Читать книгу Szlacheckie gniazdo - Monika Rzepiela - Страница 7
Rozdział 4. Chrzciny w Pawłówce
ОглавлениеDorota z Pawłowskich Cisowska siedziała w buduarze z grubym tomem w ręku. Zatopiona w lekturze Listów perskich, wdychała zapach kwitnących bzów, które delikatnie drażniły jej nozdrza. Gdy zadumana podnosiła wzrok znad kart powieści, jej brązowe oczy syciły się widokiem ogrodu skąpanego w majowym słońcu i migocącego barwą różnorodnego kwiecia. Dawniej, gdy w majątku rządziła jej świekra Florentyna z Ostrowskich Cisowska, ogród był niewielki i zaniedbany, gdyż starsza pani cierpiała na bóle w stawach i nie miała sił ani chęci, by zająć się jakąkolwiek pracą. A że była skąpa, nie zatrudniała również ogrodnika, który mógłby pielęgnować rośliny. Dopiero Dorota zaraz po ślubie z Kajetanem Cisowskim wyszukała odpowiedniego człowieka do przycinania zaniedbanych krzewów oraz uprawiania klombów. Ogrodnik Jan, oddany całym sercem swej pracy, szybko doprowadził do tego, że rośliny ozdabiały dwór ze wszystkich stron. Chcąc nie chcąc, Florentyna musiała przystać na jego obecność wśród służby, zwłaszcza że synowa go wspierała. Zadomowił się więc na dobre w Cisach, a pozostała czeladź przywykła do niego i bez szemrania przyjęła go do swego grona.
W ten piękny majowy dzień tysiąc siedemset siedemdziesiątego ósmego roku Dorota już od dziesiątej siedziała w buduarze. Wcześniej nadzorowała piastunkę, która zajmowała się półtoraroczną Klaudyną. Cisowska nie pragnęła dzieci i niewiele czasu spędzała z córką, natomiast jej mąż nie mógł się napatrzeć na swą latorośl. Nieraz dochodziło do kłótni między małżonkami z powodu braku niewieściego ciepła, lecz Dorota wolała przymierzać suknie i oddawać się pasjonującym lekturom, niż zajmować się dzieckiem.
– Od czegoż są niańki? – zapytała pewnego razu. – Mnie matka również oddała piastunkom i źle na tym nie wyszłam.
– Dziecko potrzebuje matczynej miłości – perorował Cisowski. – O tym powinnaś wiedzieć. Dojdzie do tego, że Klaudyna nie będzie znała własnej rodzicielki!
– Aleś ty nudny – prychnęła małżonka. – Przypominam ci, że nie chciałam mieć dzieci. Zapomniałeś o tym, serce moje? – zakończyła wzgardliwie.
Cisowski zacisnął usta i nic nie rzekł. Żona bardzo niechętnie spełniała małżeńskie obowiązki i od początku utrzymywała, że nie pragnie mieć potomstwa. Stało się jednak inaczej i szlachcic wielce się cieszył, że urodziła mu córkę. Gdyby Dorota jeszcze powiła syna, byłby wniebowzięty. W milczeniu przyglądał się w zatopionej w lekturze żonie ubranej w modną różową suknię robe à la franҫaise i ze zdumieniem pytał sam siebie, czy kobieta siedząca obok niego w buduarze to ta sama roześmiana panna, którą sześć lat temu poślubił. Dorota nie była pięknością, ale szczery uśmiech, który niegdyś tak często gościł na jej owalnej twarzy, teraz zamienił się we wzgardliwy grymas, ilekroć rozmawiała z mężem. Czyżby już jej nie kochał? A tak szalał za nią!
Z kolei Cisowska zastanawiała się, gdzie się podział ten pełen kawalerskiej fantazyji młodzian, który pojedynkował się o nią na szable z innym zakochanym szlachcicem. Wyszła za Kajetana, bo jej imponował i, co najważniejsze, wygrał w pojedynku jej rękę. Nie zastanawiała się nad tym, czy go kocha. Po prostu założyła, że skoro odznaczał się odwagą i walecznością jak na prawdziwego szlachcica przystało, będzie z nim szczęśliwa. Och, jakże się pomyliła! Wkrótce po ślubie Kajetan zaczął tyć i zniknął gdzieś jego temperament. Okazał się statecznym panem rozkochanym we wszystkim, co polskie, który w żadnym razie nie licował z walecznym kawalerem potrafiącym wygrywać pojedynki o serca dam. Zaledwie po roku małżeństwa w ich związek zakradła się rutyna, która bardzo ciążyła zarówno jemu, jak i jej. Ona, by zabić nudę, oddawała się śledzeniu najnowszych trendów w modzie, on – pańskim rozrywkom. Żyli obok siebie, gdyż inaczej się nie dało, lecz w ich sercach gościła pustka.
– Mamy zaproszenie na chrzciny do Pawłówki – rzekł Cisowski zdawkowo i, nie czekając na odpowiedź, opuścił buduar. Wiedział, że żona nie będzie chciała udać się do krewnych, lecz to on rządził w majątku i we dworze. Ostatecznie będzie musiała postąpić wedle jego woli.
Pani powiodła za nim wzrokiem i zamyśliła się głęboko. Wciąż stał jej w pamięci ów dzień, gdy przed kilkoma laty oskarżyła Eleonorę o kradzież złotej broszki, którą dostała od swej matki przed jej śmiercią. Była to ważna pamiątka rodzinna. Ozdoba zawsze leżała w ulubionej szkatułce. Kiedy Cisowska nie mogła jej znaleźć, oskarżyła Pawłowską o przywłaszczenie cacka. Tak się złożyło, że pamiętnego dnia Pawłowscy gościli w Cisach. Eleonora gorąco zaprzeczała, ale gdy Dorota wykrzyczała jej w twarz swoją złość, uniosła się niepohamowanym gniewem i czym prędzej opuściła dwór krewniaczki. Gracjan, jak bywa w takich przypadkach, również pokłócił się z Kajetanem. Tak rozeszły się drogi obydwu państwa. Jeden jedyny raz Cisowscy od czasu kłótni gościli w Pawłówce, gdy urodziła się Leontyna Olga i trzeba było w pośpiechu ochrzcić dziecko.
Dorota złożyła gruby tom i zostawiwszy go na ławeczce, wyszła z buduaru. Poprawiła suknię i poczęła krążyć między klombami, głęboko wciągając orzeźwiające powietrze. Rogówka jej stroju była tak szeroka, że dama niemal nie mieściła się na ścieżce. Barwny wachlarz, którym od czasu do czasu poruszała, dopełniał jej cudzoziemskiej toalety.
Wróciwszy do dworu, na moment zajrzała do dziecinnego pokoju, w którym młoda niańka piastowała Klaudynę. Pobawiwszy się przez chwilę z córeczką, udała się do swej alkowy. Tam zaś pokojowa, która była również garderobianą, usiłowała przesunąć stary kufer z odzieżą w stronę okna.
– Co robisz, Greto? Po co przesuwasz mój kufer?
– Chciałam pozamiatać – odparła służąca.
– Nie ma potrzeby. Sprzątałaś w alkowie dwa tygodnie temu.
– Tak, ale przecie robią się pajęczyny, jaśnie pani. A kufra to już Bóg wie kiedy nie przesuwałam.
– Rób, co chcesz – westchnęła Dorota i opadła ciężko na stojący obok rokokowy fotel. Była bezgranicznie znudzona.
Greta krzątała się w milczeniu z miotłą w ręku, gdy nagle pochyliła się i dobywszy z dziury w ścianie połyskujący klejnot, wykrzyknęła:
– Znalazłam broszkę jaśnie wielmożnej pani!
Dorota poderwała się z fotela tak szybko, jak jej na to pozwalała rozłożysta suknia.
– Gdzie ją znalazłaś?! – zawołała podniecona.
– Tu! W mysiej norze leżała – wyjaśniła służka.
– Mój Boże, tyle razy przetrząsałam alkowę, a nie znalazłam klejnotu. Musiał diabeł ogonem przykryć, że go dotąd nie zauważyłam – stwierdziła pani.
– Ano tak – przyznała pokojowa. – Diabeł to różne psikusy ludziom wyczynia.
Dorota już nie usłyszała tych słów, bo pospiesznie wyszła z alkowy i udała się na poszukiwanie męża. Zastała go na ganku z fajką w ustach, ubranego w kontusz oraz żupan i zapatrzonego w dal. Musiał nad czymś nieźle się głowić, że stał tam nieruchomy niczym słup soli. Nawet gdy żona się zbliżyła, nie zareagował.
Chrząknęła.
– Kiedy te chrzciny? – zapytała, wachlując się.
– Za dwa tygodnie. Z początkiem czerwca – wyjaśnił, pykając fajkę.
– Zgadzam się jechać.
– To dobrze.
– Pora zakończyć waśnie. Chcę się pogodzić z kuzynem i jego żoną.
Spojrzał na nią drwiąco.
– I dopiero teraz przyszło ci to do głowy? – zapytał, poprawiając na wydatnym brzuchu słucki pas. – Wiele razy nalegałem na zgodę, ty jednak zawsze ostro się temu przeciwstawiałaś. Nie wiadomo, czy Pawłowscy będą chcieli się pojednać.
– Na pewno, skoro proszą nas na chrzciny – zakonkludowała pani.
Nazajutrz wybrała się do pracowni krawieckiej w Jaśle, gdzie kupiła najmodniejszą suknię oraz trzy parasolki, wachlarze w orientalne wzory i kolorowe wstążki. Nie omieszkała odwiedzić również perukarza, u którego zamówiła białą, wysoką perukę układającą się w miękkie pukle. Nie liczyła się z groszem, gdyż chciała przyćmić Eleonorę Pawłowską, która – była tego pewna – również wystroi się na chrzciny córki. Modne damy prześcigały się w toaletach tak, jak ich mężowie w szlacheckich rozrywkach. Wszyscy o tym wiedzieli i nikt się temu szczególnie nie dziwił.
Gdy nastał dzień sakramentu, Cisowscy wsiedli do powozu i udali się do Pawłówki. Florentyna została we dworze razem z Klaudyną, gdyż Dorota ani myślała zabierać córkę ze sobą. Kajetan również przy tym nie obstawał. Wszyscy wiedzieli, że w gości nie jeździ się z małymi dziećmi, bo tylko kłopot z tego wynikał. Maluchy pozostawały w swoich pokojach pod opieką piastunek albo bon. Tam było ich miejsce.
***
Tymczasem w Pawłówce szykowano się do kościoła. Chrzestni, którzy pochodzili z dalszej rodziny, niecierpliwie czekali w bawialni. Gracjan oraz Elwira ubrani czekali na Eleonorę, która z pomocą Tekli kończyła pudrować na biało swe ciemne włosy. Pawłowska nie zdążyła zaopatrzyć się w modną perukę, więc musiała ufryzować loki. Było nie do pomyślenia, by goście zobaczyli ich naturalną barwę. Gdyby tak się stało, dostałaby zawału!
Kiedy przybyli do świątyni, państwo Pawłowscy zaraz zajęli przysługującą im od pokoleń ławkę. To samo uczynili Cisowscy. Dorota zaczęła się rozglądać, by zobaczyć, kto jaki strój ma na sobie, a zwłaszcza, co włożyła Eleonora. Wprawne oko modnej damy od razu wypatrzyło, że kuzynka ma upudrowane włosy. Gdy to stwierdziła, po jej owalnej twarzy przemknął pełen zadowolenia uśmiech. Stało się więc tak, jak pragnęła: przyćmiła toaletą Pawłowską! Och, będzie miała o czym opowiadać, gdy do Cisów zjadą goście.
Ksiądz ochrzcił Elwirę, która nawet nie zapłakała. Hrystyna, która również była na mszy wraz z rodziną, lecz stała z tyłu pod chórem, jak wszyscy chłopi, poczuła ukłucie zazdrości, widząc bogate stroje dam. Jej nigdy nie będzie dane przymierzyć sukni z rogówką albo chociażby wachlować się. Żadna chłopka nie mogła sobie pozwolić na podobny zbytek. Suknie, szale, barwne wachlarze, wstążki, trzewiki, peruki – to wszystko było dostępne wyłącznie dla jaśnie wielmożnych pań. Tylko one miały tyle pieniędzy i wolnego czasu, że mogły się godzinami stroić przed lustrem, a ich jedynym zmartwieniem było to, w co się danego dnia ubiorą. Żadna nie musiała oporządzać zwierząt, plewić grządek, warzyć jadła, pracować w polu, a nawet osobiście bawić dzieci. Wszystko podawano im na tacy, toteż Konopkowa nie dziwiła się, że często bywały znudzone tym wielkopańskim życiem.
Po mszy wedle tradycji wokół świątyni już zebrały się grupki wiernych, by poplotkować w niedzielne przedpołudnie. Tego dnia nikt nie pracował, więc chłopki wzorem pań przyglądały się sobie nawzajem. Hrystyna miała najlepszą haftowaną koszulę i brązową spódnicę. Ciemne włosy okryła kolorową, zawiązaną pod brodą chustą. Strzegła tego stroju jak oka w głowie, chowając na dnie skrzyni. Tę koszulę wyhaftowała jeszcze jej nieżyjąca matka. Hrystyna wiedziała, że kiedyś odziedziczy ją Marysia.
Pawłowscy wychodzili z kościoła jako ostatni. Grupki wiernych, wlepiając w nich ciekawskie oczy, odsunęły się na bok, by zrobić miejsce państwu. Oni zaś zaraz podeszli do karety. Podczaszy pomógł żonie wejść do pojazdu, następnie podał jej dziecko, które dotąd trzymała chrzestna, i sam gracko wskoczył do środka. Świsnął bat i woźnica powiózł ich do Pawłówki.
Tymczasem we dworze służba uwijała się przy dekorowaniu dwóch długich stołów. Ponieważ pogoda była piękna, wyniesiono je przed ganek i ustawiono w ogrodzie. Na białych jak śnieg obrusach ułożono starą rodową farfurę, która przechodziła w rodzinie Pawłowskich z pokolenia na pokolenie. Srebrne sztućce i głębokie puchary dopełniały zastawy. Czekano, aż państwo rozpoczną ucztę. Zadanie to należało do ojca i gospodarza. Wstał, podniósł dwulitrowy kielich napełniony po brzegi winem i wygłosił następującą oracyję:
– Wielce szlachetni a mili goście! Oto nadszedł czas, w którym moja córka Elwira Melania dostąpiła chrztu świętego. Jest to ważny dzień nie tylko dla mnie i mojej małżonki Eleonory, ale dla nas wszystkich, gdyż każdy z tu obecnych został kiedyś włączony do Kościoła. Moja córka została obmyta z grzechu pierworodnego, który plami każdą ludzką duszę, więc jedzmy i pijmy na tę okoliczność, gdyż mamy co świętować. Ja sam wznoszę kielich pełen wina. Na zdrowie!
Rozległy się oklaski, a potem wzniesiono puchary. Kielichy były wielkie. Zaczęły krążyć między stołami, aż je opróżniono. Gdy pojawiało się dno, zaraz dolewano kolejną porcję trunku. Śmiano się i wiwatowano.
Panie piły niewiele. Siedziały przy stole i wachlowały się orientalnymi cacuszkami. Upał sprawiał, że pot grubymi kroplami ciekł im po twarzach. Eleonora lżej znosiła gorąc. Cisowska natomiast za nic w świecie nie przyznałaby się, że najchętniej zdjęłaby modną perukę i pozwoliła swobodnie oddychać skórze głowy. Gdy skończyła jeść podane przez służbę pieczone jarząbki, przysunęła się do krewnej i wziąwszy ją poufale pod ramię, zaproponowała spacer w ogrodzie. Eleonora zgodziła się chętnie, gdyż dość miała siedzenia za stołem, poza tym zależało jej, by wszyscy mieli możliwość podziwiania nowej sukni, która – usztywniona na szerokiej rogówce – mogłaby iść w zawody z toaletami z samego Wersalu.
– Piękną masz kreację, daję słowo. Byłam pewna, że żadna z zaproszonych dam cię nie przyćmi. – Dorota wiedziała, w jakie tony uderzyć.
– Doprawdy? – zapytała znudzona pół-Francuzka, wachlując się z gracją. Cieszyło ją, że kuzynka dostrzegła jej nową rogówkę.
– Chciałam cię przeprosić za to, że kiedyś nazwałam cię złodziejką. Jest mi bardzo przykro z tego powodu. – Cisowska zaczęła mówić już o czymś innym.
– Dopiero teraz? Po tylu latach? – zapytała podczaszyna ironicznie i wydęła pogardliwie wargi. – Bardzo wolno myślisz, moja droga.
– Dwa tygodnie temu służąca odnalazła broszkę, o której kradzież cię oskarżyłam. Uwierz, że naprawdę żałuję swojej porywczości! Proszę, bądź znowu moją przyjaciółką.
Eleonora wzruszyła ramionami.
– Bóg każe wybaczać, więc ci przebaczam. Ale czy zostaniemy przyjaciółkami, to zupełnie inna sprawa. Nie ufam komuś, na kim się zawiodłam.
Dorota zagryzła wargi. Nie będzie się poniżać, o nie! Zerknąwszy w stronę panów, uniosła suknię i stąpając lekko w swych nowych pantofelkach, zbliżyła się do męża.
– Mój drogi, wracajmy do domu – rzekła.
– Jeszcze nie teraz, skarbie. Twój kuzyn oskarża mnie, a właściwie mojego dziadka, że ukradł jego przodkowi wioskę.
– Ależ to stare dzieje! – powiedziała Dorota niecierpliwie.
– Nikt nie będzie zwał ani mnie, ani mojego przodka złodziejem. Wyzywam cię na szable, Pawłowski!
Gracjan skoczył hożo i dobył karabelę. Cisowski również szykował się do ataku. Nie wiadomo, co by z tego wynikło, gdyby każda z pań nie chwyciła swego męża pod ramię.
– Oszalałeś?! – zawołała Eleonora. – Przecież to chrzciny naszej córki!
– Upiłeś się! – wygarniała Dorota swojemu. – Jedziemy do domu! Nie życzę sobie żadnych burd.
Pozostali goście pomogli rozłączyć zwaśnionych szlachciców. Obaj mieli dobrze w czubie, więc byli skłonni do bitki. Tego jednak nikt z zaproszonych na chrzciny sobie nie życzył, toteż nie dziwiło, że panie poparły Cisowską i wespół wepchnęły jej męża do karety, natomiast panowie zabarykadowali Pawłowskiego we dworze.
Słuchając przekleństw i złorzeczeń, Dorota zamknęła drzwiczki pojazdu. Dała znak woźnicy, by odwiózł swych państwa do Cisów.
Opuszczała Pawłówkę urażona nie mniej od męża, gdyż była przekonana, że Eleonora nie odrzuci jej przyjaźni. Nie mogli sobie pozwolić na zaognienie konfliktu. Posądziła Pawłowską niesprawiedliwie o kradzież, więc zależało jej na odnowieniu kontaktów. Poza tym Gracjan był jej stryjecznym bratem, jedynym, jakiego miała, gdyż była jedynaczką. Wznowienie stosunków oznaczało częstsze wizyty w Pawłówce, a to rozwiałoby nudę życia w Cisach. Wolała towarzystwo kuzynów niż ograniczonego męża i jego schorowanej matki. Ponadto Klaudyna miałaby sposobność do zabawy z rówieśnikami.
***
Hrystyna leżała obok męża, wpatrując się w powałę. Jej myśli krążyły wokół dworu państwa. Wyobrażała sobie, jak bogate musiały być chrzciny u Pawłowskich, ilu gości zaprosili, co podano na suto zastawiony stół… I po raz kolejny pomyślała, jakie to niesprawiedliwe, że jedni opływają we wszelkie dostatki, podczas gdy inni nie mają co do garnka włożyć. A panie jakie musiały być wystrojone! Ona miała tylko dwie niedzielne spódnice, tyleż samo koszul, grzebyk do włosów, malutkie lusterko, trzy chusty i jedną parę butów. Na co dzień chodziła boso, a w zimie w kaloszach, z których wystawała słoma. Zamiast kożucha wdziewała grubą opończę. Czapkę uszyła z króliczego futerka, gdyż hodowali niegdyś te zwierzęta. Musieli jednak oddawać je do dworu, gdzie kucharz gotował z mięsa pożywne rosoły, a kuśnierz obrabiał skóry na mufki. Gdy króliki padły ofiarą zarazy, przestali je hodować.
Chociaż zazdrościła państwu wystawnego żywota, doszła do wniosku, że nie chciałaby się zamienić. Cóż z tego, że pani ma jadła pod dostatkiem, kiedy cierpi na liczne kobiece dolegliwości obce chłopkom. Te ciągłe migreny, wybuchy histerii albo napady melancholii, wznoszenie się i opadanie macicy, humory i omdlenia były oznaką słabego zdrowia i niejedna szlachcianka została z tego powodu złożona do grobu. Ponadto bardzo bolały, wydając na świat potomstwo, gdyż nieprzyzwyczajone do pracy, miały wątłe organizmy. Szlachcianka musiała trzy tygodnie leżeć w połogu, by dojść do siebie, a chłopka jeszcze tego samego dnia stawała na nogi.
Westchnęła i odwróciła się na bok. Nie było sensu rozmyślać o czymś, co nigdy nie będzie jej udziałem. Żadna siła nie zmieni porządku świata, tak jak nikt nie zawróci kijem rzeki. Kolejny raz pomyślała, że Pan Bóg wie, co robi, i z tą myślą zapadła w sen.