Читать книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela - Страница 8

Rozdział 5. Jaskółeczka

Оглавление

Nadeszły żniwa. Z nieba lał się żar, a duchota nie pozwalała oddychać. Pola pokryły się złotymi kłosami, które chłopi musieli zżąć, ustawić w snopki i zwieźć drabiniastymi wozami do pańskich stodół. Był to najbardziej pracowity czas. Pańszczyzna, która normalnie wynosiła cztery dni w tygodniu, teraz wzrosła do sześciu, więc żeńcy mieli wolną tylko niedzielę. Nic dziwnego, że niejeden pomstował na pana, a ekonomowie częściej musieli używać bata.

Hrystyna wyprostowała się i otarła pot z czoła. Na krótką chwilę utkwiła wzrok w palącym słońcu, lecz zaraz spuściła powieki porażona blaskiem promieni. Jak okiem sięgnąć rozciągały się pola podczaszego, które wyjątkowo tego roku obrodziły. Kto tylko był w stanie, czyli z wyjątkiem dzieci i schorowanych starców, pracował na pańskich rozłogach. Nie miało znaczenia, że gorąc odbierał żeńcom siły, a zaduch pozbawiał tchu. Należało czym prędzej zebrać zboże, bo pogoda mogła się obrócić, a przecież każdy miał jeszcze pełne ręce roboty na własnym zagonie. Kiedy jednak chłop miał zebrać swój chleb, skoro najpierw musiał napełnić sakiewkę szlachcicowi?

– Oj, tak, tak – zrzędziła znachorka Pyzicha, pochylając się z sierpem aż do ziemi. – Najpierw, człecze, wypruj sobie żyły na pańskim, a dopiero jak jego pola obrobisz, o sobie myśl. Tfu, taka to psia dola!

– Pan nigdy chłopu nie popuści – zawtórowała Robakowa. – Co go obchodzi, że żeńcy nie mają czasu swego obrobić? Byleby tylko jemu było dobrze, o to się troska. A ty bodaj zdychaj z głodu!

Hrystyna, słysząc tę rozmowę, niżej się pochyliła. Wiedziała, że odkąd Błażej został ekonomem, baby nie lubiły jej, zwłaszcza że nieraz pozwalał małżonce wcześniej zejść z pańszczyzny, by przed nastaniem zmroku w chałupie jeszcze się obrobiła. Żadna jednak nie ośmieliła się przeciwstawić Konopce. Ekonom był surowy i choć rzadko używał bata, to miał w sobie coś takiego, że nie sposób było mu się postawić. Przynajmniej niewiasty spełniały jego polecenia bez szemrania. Ich mężowie od czasu do czasu pyskowali i buntowali się, lecz poczuwszy raz pięść Konopki – gdyż do bata czuł wrodzoną odrazę – schylali głowy i robili, co trzeba.

Błażej starał się być sprawiedliwy. Jeśli jednego dnia pozwolił Hrystynie wcześniej do chałupy biec, następnego innej zezwalał. Dziś jednak, ponieważ była sobota, przegnał wszystkie niewiasty już po południu, żeby mogły ogarnąć obejścia i wysprzątać chałupy na niedzielę.

Hrystyna opuszczała pańskie rozłogi zmordowana jak nigdy. Prawie w ogóle nie pozwalała sobie na odpoczynek w pracy, by uniknąć pomówień, że obija się przy robocie. Plecy bolały ją okrutnie. Gdy wróciła do chałupy, musiała położyć się na chwilę, ponieważ nie zdołałaby zająć się czymkolwiek. Choć była jeszcze młoda, czuła się znużona jak stara Albina, która leżała na pościeli w piekarni.

Nie minęły trzy zdrowaśki, a gospodyni z powrotem była na nogach. Wziąwszy głęboki oddech, wyciągnęła z piekarni średniej wielkości balię i ustawiła ją na środku izdebki. Potem postawiła na piecu sagan pełen wody, by się zagrzała, i wyszła z chałupy. Gromkim głosem huknęła na kręcące się w obejściu dzieci. Nim Józio z Marysią rozochoceni zabawą do środka weszli, z balii już parowało.

Hrystyna ściągnęła z pociech szmatki i sprawdziwszy, czy kąpiel nie jest za gorąca, w wodzie oboje zanurzyła. Czteroletnia Marysia pisnęła, lecz nie próbowała wyrwać się z kąpieli. Siedmioletni Józio podobnie bez szemrania poddał się myciu. Dzieci wiedziały, że co sobotę we wszystkich chałupach we wsi szorowano ciała.

Hrystyna umyła dzieci, gdy nagle Marysia zapytała:

– Matulu, a dlaczego ja nie mam siusiaka jak Józio?

– Dziewczynki nie mają siusiaków – wyjaśniła matka.

– Dlaczego? – Córeczka szeroko otworzyła oczy.

– Tak Pan Bóg urządził.

Nie wdając się w dalszą dyskusję, powycierała dzieciom ciemne włosy i szczupłe ciałka. Potem kazała im cicho siedzieć w piekarni. Albina zaczęła opowiadać bajki, których słuchali z zainteresowaniem, tymczasem Hrystyna koło pieca się kręciła. Zagotowawszy mleka, dała pić, a potem nakazała maluchom wskakiwać do łóżka. Zbliżał się zmierzch, więc nie było sensu siedzieć po próżnicy ani tym bardziej świecić jedynej gromnicy.

Błażej wrócił do chałupy, kiedy zrobiło się już całkiem ciemno i nawet nie wypiwszy przed snem mleka, jak kłoda rzucił się na posłanie.

***

W połowie sierpnia skończyły się żniwa na pańskich polach i dopiero wtedy kmiecie mogli pomyśleć o obrobieniu gruntu, który użytkowali na własne potrzeby. Hrystyna, Błażej, stara Albina i nawet dzieci pracowali bez wytchnienia, by zwieźć do szopy snopki, które następnie należało wymłócić. Tego roku zboża wyjątkowo obrodziły i wszyscy cieszyli się z dobrych zbiorów. Urodzaj oznaczał, że przednówek przejdzie łagodnie i nie trzeba będzie oszukiwać żołądka mąką z perzu albo z kory.

Nim zawitała Matka Boska Siewna, pola były już zaorane i obsiane nowym zbożem.

– Pobłogosławił nam Pan Bóg tego roku – powiedział Błażej, siadając za stołem. Właśnie skończył siejbę i był bardzo wygłodzony. – Rok udany, głodu nie zaznamy.

– Oby tylko zarazy jakiej nie było – wtrąciła stara Albina, sięgając drewnianą łyżką do wspólnej misy, z której parowała zupa jaglana.

– Nie wywołujcie wilka z lasu! – odezwała się Hrystyna. – Licho nie śpi!

Poprzedniego roku u Robaków Jacek i jego młodsza siostra Rozalka chorowali na ospę. Hrystyna, przerażona, zabroniła wówczas pociechom wszelkich kontaktów z dziećmi sąsiadów. Choroba miała na szczęście lekki przebieg. Mimo to Konopkowa bała się bardzo o swe potomstwo i jeszcze przez dłuższy czas nie zezwalała Józiowi i Marysi na zabawy poza obejściem.

Dzień mijał za dniem coraz krótszy. Dawno przeszło babie lato i nastała chłodna jesień. Był to czas pracy w chałupach, więc kobiety schodziły się raz do jednej, raz do drugiej, by pracować wspólnie i plotkować przy robocie.

Pewnego listopadowego dnia zebrały się u Konopków.

Hrystyna, wiedząc, że kobiety przyjdą do jej domu, gruntownie wysprzątała izdebkę, sień i piekarnię. Nie mogła sobie pozwolić, by rozeszła się po wsi pogłoska, że ma bałagan w chałupie. Gdy raz przylgnie do gospodyni miano bałaganiary, trudno je potem zmienić. Toteż pozamiatała klepisko, poustawiała garnki na ławie koło pieca, wyprała łachy, które na ogół wisiały na żerdce, i tak czekała na zejście się sąsiadek.

Przyszła Regina Robakowa z Rozalką i Jackiem, stara Pyzicha, która nie omieszkała nigdy opuścić podobnego zebrania, młynarzowa z córką Justyną i jeszcze kilka innych bab. Przyniosły ze sobą igły i czyste lniane płótna. Trzeba było mężom i dzieciom koszule poszyć, a jesienna szaruga była na to najodpowiedniejszym czasem.

Hrystyna, wbijając igłę w tkaninę, spod oka obserwowała bawiące się dzieci. Józio rozsypał na klepisku patyczki, z których cała piątka układała różnorodne figury. Wzrok kobiety szczególnie długo spoczywał na Marysi, która była wyjątkowo cicha i ani razu nie pokłóciła się z bratem. Matka uświadomiła sobie, że jej córeczka jest wyjątkowo ładna. Marysia miała czarne włosy i takież oczy, które musiała odziedziczyć po jakimś dalekim przodku, gdyż nikt w rodzinie Konopków nie miał takiej barwy. Hrystyna i Józio mieli oczy niebieskie, Błażej – brązowe. Rozalka była szarooką blondynką, podobnie jak jej brat Jacek. Tylko córka młynarzowej miała nieco ciemniejsze włosy i zielone oczy.

Nagle Marysia przerwała zabawę i spojrzała na rodzicielkę. Po jej buzi przemknął radosny uśmiech. Hrystyna już zamierzała coś rzec do córki, gdy nagle Pyzicha weszła jej w słowo:

– Jaka to ładna dziewuszka! – zachwycała się. – A brwi to ma jak jaskółeczka w locie, takie wygięte.

– Jaskółeczka, jaskółeczka! – podchwyciły rozochocone dzieci.

Marysia zrozumiała, o czym mowa, gdyż widziała ptaki, lecz zdziwiła się, że ją tak nazwano. Zawstydzona opuściła towarzyszy zabawy i wdrapała się matce na kolana. Hrystyna objęła ją, lecz zaraz posadziła na klepisku.

– Za duża jesteś – upomniała łagodnie córkę. – Baw się z dziećmi, bo niedługo się rozejdą.

Jeszcze przez pół godziny kobiety szyły w chałupie Konopków. Gdy zaczęło zmierzchać, ruszyły do swoich domostw. Nie było w zwyczaju, by pracować przy świetle gromnicy. Te zresztą wszyscy oszczędzali, gdyż chłopa, nie stać było na kupowanie świec. Chałupa to nie dwór, więc inne panowały w niej obyczaje.

***

Nastał ostatni listopadowy wieczór. Hrystyna wróciła od młynarzowej, gdzie tym razem zebrały się kobiety. Plecy bolały ją od siedzenia przy krośnie, a palce zesztywniały od przekładania nici. Nie zabrała z sobą dzieci. Pociechy zostały w domu pod okiem babki, gdyż Błażej również musiał wyjść z chałupy. Pilnował młócenia zboża w dworskich stodołach i sam od wymachiwania cepem miał obolałe ramiona. Kiedy Hrystyna weszła do domu, on już siedział przy stole i czekał, aż żona poda kolację. Jak zwykle nagotowała krupniku jaglanego, który cała rodzina zjadła ze smakiem. Potem niewiasta położyła dzieci do łóżek i sama zległa obok męża.

Tej nocy sen długo nie mógł nadejść. Hrystyna wspominała pracowity dzień i nieoczekiwanie zaczęła myśleć o Hipolicie Ptaszkowej, która za panny zwała się Jeziorko. Kobieta przyszła do młynarzowej, ekonomowa nie mogła nie zauważyć kosych spojrzeń, jakie tamta rzucała.

Leżąc u boku chrapiącego męża, wróciła pamięcią do odległego czasu, gdy odbiła Hipolicie ukochanego. Podkochiwała się w Błażeju od najmłodszych lat i marzyła, że on również obdarzy ją uczuciem. Ale młodzian początkowo w ogóle jej nie zauważał. Hrystyna była drobna, ciemnowłosa i niebieskooka, bardziej urocza niż ładna i daleko jej było do piękności jasnowłosej, hożej, starszej od niej o dwa lata Hipolity. Błażej również nie mógł oderwać oczu od Jeziorkówny. Był w niej zakochany jak wariat.

Hrystyna wiedziała, że musi znaleźć sposób, by odbić Hipolicie Błażeja. Aby jednak tak się stało, musiał przestać tamtą kochać.

Los sam przyszedł jej z pomocą. Pewnego letniego dnia, gdy zwieziono z pól zżęte snopki, wieczorową już porą poszła za czymś do szopy. Ledwie otworzyła drzwiczki, usłyszała głośne posapywanie. Niepewna, co to mogłoby znaczyć, weszła cichutko do środka i ujrzała Hipolitę w ramionach Gienka, co u Jeziorków za wikt jako parobek służył!

Wypadła stamtąd jak z procy i niewiele myśląc, po Błażeja pobiegła. Nie wdając się w żadne wyjaśnienia, chwyciła go pod ramię i czym prędzej do szopy powiodła. To, co tam ujrzał, sprawiło, że krew odpłynęła mu z twarzy. Oto jego ukochana leżała z szeroko rozstawionymi udami, pomiędzy którymi szalały męskie pośladki. Zagryzłszy wargi, opuścił szopę i pobiegł przed siebie. Następnego dnia wszyscy młodzi we wsi wiedzieli, że Konopka rzucił Jeziorkównę, a Gienka sprał na kwaśne jabłko.

Nie minęło wiele czasu, gdy Hrystyna i Błażej zbliżyli się do siebie, a na następny rok w Wielkanoc wzięli ślub. Panna młoda była jedyną córką kmieciów, Marii i Władysława Barszczów, Błażej natomiast drugim synem zagrodników Albiny i Kazimierza Konopków, więc jego rodzice bardzo się ucieszyli, że przeprowadzi się do posażnej żony. Uważali, że dokonał dobrego wyboru żony. Starszy brat Jędrek osiadł na ojcowym razem ze swą małżonką Julą. Jędrzejowa miała jednak ostry język, więc po śmierci męża Albina przeprowadziła się do młodych Konopków, gdzie również niedawno pomarli Barszcze.

Hrystyna westchnęła i przekręciła się na drugi bok. Wspominanie dawnych czasów bardzo ją znużyło, toteż miała nadzieję, że szybko zapadnie w sen. Niemal już zamykała powieki, gdy usłyszała jęki dochodzące z piekarni. Zsunęła się z łóżka i boso podeszła do świekry.

– Cóż wam, matko? – zapytała zaniepokojona.

– Ot, długo ja już nie pożyję… – jęknęła stara. – Poty mnie oblały i dychać ciężko…

– Poty nie miały was co oblewać, boć przecie w izbie chłodno. Śpijcie już, bo jeszcze dzieci pobudzicie. Rano zaparzę ziół. Albo po Pyzichę Józia wyślę.

– Nie sprowadzaj jej do mnie – stęknęła Albina. – Jeszcze gotowa urok na dzieci rzucić.

Hrystyna pokręciła głową i bez słowa z powrotem przy mężu zległa. Była już bardzo znużona i szybko zapadła w sen.

Wstała jak zwykle o pianiu koguta. Albina leżała cicho w łóżku. Początkowo Hrystyna nie zwróciła na to uwagi, gdyż świekra nieraz tak w cichości trwała, ale gdy zaczęła się krzątać przy piecu, a dzieci narobiły przy stole hałasu, zdziwiła się niemało, że Albina dotąd posilić się nie przyszła.

– Matko, wstawajcie! – zawołała, stawiając dzbanek z mlekiem na stole i krojąc dzieciom po pajdzie czarnego chleba. – Śniadanie!

Gdy stara kobieta nie poruszyła się ani nie dobył się z jej ust bodaj jęk, Hrystyna pochyliła się nad świekrą, dotykając jej czoła. Było zimne jak lód. Wiedziała już, że matka męża odeszła z tego świata.

Chwilę stała nad nieboszczką, porażona tą wiadomością. W ostatnim czasie Albina bardzo narzekała na zdrowie, Konopkowa jednak nawet nie pomyślała, że tak szybko ich opuści. Nie była jeszcze sędziwa. Urodziła Błażeja, mając dziewiętnaście lat, a starszego syna w wieku siedemnastu, jednak trudy życia sprawiały, że człowiek szybko tracił siły, podupadał na zdrowiu i odchodził do wieczności. Mimo to chłopi, tak ciężko doświadczani przez los, dłużej przebywali na tym łez padole niż panowie szlachta. Niejedna pani w czterdziestce zeszła do grobu, niejeden pan nie dożywał pięćdziesiątki. Pełne brzuchy, lenistwo i próżniactwo nie sprzyjały długowieczności.

Dzieci, zaniepokojone, że matka stoi jak słup soli, podeszły do posłania babki. Nieboszczka miała zamknięte powieki i zastygłą twarz.

– Wasza babcia umarła – szepnęła Hrystyna, obejmując Marysię, która wyciągnęła do niej ręce.

Błażej wstał gwałtownie od stołu i pochylił się nad rodzicielką. Dotknąwszy jej zimnego czoła, westchnął i nic nie powiedziawszy, powrócił do śniadania. Dopił mleko, chwycił czapkę i bez słowa opuścił chałupę. Hrystyna wiedziała, że na niej spoczywa obowiązek przygotowania pogrzebu. Będzie musiała obmyć zmarłą, ubrać na czarno, przystroić trumnę. O skrzynię jednak postara się Błażej. Ponadto należało zorganizować czuwanie, bo tak nakazywał dobry obyczaj.

– Józiu, Marysiu, chodźcie za mną! – zawołała, otwierając na oścież drzwi. – Wychodzimy.

– A dokąd idziemy, matulu? – zapytał rezolutnie siedmioletni Józio.

– Do Robaków – odpowiedziała matka i zamknęła za dziećmi drzwi.

Robakowa zaraz się domyśliła, że musiało się stać coś ważnego, skoro Konopkowa szła do niej z dziećmi z samego rana. Podparła się pod boki i stojąc przed chałupą, na zbliżenie się sąsiadki czekała.

– Pochwalony – odezwała się Hrystyna.

– Na wieki wieków. Amen – odparła Robakowa, ciekawie zerkając na niewiastę.

– Moja świekra dziś w nocy zmarła – odezwała się ponownie ekonomowa. – Przyszłam zapytać, czy dzieci mogą u was zabawić, bo ja muszę zająć się pogrzebem.

– A pewnie, pewnie – zgodziła się Robakowa ochoczo. – To powiadacie, że w nocy pomarła?

– Albo nad ranem. Gdy kur zapiał, już nie żyła.

– A to taki ludzki los – westchnęła sąsiadka. – Dobra była z niej kobiecina. Teraz jest u Pana Boga.

Hrystyna pokiwała głową. Nie miała wątpliwości, że dusza zmarłej przebywa w niebie.

– Przyjdźcie na czuwanie – rzekła jeszcze i obróciwszy się, do swej chałupy wróciła.

Należało przede wszystkim posprzątać wnętrze, bo gospodyni spodziewała się, że pół wsi zejdzie się na wieczorną modlitwę przy zmarłej, gdy tylko Robakowa wieść rozgłosi. Potem obmyła ciało i z wielkim wysiłkiem ubrała w ciemną szatę. Nie musiała zachodzić w głowę, skąd ją wziąć, ponieważ świekra już dawno przygotowała sobie strój na odejście. Błażej pomógł żonie ułożyć matkę w trumnie. Gospodyni zapaliła gromnicę i postawiła ją u wezgłowia skrzyni. Nim zapadł zmierzch, była gotowa, by sąsiedzi przybyli na czuwanie.

Chłopi pojawili się tłumnie, niejeden z własną gromnicą. Ponieważ Hrystyna miała tylko pięć zydli, większość musiała stać. Nikomu to jednak nie przeszkadzało, gdyż modlitwy należało odmawiać na stojąco. Jakaś kobieta zaintonowała żałobną pieśń, którą natychmiast wszyscy podchwycili. Smętne melodie wypełniały całą chałupę. Nawet Józio i Marysia z uwagą przysłuchiwali się modlitwom. Zapanowała ciemna noc, gdy żałobnicy porozchodzili się do domów.

Hrystyna była tak zmęczona, że ledwo stała na nogach. Błażej również nie wyglądał lepiej. Musiał powiadomić księdza o śmierci matki i ustalić godzinę pogrzebu. Dzieci zasypiały na stojąco. Gdy gospodyni ułożyła je do snu, sama jak kłoda rzuciła się na łóżko.

Pogrzeb odbył się już następnego dnia po południu. Synowa zmarłej stała na cmentarzu zziębnięta, podobnie jak inni żałobnicy. Pleban odprawił to, co do niego należało tak szybko, jak to tylko możliwe. Nikomu nie chciało się stać nad grobem w ten chłodny, grudniowy dzień.

Gdy składano trumnę do wykopanej mogiły, Hrystyna myślała o tym, ile dobra doświadczyła od Albiny. Świekra była jej równie bliska jak rodzicielka. Przez wiele lat mieszkała z nią, Błażejem i dziećmi w chałupie Barszczów po tym, jak matka męża wyprowadziła się od Jędrzeja i jego swarliwej żony. Starszy syn również przybył na pogrzeb, podobnie jego małżonka, lecz ani słowem nie odezwali się do Konopków. Chociaż nigdy nie padło na ten temat ani jedno słowo, Hrystyna wyczuwała urazę, jaką Jula ku niej pałała. Konopkowa nie mogła pozbyć się wrażenia, że krewna zazdrości jej dzieci. Bezpotomna niewiasta żywiła urazę tak głęboką, że starszy brat prawie nigdy nie odwiedzał młodszego. Żyli w jednej wsi, a jednak tak, jakby byli obcy.

Hrystyna wiedziała, że Błażej gryzł się z tego powodu. Gdy próbował wyciągnąć do Jędrzeja rękę, ten odwracał się plecami. Czy to ekonomów wina, że brat i bratowa nie doczekali potomstwa?

Na jedną krótką chwilę spojrzenia Hrystyny i Julii skrzyżowały się. Błażejowa wyczytała w nim pogardę i chłód. Chłód rozumiała, ale skąd ta pogarda? Gdyby miała twardsze serce, pomyślałaby, że to ona powinna czuć do szwagierki wzgardę.

Grabarz kończył usypywanie mogiły. Hrystyna powróciła myślą do czasów, gdy wraz ze świekrą uczyła dzieci pacierza. Wspomniała dzień, w którym Albina przyniosła do chałupy obrazek kupiony u wędrownego handlarza przedstawiający chłopca i dziewczynkę przechodzących przez kładkę, za którymi podążał jasny, piękny anioł z białymi skrzydłami i w błękitnej szacie. Babcia wyjaśniła maluchom, że każdy człowiek, nawet takie maleństwa jak oni, ma swojego Anioła Stróża, który strzeże ludzi przed złem. Hrystyna zawiesiła obrazek na gwoździu w izdebce tuż obok krzyża. Było to jedyne malowidło, jakie znajdowało się w chałupie.

Od tej chwili babka sama była wśród aniołów w niebiańskiej krainie i oglądała oblicze Boga. Hrystyna otarła łzę. Nie było sensu płakać, skoro Albinie teraz jest tak dobrze.

Gdy żałobnicy wracali do chałupy, dzień z wolna chylił się ku zachodowi.

Szlacheckie gniazdo

Подняться наверх