Читать книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela - Страница 9
Rozdział 6. Dzieciństwo
ОглавлениеGdy Marysia skończyła sześć lat, matka posłała ją do pasania gęsi. Dziewczynka pędziła je aż nad rzekę Ropę, gdzie na brzegu rosła niczyja trawa i tam, siedząc w kucki i patrząc na krystalicznie czystą wodę, pilnowała drobiu. Nieraz zdawało jej się, że widzi wychylające się z trawy czerwone ludziki albo słyszy, o czym rozmawiają pszczoły. Gdy jednak mówiła o tym matce, ta niecierpliwie wzruszała ramionami i mówiła, by córka myślała o gęsiach zamiast o niebieskich migdałach.
– Mamusiu, ty nie wierzysz w krasnoludki? – zapytała pewnego razu dziewczynka. – Babcia Albina opowiadała, że kryją się wśród traw albo lasów.
– Babcia naopowiadała wam bajek – odparła matka zniecierpliwiona. – Masz pilnować gęsi, nie dumać o krasnoludkach albo innych zjawach!
Marysia obserwowała różności. Raz ujrzała janioła wśród chmur płynących po niebie, innym razem duszka kwiatowego, zdarzało się też, że w szumie rzeki słyszała przepiękną muzykę. Matka niecierpliwiła się, gdy córka opowiadała o swoich „widzeniach”, ojciec też nie był z tego powodu zadowolony. Józio wyśmiewał się z niej i wyzywał od niemądrych. Dziewczynka zachowywała więc wszystko dla siebie i nie mogła zrozumieć, dlaczego inni nie dostrzegają tych cudów.
Pewnego pięknego czerwcowego dnia z samego rana poszła nad rzekę w towarzystwie Józia i rodzeństwa Robaków. Hrystyna wyposażyła ją w węzełek z prowiantem, lecz nakazała wrócić z gąskami na obiad. Marysia obiecała, że zrobi, jak jej polecono.
Chłopcy, niewiele myśląc, zrzucili z siebie odzienie i nadzy weszli do rzeki. Rozalka poszła w ich ślady. Marysia ostatnia zsunęła pocerowaną szarą sukienkę i zanurzyła się w wodzie. Toń była ciepła i przyjemna, toteż dzieci, śmiejąc się, baraszkowały nad brzegiem. Konopkówna w przeciwieństwie do reszty towarzystwa nie potrafiła jeszcze pływać. Bała się pójść na głębinę i zanurzała się tylko do połowy piersi. Nagle Jacek, dziesięcioletni smukły chłopak, chwycił ją za ramiona i wciągnął na środek. Marysia zaczęła rozpaczliwie wymachiwać.
– Nie bój się, Jaskółeczko! Nauczę cię pływać!
Dziewczynka lubiła to przezwisko, które przylgnęło do niej. Wiedziała, że Jacek pływa jak ryba, mimo to lękała się, że pójdzie na dno.
Robak okazał się świetnym nauczycielem. Nie poganiał jej, nie wyśmiewał, że boi się zanurzyć, więc w końcu pokonała lęk i nauczyła się leżeć na wodzie. Gdy nastało popołudnie, potrafiła już pływać. Tak była pochłonięta nauką nurkowania, że zupełnie zapomniała o poleceniu matki. Józio, który pluskał się z Rozalką, również nie pamiętał o powrocie do domu na obiad.
W drodze do wsi całej czwórce wyschły włosy, toteż gdy rodzeństwo Konopków wróciło do chałupy, Hrystyna nie domyśliła się, że jej pociechy bawiły się w wodzie. Nie nakrzyczała na nich, że się spóźnili na obiad. Marysia wyrozumiała, że matka musi być od rana wyjątkowo zapracowana, skoro straciła rachubę czasu.
– Będziesz pomagała mi przy szyciu, córeczko – rzekła Hrystyna. – Czas już, byś uczyła się trzymać igłę. Wiem, że Robakowa przysposabia do tego Rozalkę, a przecież dziewka młodsza od ciebie o rok.
– Dobrze, matulu – zgodziła się Marysia, zadowolona, że uniknęła łajania z powodu spóźnienia.
– Najpierw jednak coś zjecie – rzekła matka, stawiając na stole misę z polewką ze szczawiu.
Marysia nie lubiła szczawiowej, lecz tego dnia wyjątkowo jej smakowała. Chłopi jadali przede wszystkim roślinne polewki, mięso rzadko pojawiało się na ich stołach. Kiedy misa została opróżniona, córka wstała z zydelka i siadła w piekarni obok matki na ławce, by uczyć się szycia. Józio wybiegł z chałupy. Kazano mu pomagać Klemensowi w zagrodzie.
Dzieci chłopów nie próżnowały, więc dziewczynka pod okiem matki nawlokła nić i uczyła się prowadzić ścieg. Zadaniem rodzicielki, i to zarówno zamożnej szlachcianki, jak i ubogiej chłopki, było nauczenie córek kobiecych umiejętności. Od czasu do czasu, gdy fastryga szła krzywo, Hrystyna lekko trzepnęła ją w palce. Marysia wiedziała jednak, że matka nie gniewa się na nią, tylko chce, żeby robotę wykonywała prawidłowo. Dopiero uczyła się trudnej i pracochłonnej sztuki władania igłą i zapewne wiele czasu upłynie, nim stanie się dobrą szwaczką.
Szyły do zmroku, który teraz, letnią porą, zapadał późno. Marysia miała palce zdrętwiałe od trzymania igły, jednak się nie skarżyła. To dobrze, że matka chciała nauczyć ją kobiecych robót. O wiele gorzej by było, gdyby zaniechała tego obowiązku.
– Gdy wyjdziesz za mąż, zobaczysz, jak bardzo potrzebne okażą się niewieście umiejętności – tłumaczyła Hrystyna. – Moja matka również zawczasu uczyła mnie szycia i haftowania, co po ślubie bardzo mi się przydało. Dzięki temu, że jestem zaradna, twoje ubrania są o wiele lepiej uszyte niż sukienki córki młynarzowej.
Marysia uśmiechnęła się lekko i popatrzyła na matkę, która również odwzajemniła uśmiech. Kochała rodzicielkę, chociaż ta czasami potrafiła być surowa. Rozumiała jednak, że tak być musi. Słyszała przecież nieraz, że dzieci trzeba wychowywać w posłuszeństwie i bojaźni Bożej, chociaż nie do końca wiedziała, co to znaczy. Rodzice zawsze mówili, że Pan Bóg widzi wszystko, za dobre wynagradza, a za złe karze. Ona nie chciała być karana.
Zachodzące słońce malowało niebo purpurą, gdy ojciec wrócił do chałupy. Wdawszy się w rozmowę, rodzice nie od razu zauważyli, że coś dzieje się z Marysią. Dziewczynkę zaczęły oblewać poty, kręciło jej się w głowie i poczuła się tak słaba, że nie potrafiła utrzymać łyżki w dłoni. Dopiero gdy wstając od stołu, przewróciła się na klepisko, matka zareagowała.
– Za długo trzymałam ją przy robocie – rzekła kobieta. – Powinnam była pamiętać, że ma dopiero sześć lat. No nic, położę ją do łóżka, wyśpi się i rankiem znów będzie raźna.
Tak się jednak nie stało. O świcie Marysia obudziła się rozpalona i z opuchniętą twarzą. Hrystyna w głowę zachodziła, co jej się stało. Początkowo myślała, że opuchlizna minie, gdy przyłoży się do niej szmatkę wymoczoną w occie. Jednak gdy stan córki się nie poprawiał, matka poszła do Pyzichy, by ją o radę prosić. Znachorka, która ziołami leczyła, miała tłustą nalaną twarz i wąsiki nad górną wargą. Dzieci bały się jej ogromnie. Marysia nie była wyjątkiem. Zaledwie ujrzała szeptuchę, wyskoczyła z łóżka i schowała się w kącie w piekarni. Hrystyna musiała wyciągnąć ją stamtąd siłą i użyć perswazji, by przekonać córkę, że Pyzicha nie zamierza zrobić jej krzywdy. W końcu dziewczynka dała się przebłagać i pozwoliła obejrzeć się znachorce.
– Gęba spuchnięta. Widzi mi się, że to świnka – orzekła znachorka Pyzicha.
– Co trzeba zrobić, by wyzdrowiała? – zapytała Hrystyna z niepokojem w sercu.
– Trza wygrzać chorobę. Pali wam się w piecu? Ot, trza dziewkę na trzy zdrowaśki do środka wsadzić, a będzie jak nowo narodzona.
– Czyście oszaleli?! – wykrzyknęła Hrystyna. – Chcecie mi dziecko żywcem spalić?!
– Trza chorobę wygrzać – powiedziała Pyzicha z uporem. – Inaczej pomrze i tyla będziecie pociechy mieli.
– Nie dam jej do pieca – zaparła się Hrystyna zdecydowanie. – Toż każdy głupi wie, że się spali. Jakże wy możecie takie rzeczy gadać?
– Com powiedziała, tom powiedziała. A wy, skoro nie chcecie słuchać, sami córkę kurujcie! – To powiedziawszy, znachorka odwróciła się na pięcie i chałupkę Konopków, mrucząc coś pod nosem, opuściła. Spodziewała się wynagrodzenia, ale wyszła z tego jeno figa z makiem.
Hrystyna opadła ciężko na zydel. Bała się ogromnie o Marysię, gdyż każda choroba niosła ryzyko śmierci. Rozumiała, że świnkę trzeba wygrzać, ale nie mogła posłuchać Pyzichy i wsadzić dziecka do pieca. Nie była aż tak głupia, by nie zdawać sobie sprawy, że Marysia zmarłaby w straszliwych męczarniach. Jednak nie wiedziała, co powinna zrobić. Po długim namyśle zdecydowała, że nakryje dziewczynkę pierzyną i owinie jej twarz grubą chustą, chociaż było lato i wszystkim doskwierał upał.
Marysia leżała trzy tygodnie w wielkich potach. Nawet na posiłki nie wstawała z łóżka, tylko siedziała oparta o poduszki i połykała grzecznie to, co matka wkładała jej do ust. Czasami prosiła rodzicielkę, by mogła wyjść spod pierzyny, ale Hrystyna była nieugięta. Ponadto martwiła się, by Józio nie zachorował. Świnka jednak ominęła chłopca, z czego obydwoje rodzice bardzo się cieszyli.
Marysia mogła wyjść z chałupy, gdy opuchlizna zeszła. Zadowolona, zaglądała we wszystkie miejsca, jakie tylko przyszły jej do głowy. Jacek zaproponował zabawę w chowanego.
– Kto będzie krył? – zapytała Marysia zaciekawiona.
– Ten, na kogo padnie, Jaskółeczko – odparł chłopak i zaczął wyliczać: – Ene, due, rabe, połknął bocian żabę, a żaba Chińczyka, co z tego wynika? Raz, dwa, trzy, kryjesz ty!
Padło na Marysię. Dziewczynka zrobiła zawiedzioną minę, lecz posłusznie podeszła do rosnącego na podwórzu jesionu i zasłoniwszy dłońmi oczy, zaczęła głośno liczyć do trzydziestu. Dzieci rozbiegły się, by zdążyć się schować, zanim skończy się odliczanie. Zabawa trwała w najlepsze i pociechy Konopków zapomniały na czas wrócić do domu. Doszło do tego, że Hrystyna musiała przygnać je do chałupy.
– Jesteście jak te powsinogi – narzekała, ale w oczach miała uśmiech. Była szczęśliwa, że córeczka pokonała chorobę i może bawić się jak dawniej. – Słów do was brakuje.
Marysia wiedziała, że tego dnia nie będzie już mogła pójść do Robaków. Po wyrazie twarzy matki poznała, że ta rozmyśla nad jakąś robotą dla niej. Rzeczywiście Hrystyna, nie chcąc tracić czasu, usiadła na ławie w piekarni z igłą i tak rzekła:
– Marysiu, pora na naukę haftu. Tego to się uczą i panienki we dworze.
Dziewczynka wiedziała, że we dworze Pawłowskich mieszkają dwie panienki w jej wieku, ale nigdy żadnej nie widziała. Pomyślała sobie, że przyjemnie byłoby żyć na pokojach. Kto wie, może kiedyś uda jej się zobaczyć z bliska panny Pawłowskie.
Tylko kiedy to nastąpi?
***
Bona, którą podczaszyna zatrudniła do opieki nad córkami, miała za zadanie czuwać nad zdrowiem i zabawami dzieci. Panienki w przeciwieństwie do Łukasza były jeszcze zbyt małe, by się edukować, i zarazem zbyt duże, by zajmowała się nimi piastunka, toteż Pawłowska przyłożyła dużą wagę do wyboru opiekunki i odrzuciła kilka kandydatur, nim znalazła właściwą. Jednocześnie dla Łukasza zatrudniła guwernera.
Bona nazywała się Teodozja Bogucka. Była to zubożała szlachcianka bez posagu, która nie mogąc liczyć na korzystne małżeństwo zapewniające jej życie na odpowiedniej stopie, z konieczności musiała podjąć pracę zarobkową, co czyniło niewiele kobiet. Liczyła już dwadzieścia pięć lat i wedle panujących standardów była starą panną. Powierzchowność miała miłą i jeśli nawet nie można było nazwać jej pięknością, coś przyciągało ku niej wzrok.
Teraz, trzymając obie panienki za ręce, wyszła z nimi na ganek i skierowała się w stronę lamusa oraz spiżarni. Było już po obiedzie i wedle zaleceń Pawłowskiej dziewczynki musiały udać się na spacer. „Ruch to zdrowie” – wyczytała szlachcianka w jakiejś mądrej książce i zapaliła się do tego. O ile wcześniej pozwalała córkom na poobiednią drzemkę, o tyle teraz wymagała, by spacerowały z boną w pobliżu dworu. To samo tyczyło się Łukasza i guwernera.
Nim doszły do chylących się budynków, Teodozja z drżeniem serca zauważyła, że Gracjan Pawłowski wyszedł z lamusa. Wyglądał na zamyślonego, lecz gdy spostrzegł ją, uśmiechnął się szeroko. Podszedł do córek i każdą pocałował w policzek.
– Proszę, moje pociechy spacerują ze swoją boną – zaśmiał się, cokolwiek zmieszany.
– Zażywamy ruchu – oświadczyła niewiasta, szukając wzroku pana.
Spostrzegł to i chrząknął, przygryzając sarmackiego wąsa. Pogłaskał córki po głowach, zatknął palce za pas słucki i przysunąwszy się do bony, mruknął znacząco:
– Dziś, gdy moja żona będzie odmawiała modlitwy.
Teodozja zaczerwieniła się nieco nie tyle ze wstydu, co z powodu obecności podopiecznych, które patrzyły na nią ciekawym wzrokiem. Musiała wykazywać się nie lada dyskrecją, by nikt nie domyślił się, co łączy ją z dziedzicem Pawłówki. Więc dziś, gdy pani będzie się modliła… Postanowiła, że zaprowadzi dziewczynki do Łukasza i powie guwernerowi, iż pani nakazała pobawić się im z bratem. Lucjan Siewierski, młodszy od niej o dwa lata, nawet się nie domyśli, że to wybieg. Gdy nie edukował panicza, przeważnie można go było spotkać z książką w ręku. Marzyciel, nie mężczyzna.
Spacerowała z dziewczynkami jeszcze ze dwa kwadranse, po czym zaprowadziła je do dworu. Na żwirowej alejce dziewięcioletni Łukasz Pawłowski wymachiwał karabelą pod kierunkiem kredensowego Horacego, który za młodu brał udział w wielu zajazdach, ponadto służył w wojsku. Stary szermierz wciąż był krzepki i nadal potrafiłby stanąć do pojedynku. Pawłowski polecił mu wyuczyć syna fechtunku, gdyż szlachcic bez szabli jest jak pułk bez dowódcy.