Читать книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela - Страница 6

Rozdział 3. Przednówek

Оглавление

Minęła złota jesień, przeszła sroga zima i znów nastał przednówek. Był to najtrudniejszy czas na wsi. W sąsiekach brakowało zboża, a przecież trzeba było karmić zwierzęta. Dlatego kmiecie nie jadali chleba z mąki, lecz szukali czegoś, czym można razówkę zastąpić.

Zaledwie przebrzmiało pianie koguta, Hrystyna wyskoczyła spod pierzyny i zarzuciwszy na siebie codzienny przyodziewek, który wisiał na żerdce, porwała stojący obok pieca cebrzyk i poszła do obory doić krowy. Teraz, na przednówku, doiła tylko jedną, gdyż druga była cielna i nie dawała mleka. Wszyscy cieszyli się, że im bydła przybędzie.

Skończywszy dojenie, gospodyni z powrotem poszła do chałupy. Tam rozpaliła w piecu i jęła przygotowywać domownikom śniadanie. Przelała zagotowane mleko do glinianej misy, wrzuciła w nie obazinę1, zamieszała drewnianą łyżką i postawiła na stole. Błażej zaraz zajął swoje miejsce, a za nim Albina, natomiast Józio i Marysia plątali się pomiędzy nogami. Hrystyna, sama posiorbując, raz wkładała łyżkę do buzi czteroletniemu synowi, raz rocznej córeczce.

– Niechta dzieci jedzą – rzekła Albina. – Mnie, starej, dużo nie trzeba. Ot, wypiję kwartę mlika i dość.

– Pożywiajcie się, matko, by wam zdrowia nie ubyło – rzekł Błażej, potarł wąsa i od stołu wstał. – Ano idę – westchnął. – Trza we dworze służyć, by w chałupie się darzyło. Odrabiania pańszczyzny pilnować. No, bywajcie!

– Bywaj – odrzekła żona, zabierając pustą misę ze stołu.

Zaraz też wzięła wiklinowy koszyk, zarzuciła okrycie i poleciwszy świekrze pilnować dzieci, udała się za szopę, gdzie uprawiała warzywnik. O tej porze roku wciąż pokrywała go gruda. Tam rozkopała motyką mokrą glebę, by perzu poszukać. Tego na szczęście nigdy nie brakowało. Gdy nazbierała pełen kosz, grzęznąc w błocie, do chaty wróciła. Zrzuciwszy w sieni zabrudzone kalosze, opłukała w cebrzyku korzenie i za piecem je położyła.

Chłopska chata na Pogórzu Karpackim składała się z trzech części: piekarni, izdebki oraz sieni. Pomiędzy piekarnią a izdebką, która była największym pomieszczeniem, znajdował się wbudowany w ścianę piec. Obok niego stała krótka ławka, na której układano naczynia kuchenne. W pobliżu pieca wisiała u powały żerdka, gdzie wieszano codzienne ubrania. Takie chałupy mieli jednak najbogatsi chłopi, czyli kmiecie. Uboższa ludność zwana zagrodnikami zarówno z rolą, jak i bez roli, mieszkała w kurnych chatach pospołu ze zwierzętami, które hodowała. Najbiedniejsi natomiast zwali się komornikami i siedząc kątem u kmieciów, służyli im w zamian za wikt.

Błażej Konopka również zatrudniał jednego czy dwóch. Parobek Klemens wyrzucał gnój od świń i ścielił słomę krowom, dbał o wołu, a mieszkał w szopie. Zdarzało się, że jakaś komornica plewiła wraz z Hrystyną grządki. Za wiele jednak nie korzystali z usług najbiedniejszych, gdyż woleli sami zjeść, niż karmić najemników.

Teraz, gdy nastał przednówek, gospodyni musiała tłuc w stępach perz i mielić go na mąkę chlebową, którą chłopi nazywali pachaną. Zdarzało się, że to samo robiła z korą lipy, brzozy lub z baziami leszczyny. Jedzono wszystko, co się dało zjeść, nikt nie narzekał na pożywienie, gdyż każdy zdawał sobie sprawę z tego, czym jest głód. Niejeden komornik nie doczekał nowych zbiorów, niejedna komornica umarła z głodu. Dziękowano więc Bogu za wszystko, co dał, i proszono Go o obfity urodzaj.

***

Zmierzchało, gdy Błażej wrócił do chałupy. Dwudziestoośmioletni mężczyzna był zmęczony i głodny, więc żona, młodsza od niego o cztery lata, misę z polewką z lebiody, którą chłopi zieleniną zwali, przed nim postawiła. Józio zaraz u ojca na kolanie usiadł, a Marysia, widząc to, wdrapała się na drugie. Nie było rady, zamiast samemu jeść, musiał na przemian pociechy karmić. Dopiero gdy sobie pojadły, zsunęły się z kolan i zaczęły się bawić drewnianymi klockami na klepisku.

Hrystyna wiedziała, że po innych chałupach panowały odmienne obyczaje. Dzieci musiały czekać na swoją kolej, jadły to, co pozostawili starsi, nadto stały przy stole, gdyż siedzieli tylko dorośli. Nieraz zdarzało się, że najmłodsi w rodzinie chodzili niedożywieni, gdyż brakowało dla nich strawy. O tym, jaką kto porcję otrzyma, decydował udział w pracy oraz wiek. Najstarszy w rodzinie zaczynał pierwszy się pożywiać i szybko opróżniał misę.

Ekonomowa nie wyobrażała sobie, że mogłaby nie wykarmić najpierw dzieci. Zdarzało się, zwłaszcza na przednówku, że sama od ust sobie odejmowała, by dla pociech wystarczyło. Śmiertelność wśród chłopskich dzieci była ogromna, a jedną z przyczyn zapewne to, że najmłodsi nie dojadali. Sama wolałaby umrzeć, niż potomstwo do głodowej śmierci doprowadzić.

Kiedy mąż skończył się posilać, zapaliwszy fajkę z wikliny z długim cybuchem, bo we dworze pan go tytoniem częstował, westchnął:

– Nie ma rady, trza pańskie pola obrabiać. Nająłem troje czeladzi, by za mnie pańszczyznę odrabiali.

– Powinieneś być zwolniony ze świadczeń, skoroś ekonom – rzekła żona, zapalając jedyną w chacie gromnicę.

– Ha! Pan nie popuści. Zaraz by chłopi bokiem zaczęli stawać i nie miałby kto robić na folwarku.

Hrystyna nic nie rzekła, bo cóż można było powiedzieć? Od kolebki wszyscy wiedzieli, że państwo to państwo, a chłopi to chłopi, których przeznaczeniem jest służba u szlachty. Tak urządzono świat i próżno by go zmieniać.

– Trza spać – rzekła Albina. – Świecy szkoda.

Zaledwie przebrzmiały jej słowa, gdy rozległo się kołatanie do drzwi.

– Otwierać! Akuszerka we dworze potrzebna!

– Pani znowu w połogu leży – westchnęła starsza kobieta. – Ano daj, Hrysiu, tej gromnicy, bym sobie drogę oświetliła.

Zaraz też z chałupy wyszła i podążyła za parobkiem, który do dworu ją wzywał. Chłopak jednakże nic sobie ze starej nie robił, bo zamiast doprowadzić ją na miejsce, wziął nogi za pas i tyle go widziała. Szła więc w ciemnościach zupełnie sama, a że nie było księżyca, dobrze, że gromnicę wzięła.

Tymczasem we dworze panował ruch jak w ulu. Wrzaski położnicy słychać było, jeszcze zanim weszło się na ganek. Albina, choć przyzwyczajona do tego, przeżegnała się spiesznie. Ledwie weszła na schody, dębowe drzwi otworzyły się na oścież i czyjaś silna ręka porwała ją do środka.

– Nareszcie jesteście! – rzekła pokojowa, gdyż to ona pojawiła się na ganku. – Idźcie do niej prędko, prędko!

Albina przeżegnała się ponownie i sama nie wiedziała, kiedy znalazła się na pokojach. Tekla pozostawiła ją z rodzącą i zniknęła w głębi dworu, gdyż nie chciała oglądać porodu. Była osobą samotną, nie miała dzieci i nie była ciekawa, jak przychodzą na świat.

W alkowie paliły się świece, więc Albina nie miała problemów z poruszaniem się. Tak jak poprzednim razem wszystko przygotowano. O ile dwa rozwiązania szlachcianki przeciągały się i pani mocno się natrudziła, o tyle teraz wszystko poszło jak po maśle. Eleonora, zaciskając dłonie na poręczy łóżka, w ciągu godziny od pojawienia się akuszerki wydała na świat drugą córkę. I zapewne dlatego, że mniej się natrudziła niż ostatnim razem, zaraz gromkim, acz schrypniętym głosem męża do alkowy wezwała.

Gracjan Pawłowski, który czatował pod drzwiami, wpadł do żoninej komnaty jak burza.

– Święci pańscy, co się stało?! – wykrzyknął pewien, że małżonka ducha wyzionęła.

– To się stało, mój drogi, że mam dość, dość, dość! – odparła pani tak stanowczo, na ile siły jej pozwalały. – Odmawiam spełniania powinności małżeńskich! Jeśli zapragniesz mieć jeszcze jedno dziecko, sam będziesz musiał je urodzić!

– Rodzenie dzieci, moje serce, to twój jedyny obowiązek – rzekł pan.

– Pfe, moje serce! Koncept z kalendarza.

– Jest to obowiązek każdej niewiasty, nie tylko twój, Norciu – poprawił się Pawłowski. – Przed Panem Bogiem chcesz bokiem stawać?

– Suką nie jestem, bym miała co roku nowe szczenię na świat wydawać.

Temu szlachcic nie mógł zaprzeczyć, więc nic nie rzekł. Tymczasem pokojowa, która pojawiła się w alkowie, poprawiła swej pani poduszki, na których już leżała nowo narodzona, obmyta i owinięta w płótna dziewczynka.

– Jakie ładne dziecko! – zachwycała się Tekla.

– Dostanie imiona Elwira Melania. – Pani popatrzyła na męża. – Chyba nie masz nic przeciwko temu?

– Ależ skąd. Elwira to dobre imię, moje serce.

Tym razem pani nie wydęła pogardliwie warg, lecz gestem wskazała, że pragnie pozostać sama. Akuszerka, mąż i pokojowa czym prędzej opuścili alkowę.

Gdy Albina wróciła do chałupy, domownicy spali. Położyła się na swojej ławie w piekarni i nie wiedząc kiedy, zapadła w sen. O świcie, jeszcze gdy szarówka za oknem panowała, obudziła się i leżąc, krzątającą się synową obserwowała. Hrystyna kręciła się koło pieca, na którym w saganie mleko gotowała, podczas gdy jej mąż przy stole siedział, czekając na posiłek. Gospodyni postawiła przed nim misę z dymiącą zacierką i zerknąwszy na śpiące dzieci, ze skopkiem chałupę opuściła. Trzeba było wydoić krowy i nakarmić świnie. Dzień jak co dzień.

Gdy Hrystyna wróciła z pełnym naczyniem, świekra nie leżała już na ławie. Przy stole czekała, aż synowa poda jej śniadanie. Ta przelała świeżego mleka do blaszanego kubka i Albinie podsunęła. Stara wypiła do dna niemal jednym haustem.

– Nie będzie już więcej dzieci we dworze – zagaiła.

– A to czemu? – zapytała gospodyni, przygotowując pociechom posiłek.

– Pani się panu postawiła i zapowiedziała, że żadnego już nie urodzi, bo ma dość.

Hrystyna wzruszyła ramionami.

– Troje dzieci i dość? Niewiasty rodzą i po dziesięcioro.

– Ano rodzą. Ale pani to pani. Delikatna. Nie to, co twarda chłopka.

– Oni mają po prostu za dobrze i stąd fanaberie im w głowach. Napatrzyłam się z bliska na ich pański żywot.

– Tak to pan Bóg urządził, że na świecie i szlachta, i chłopi żyją. Pierwsi do zabawy, drudzy do roboty.

– Jeszcze gardłem im te zabawy wyjdą.

Albina mruknęła coś pod nosem, natomiast młoda gospodyni, posprzątawszy po dzieciach, w piekarni na zydlu usiadła, gdyż musiała mężową sukmanę podreperować.

– Józiu, weź Marysię na dwór – zwróciła się do synka. – Pokaż jej gąski. Tylko uważaj, by siostry nie podziobały.

Chłopiec pokiwał ochoczo głową i chwyciwszy siostrzyczkę za rączkę, wyprowadził ją z chałupy. Matka westchnęła z ulgą i nad swą robotą się pochyliła. Dzieci tymczasem po zagrodzie się kręciły. Marysia, której wszystko dziwne było, to za kurami, to za gęśmi dreptała. Gdy jednak gąsior napuszył się i wysunąwszy jęzor, zasyczał na dziewuszkę, z płaczem schowała się za plecami brata.

– Nie bój się, Marysiu – pocieszył ją braciszek. – On ci nic złego nie zrobi. – To mówiąc, sięgnął po leżący na ziemi kamień i w ptaka rzucił.

Gąsior uskoczył i natychmiast pomknął w inną stronę.

– Kiedy podrośniesz, nie będziesz się bała ani kur, ani gęsi, ani nawet indyków – oświadczył Józio. – Ja też się kiedyś lękałem, ale teraz to już ani tyci, tyci się nie boję!

Później poszli do chlewika, żeby na świnie popatrzyć, a na koniec do obory. Józio odważnie chwycił Krasulę za wymiona i ścisnąwszy drobną rączką, zawołał:

– A tak się doi krowy. Spróbuj!

Jednak Marysia nie chciała spróbować. Krowa wydała jej się ogromna i niebezpieczna. Dziewczynka z płaczem schowała się za plecami chłopca, więc musiał ją wyprowadzić z obory.

– Ale z ciebie beksa – narzekał. – Kto to widział krowy się bać? Toż matula codziennie doi Krasulę, byśmy mleko mieli.

Marysia była jednak zbyt mała, by w pełni zrozumieć braciszkową mowę. Gdy Józio wziął ją za rączkę i w stronę chałupy pociągnął, ruszyła posłusznie za nim. Matka ojcową sukmanę na bok odłożyła i wziąwszy się pod boki, na dzieci surowo spojrzała.

– Idę do Robaków. Józiu, przypilnuj siostrzyczkę!

– Oj, matulu, ja też chcę z wami iść! – zawołał płaczliwie. – Chcę się z Jackiem pobawić, a Marysię niech babka popilnuje!

– Ani mi się waż tak mówić! – oburzyła się matka.

Nic już nie powiedziawszy, córkę w ramiona chwyciła i wyszła z nią za próg. Józio podreptał obok.

Robakowie mieszkali dosłownie za płotem. Gdy Hrystyna pojawiła się na ich podwórzu, pięcioletni Jacek zaraz podbiegł do Józia.

– Matka w domu? – zapytała Hrystyna.

– A w domu – odparł chłopiec rezolutnie.

– To jej powiedz, że po indyki przyszłam – poleciła.

Jacek nie zdążył jeszcze do drzwi dobiec, gdy Robakowa wyszła ze środka i przed sąsiadką stanęła.

– Właśnie mówiłam, że przyszłam po indyki – pospieszyła z wyjaśnieniami ekonomowa. – Podobno młode wam się wykluły. Chciałam kupić ze trzy.

– Jak wy gospodarzycie, że drób przychodzicie kupować? – zrzędziła Robakowa. – Wasz chłop ekonom, a wy i tak dziadujecie.

– O, co to, to nie – oburzyła się Hrystyna. – Dziadami nie jesteśmy! Skoro nie chcecie sprzedać mi indyków, łaski nie robicie. Pójdę do młynarzowej i od niej kupię.

– Toć ja przecie was nie chciałam zgniewać! – zawołała Robakowa przestraszona, że jej zarobek ucieknie. – Tak tylko gadałam, co ślina na język przyniesie.

– Na przyszłość wcześniej pomyślcie, niż mielibyście pleść trzy po trzy – odparowała Konopkowa.

Gospodyni jednak tego już nie słyszała, bo pomknęła do kurnika tak szybko, jak jej bujna postać pozwalała. Tam chwyciła trzy podrośnięte indyki i nic sobie nie robiąc z ich gulgotania, przed sąsiadką stanęła.

– A oto i wasze indyki.

Józio przyglądał się z ciekawością czerwonym koralom ptaków, natomiast Marysia schowała się za spódnicą matki. W pewnym momencie poczuła na nóżce liźnięcie i wybuchła płaczem.

– To piesek! – zawołał brat uradowanym głosem. – Matulu, ja chcę pieska!

Hrystyna już miała zaprotestować, lecz Robakowa weszła jej w słowo:

– A weźcie! To suczka. Nic za nią nie chcę. Pucia oszczeniła się niedawno i mam jeszcze troje, z którymi nie wiadomo, co robić.

Ekonomowa pomyślała, że może rzeczywiście przydałby się młody pies w gospodarstwie, bo stary Burek już nawet nie szczekał na obcych. Wprawdzie wolałaby samca, lecz widząc, jak Józio głaszcze pieska, zgodziła się wziąć go do domu. Z indykami w ramionach i drepczącymi obok dziećmi wnet doszła do zagrody. Zaraz ptaki do kurnika zagoniła, a suczkę schowała do szopy, gdyż oddzielona od matki skomlała żałośnie. Józio przyniósł mleka i patrząc, jak psiak chlipie, z radosną miną zwrócił się do Marysi:

– Będzie się wabiła Munia.

– Munia to krówka – sprostowała Hrystyna, która przyglądała się poczynaniom synka.

– Będzie Munia i już. Przecie nie może być Pucia jak u Robaków!

– A niech ci będzie i Munia – westchnęła matka zgodliwie.

Zostawiwszy dzieci z pieskiem, do chałupy poszła. Czas, by pomyśleć o obiedzie. Zupełnie nie miała pojęcia, co tego dnia warzyć. Nie była dobrą kucharką, ale od obowiązków się nie uchylała, by rodzina nie przymierała głodem. A że na przednówku z jedzeniem krucho, jagłów, co jej jeszcze nieco zostało, nagotowała.

Tymczasem stara Albina leżała na swej ławie w piekarni i głośno stękała.

– A wam cóż, matko? – zapytała Hrystyna nieco zniecierpliwiona. Tak była pochłonięta sprzątaniem w izdebce, że strawę przypaliła.

– W krzyż mi coś wlazło. Ani wstać… – jęknęła kobiecina.

– Wstawać nie musicie, bo nie macie do czego. A plecy to was ze starości bolą.

– Oj, bolą, bolą! – zawtórowała świekra.

Hrystyna nic na to nie rzekła, gdyż nawet dziecko wiedziało, że na starość człeka w kościach szczyka. Toteż nie przejmowała się więcej jękami Albiny, tylko swej roboty pilnowała.

Ściemniało, gdy Błażej do chałupy wrócił. Ponury był tego wieczoru, więc połowica zagadnąć go nie śmiała. Postawiła jedynie przed nim blaszaną miskę z zupą jaglaną i czekała, aż mąż przemówi.

– Dzisiaj to musiałem bata użyć – rzekł z goryczą. – Jakbym sam nie był chłopem. Ale buntują się, to i cóż mam robić?

– O to, żeś bata użył, nie mogą być gniewni. Każdy ekonom chłopskie grzbiety nim chłoszcze – powiedziała żona.

– Gdybym tylko był właścicielem tego kawałka ziemi, który uprawiamy dla siebie, nie zgodziłbym się być nadzorcą. Ale chłop to chłop. Biedny. Nie to co szlachta. A ubogiemu zawsze wiatr w oczy wieje…

– Nie dumaj już o przykrych sprawach – poprosiła Hrystyna. – Jeśliś zjadł, kładź się do łóżka, boś utrudzony. Dzieci zaraz położę. Nie ma co siedzieć po ciemku.

Marysia tak była zmęczona, że niemal zasypiała w ramionach matki. Józio natomiast chciał spędzić noc z Munią. Nie pozwoliła synkowi na to, więc się rozpłakał i tak długo szlochał, aż wreszcie wyczerpany usnął.

Gospodyni położyła się jako ostatnia. Wcześniej rozpuściła długie czarne włosy, które za dnia białym czepkiem okrywała, i rozczesała je kościanym grzebieniem. Ów grzebień wraz z malutkim lustereczkiem Błażej kupił niegdyś u Żyda. Były to prawdziwe skarby, które chowała zawinięte w czerwoną chusteczkę w stojącym w piekarni kufrze. Mebel otrzymała od rodzicieli jako wiano, podobnie jak pierzynę i dwie puchowe poduszki. Taki to już panował zwyczaj, że co bogatsza chłopska córka okrycie do spania w posagu wnosiła. Miało jej ono służyć przez całe życie.

Gdy niewiasta leżała obok śpiącego męża, rozmyślała o tym, co powiedział. Gdyby był właścicielem tego kawałka ziemi, który uprawiają na własne potrzeby… Tak, wtedy wszystko byłoby inaczej. Nie byłby wówczas poddanym w folwarku i nie musiałby ani sam odrabiać pańszczyzny, ani innych do niej gonić. Żyliby sobie spokojnie, pewni, że nikt i nic nie wyrwie im skrawka gruntu, bo byliby jego właścicielami. A tak wszystka ziemia znajdowała się w rękach szlachty, która mierzyła swe bogactwo liczbą wsi. Im więcej chłopskich zagród pan posiadał, tym był znaczniejszy. Nie obchodziło go, jak chłopi żyją.

Była głęboka noc, gdy wreszcie, znużona rozmyślaniem, usnęła.

1

mąka z bazi leszczyny

Szlacheckie gniazdo

Подняться наверх