do zmierzchu samiuśkiego na pańskich polach siedzę, to i czasu nie ma, by plebana odwiedzić.
– Pójdziesz w niedzielę po mszy – zdecydowała żona, kładąc Józia do łóżka. Marysia leżała już w swojej kołysce. – Przecie nie godzi się nieochrzczonego dziecka w chałupie trzymać.
Błażej jeno westchnął i ostatni łyk mleka wypił. Hrystyna szczerą prawdę gadała. Co z tego, że w sąsieku zboża było tyle, co w garści? Chrzciny należało wyprawić, a jeszcze co znaczniejszych kmieciów w kumy prosić. Chłop ponownie westchnął i położył się przy żonie, która zległa w łożu. Drugi rok dopiero był ekonomem we dworze, bo poprzedni na tajemniczą gorączkę pomarł. Wówczas podczaszy, zamiast daleko nowego zarządcy szukać, Błażeja Konopkę ekonomem uczynił. Obrotny był z niego człowiek, skoro pan wywnioskował, że na ekonoma się nada.
Zerkali ze złością chłopi na Konopkę, że taki urząd dostał. Cóż on? Niby lepszyj od innych? Takiż sam poddany, który pańską ziemię orał, obsiewał i plon z niej do dworskiej stodoły zbierał. Takiż sam! Za cóż więc podczaszy tak go w górę wyniósł? Lepij było za poprzedniego ekonoma, chociaż tamten batów na chłopskie grzbiety nie żałował. Oj, lepij! Przynajmniej do szlacheckiego stanu przynależał, a chłop to zawsze chłop.
Wiedział o tym Błażej Konopka i przykro mu było, że kmiecie kosym okiem na niego spoglądają. Cóż jednak mógł począć, skoro pan go wyznaczył? Przecie odmówić się nie godziło! Poza tym więcej grosza do sakwy spływało, a tym nikt nie pogardzi. Więc chociaż ciężko mu było, nie skarżył się nawet przed żoną. Hrystyna jednak domyślała się, co się w mężowym sercu dzieje.
– Nie troskaj się – mówiła. – O sobie myśl. Ci, którzy najwięcej gadają, ani chwili by się nie wahali, gdyby pan ich na twoje miejsce wziął.
Błażej kiwał głową, że się z żoną zgadza, i każdego dnia o świcie szedł na pańskie pola. Niemało go trudu utrzymanie chłopów w poddaństwie kosztowało, ale radził sobie niezgorzej.
W Niedzielę Palmową ubrał się w najlepszą sukmanę, przygładził tłuszczem włosy i do kościoła poszedł. Dzieci zostały w chałupie pod opieką babki, gdyż Hrystyna musiała z samego rana do dworu iść. Kiedy ksiądz mszę skończył, Błażej za nim na plebanię ruszył.
Probostwo było nieduże, drewniane i kryte strzechą. Duchowny tu jeno z gospodynią mieszkał, a że był zapobiegliwy, to i domostwo stało chędogie. Nieraz musiał gosposię kijami wybić, by się w robocie nie ociągała. Nie przesadzał z tym jednak, więc niewiasta, uboga komornica, na nic się nie skarżyła. Ona to drzwi przed Błażejem otworzyła i zmierzywszy go niechętnym spojrzeniem, zapytała gburowato:
– Czegóż?
– Z dobrodziejem przyszedłem gadać – odparł ekonom.
– Zaczekajta – rzekła i zniknęła wewnątrz.
Po chwili w progu stanął duchowny. Błażej zdjął czapkę i mnąc ją nerwowo w spracowanych rękach, rzekł:
– Córka mi się porodziła. Czy ksiądz ochrzciłby ją Wielkiej Nocy?
– Ochrzcić ochrzczę, jeno wy mi cztery gęsi, dwa worki pszenicy i trzy kwarty bimbru za to przynieście.
Błażej skłonił się i do nóg plebanowi padł.
– Księże dobrodzieju, upraszam łaski, bo w sąsieku jeno cebrzyk zboża się ostał. Jakże ja wam dwa worki pszenicy mam dać?
Duchowny chrząknął niezadowolony.
– Ale gęsi macie?
– Ot, uchowały się dwie, które moja na Wielkanoc zatnie.
– Jednak wódki to już chyba wam nie brakuje! – zdenerwował się ksiądz.
– Ot, tyle mamy, by chrzciny wyprawić…
– Słuchajcie, człowieku! Ja wam córkę ochrzczę, bo nie godzi się odmawiać świętego sakramentu, ale wy mi w żniwa cztery worki pszenicy dacie, osiem gęsi i sześć kwart bimbru. Zrozumiano?
Chłop jeszcze niżej się pochylił i począł całować czerwone dłonie księdza.
– Bóg wam zapłać, dobrodzieju, Bóg wam zapłać – powtarzał.
Ksiądz nieco zniecierpliwiony wyrwał dłoń i chrząknąwszy coś niezrozumiale, wewnątrz plebanii zniknął. Błażejowi nie pozostało nic innego, jak wrócić do chałupy.
Śpiewało w nim serce, że do żniw na swoją zapłatę zgodził się czekać. Nie przejmował się nawet tym, iż ksiądz w dwójnasób kazał się wynagrodzić. Wszyscy wiedzieli, że w żniwa chłopska stodoła, jeśli był urodzaj, znacznie się w ziarno zaopatrzy, a i drobiu oraz wódki wówczas przybędzie.
Gdy Hrystyna wróciła ze dworu, zaraz powiadomił ją o życzeniu księdza.
– Chytryj jest – rzekła – ale rady inszej nie ma. Dziecię przecie musowo trzeba ochrzcić!
Nie dodała, że chrzciny na przednówku to ciężka sprawa, gdyż mąż doskonale o tym wiedział, tylko jeszcze tego samego dnia do Reginy Robakowej poszła rozpytać, czy by jej za parę groszy zboża sprzedała, tylko tyle, żeby dwa duże kołacze upiec. Jednocześnie zaprosiła chędogą gospodynię, która była żoną szewca, w kumy, a ta skwapliwie zapewniła, że przyjdą wraz z chłopem. Wiadomo, na chrzcinach człowiek to i gorzałki się napije, i na dziecko się napatrzy, i poplotkuje. A plotkować było o czym, ponieważ Hrystyna we dworze służyła i niejedno ciekawym kumom opowiedzieć mogła.
W Wielkanoc, jak stary zwyczaj nakazywał, rodzina Konopków na rezurekcję do kościoła poszła. Młoda matka trzymała dziecię w ramionach i choć ręce jej omdlewały, bo do świątyni było więcej niż trzy wiorsty, nie skarżyła się ani nie prosiła męża, by córkę od niej przejął. Było jeszcze ciemno, gdy z chałupy wyszli, więc nim dotarli do kościoła, rozwidniło się zupełnie.
Proboszcz ochrzcił ich dziecko i kilkoro innych jeszcze, pobłogosławił małej i życzył Konopkom wesołych świąt, a po skończonej mszy złączył się z Pawłowskimi, którzy również na rezurekcję przybyli, i wraz z nimi powozem odjechał do dworu.
Tymczasem Hrystyna, Błażej, Józio i Albina do chałupy powrócili, a wraz z nimi sąsiedzi, którzy w kumy zostali zaproszeni. Zaraz też gospodyni kołacze na stole postawiła i pieczoną gęś, gospodarz bimbrem poczęstował, a gdy języki się rozwiązały, to i przyśpiewywać zaczęto, i toasty wznoszono.
Takie to były chłopskie chrzciny: ubogie, lecz huczne. Weselono się niezgorzej niż we dworze, chociaż tam państwo przy suto zastawionym stole z proboszczem siedzieli i tak Wielkanoc świętowali. Chłopom wystarczyły kołacze i dobra gorzałka, by serca w nich rozpalić i ducha uradować. Gdy zapadł zmierzch, porozchodzono się do chałup, niejeden chwiejnym krokiem, ale każdy zadowolony. Tak był już świat ułożony, że pan z panem, a chłop z chłopem przystawał. Chłop nigdy panu nie dorówna, a pan nie spojrzy na chłopa. Wiedział o tym nawet mały Józio.