Читать книгу Góry z duszą - Monika Witkowska - Страница 8
Moja górska droga, czyli sama o sobie
ОглавлениеJak cię przedstawiać? – pytają mnie czasem w mediach czy w ramach różnych prelekcji, które zdarza mi się prowadzić. No i mam problem, bo… sama nie wiem. Dziennikarka? Niby tak, choć taka „domorosła”, bo zostałam nią w sumie z przypadku, bez wykształcenia w tym kierunku. Podróżniczka? To na pewno. Właściwie całe moje życie obraca się wokół podróży i to one nadają sens temu, co robię. Żeglarka? Tak, to też bardzo ważna część mojego życia, moje ukochane hobby. Himalaistka? Ja tak o sobie nigdy nie mówię, uważając, że na taki tytuł trzeba naprawdę zasłużyć, a jeden ośmiotysięcznik, nawet jeśli jest to, tak jak u mnie, Mount Everest, to jednak mało (choć swoją drogą, w planach mam kolejne ośmiotysięczniki). Ja sama o sobie mówię: miłośniczka gór.
Zdaję sobie sprawę, że jestem szczęściarą, bo udaje mi się w życiu robić to, co lubię. Uważam, że mamy jedno życie, jeśli więc jest możliwość – trzeba je wykorzystać „na maksa”, tak by nie mieć potem do siebie żalu, że gdzieś nam ono przeciekło między palcami. Z drugiej strony nic nie przychodzi łatwo – na spełnianie swoich marzeń naprawdę ciężko pracuję, nie stroniąc od różnych wyrzeczeń, bo przecież liczy się cel. Nauczyłam się, że warto marzyć, bo marzenia się spełniają, chociaż zwykle trzeba im w tym pomóc, a to już wymaga determinacji i wspomnianej pracy.
No dobrze, a teraz konkrety, czyli pora na dokładniejsze przedstawienie się.
Rok urodzenia. Wiele osób pyta, tak więc zdradzam: 1966. To metrykalnie, bo mentalnie chyba nigdy nie wydorośleję.
Rodzina. Zamiłowania do wysokogórskiego wspinania w genach nie dostałam. Mama (teraz już ś.p.) miała lęk wysokości i ogólnie za górami nigdy nie przepadała, tata zaczął ambitniej wędrować po górach, dopiero dochodząc… siedemdziesiątki! Wsparciem dla mnie jest wyrozumiały dla moich pasji mąż (Paweł), po górach niechodzący, ale żywo się nimi interesujący (w himalajskich newsach bywa bardziej na bieżąco niż ja).
Najbardziej górski rodowód w moim domu miała cudowna suczka, która przez ponad 15 lat była członkiem naszej rodziny. Nazywała się Czatka, co stanowiło skrót od Kamczatka, gdzie na jednym z wulkanów, na wysokości ok. 3500 m n.p.m., została znaleziona. Bezdomny, trzymiesięczny wówczas psiak został oficjalnie wpisany na listę naszej wyprawy, co sprawiło, że przez trzy tygodnie poznawał świat z kieszeni plecaka. Ostatecznie przemycony do Polski z górskiego bądź co bądź psa przekształcił się w salonowca, który po zmianie obywatelstwa chodzić po górach wcale nie lubił.
Miejsce zamieszkania. Blok na warszawskim Czerniakowie. Ponieważ moje lokum to zaadaptowany na mieszkanie strych na piątym piętrze bez dostępu do windy, chcąc nie chcąc, mam codzienną dawkę ćwiczeń kondycyjnych.
Praca. Studia na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego zaowocowały odkryciem, że do pracy na etacie, a jeszcze nie daj Boże biurkowej, raczej się nie nadaję, bo jak twierdzą niektórzy: „nosi mnie”. Jedyną trochę bardziej stałą moją pracą było przez kilka lat prowadzenie dodatku „Turystyka” w „Gazecie Wyborczej”. Ostatecznie jednak zostałam dziennikarskim wolnym strzelcem piszącym o podróżach i swoich pasjach, autorką przewodników i książek (podróżniczych, żeglarskich, górskich), a także pilotką i przewodniczką prowadzącą grupy do najprzeróżniejszych krajów świata (zwykle tych dość odległych). Jak widać, praca zawodowa wiąże się u mnie z pasją – pieniądze są na dalszym planie. Ważne jest, by mieć frajdę z tego, co się robi, a przy okazji poczucie, że owa pasja w jakiś sposób nas rozwija.
Pasja życia. Podróże, na które wydaję wszystkie oszczędności. Moje ulubione wyjazdy to te na własną rękę, z plecakiem, najchętniej autostopem lub lokalnymi środkami lokomocji, bez rezerwacji noclegów, bo przecież nie wiadomo, kiedy i dokąd dojadę. Dużą część tych podróży odbywam w pojedynkę, bo to najlepszy sposób, aby „wsiąkać” w lokalne klimaty. Spośród 180 krajów, w których byłam, sporo poznawałam właśnie w ten sposób.
Inne pasje. Dwie najważniejsze to góry, zwłaszcza te wysokie, oraz żeglarstwo morskie – z naciskiem na rejsy polarne. Uwielbiam też sporty zimowe (narty, snowboard, skitury), wszelkie aktywności wodne (nurkowanie, raftingi, hydro-speed, kanioningi), swego czasu byłam też zakręcona na punkcie sportów powietrznych (skoki spadochronowe, paralotnie, motolotnie).
Czego nie lubię albo wręcz się boję. Nie znoszę zimna (sama nie wiem, skąd te ciągoty wysokogórskie i polarne :-)), brzydzę się larw (ale jak trzeba, to je jem) i dżdżownic (ich zdecydowanie nie jem).
Moje największe osiągnięcia. Z górskich – zdobycie Mount Everestu, z żeglarskich – opłynięcie przylądka Horn w trudnym, dwumiesięcznym rejsie bez zawijania do portów, za to z dotarciem do polskiej stacji antarktycznej (jako pierwszy polski jacht), pokonanie Przejścia Północno-Zachodniego (trasa od Grenlandii na Alaskę) oraz trzymiesięczny rejs przez Ocean Arktyczny na Czukotkę, w dwie osoby na małym jachcie, na trasie, której nikt w świecie wcześniej nie zrobił.
Osiągnięcia prywatne. Choćby to, że mimo różnych przeciwności i niewygrywania w totolotka udaje mi się osiągać zakładane cele. Również to, że mam wokół siebie tylu życzliwych mi ludzi.
W górach Szkocji. Może nie bardzo wysokich, ale bardzo ciekawych.
No dobrze, ale skoro książka jest o górach, to może wypada powiedzieć, jaka dokładnie była moja droga w góry wysokie? Pierwsze góry, które zobaczyłam, mając wtedy jakieś osiem lat, to Bieszczady. Zabrał mnie tam mój tata, za co jestem mu dozgonnie wdzięczna. Później, w czasach mojej bardzo aktywnej działalności harcerskiej (lata szkolne i studenckie), na bieszczadzkie szlaki dość często wracałam, choć równie chętnie jeździłam ze swoją drużyną w Beskid Sądecki, Niski (ach, te wypady do bazy naszego hufca w Lipowcu koło Jaślisk), jak też w odległe od Warszawy Karkonosze.
W pewnym momencie zapragnęłam dowiedzieć się o górach trochę więcej. A że byłam na studiach, zapisałam się na kurs Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich. Rok jeżdżenia na wycieczki szkoleniowe, manewry, obozy i rajdy zaowocował przyjęciem mnie do bardzo elitarnego wówczas SKPB Warszawa. W każdym razie wycisk, który w tamtym czasie dostałam, dał mi nie tylko przydatne umiejętności, wiedzę, kondycję, ale także wiarę, że mogę dużo więcej, niż mi się wydaje. Ogromnym atutem SKPB byli też ludzie – świetni kompani na wyjazdy i do tego prawdziwi górscy pasjonaci.
Po jakimś czasie przyszły kolejne kursy (wspinaczkowy, lawinowy, górskiej turystyki zimowej i inne) i wyjazdy w coraz wyższe góry. Pierwszą konkretną była Kilimandżaro. Niewiele brakowało, a bym nie weszła, bo nie mając pojęcia, jak się na wysokości zachowuje ludzki organizm, popełniłam mnóstwo błędów. Potem na Kilimandżaro byłam kilka razy, już jako przewodnik, przekazując swoje doświadczenia innym (bo przecież lepiej uczyć się na błędach cudzych, w tym przypadku moich, niż własnych) i z rozrzewnieniem wspominając ten mój górski pierwszy raz.
Kolejnym szczytem zaliczanym już do w miarę wysokich był Elbrus, który do tej pory wspominam jako jedną z fajniejszych moich wypraw (tu pozdrawiam kolegów GOPR-owców, którzy zabrali mnie wtedy ze sobą), następnie – himalajski sześciotysięcznik Lobuche East i zaraz potem Aconcagua. A potem kolejne szczyty w Alpach, Andach i gdzie się tylko dało.
Najważniejsze, że na razie góry były dla mnie życzliwe. No, może poza jednym wypadkiem w górach Ruwenzori, który zakończył się dwudniowym znoszeniem mnie (akcja ratunkowa w ugandyjskiej głuszy to przeżycie samo w sobie). Jak to często bywa, nie spadłam wcale tam, gdzie było trudno, w wymagającej skupienia części wspinaczkowej, ale na prostej, choć śliskiej, drodze, blisko obozu, a efektem była unieruchomiona przez pewien czas noga. W każdym razie kocham góry, szanuję je, mam więc nadzieję, że na wszystkich kolejnych wyprawach będą trzymały ze mną sztamę.
Jak w jednej z piosenek: „W górach jest wszystko, co kocham...”.
A jak było z Everestem? Zainteresowanych odsyłam do wspomnianej już książki Everest. Góra Gór. Chciałam wejść na tę górę choćby dlatego, że wcześniej byłam u jej podnóża kilka razy (jako przewodnik z grupami trekkingowymi), a więc w naturalny sposób marzyło mi się, aby kiedyś stanąć na tym najwyższym szczycie, zobaczyć, co z niego widać, a przy tym sprawdzić, czy dam radę (wierzyłam, że dam!). Poza tym dużo o tej górze słyszałam w mediach, na ogół w kontekście negatywnym, tak więc chciałam zweryfikować te informacje, przekonać się, co pokrywa się z rzeczywistością, a co jest tylko bezmyślnie powtarzanym mitem. Jedyną możliwość, aby zrozumieć, jak tam naprawdę jest, poznać tę górę od podszewki, dawało mi uczestnictwo w wyprawie, przebywanie na górze przez wiele tygodni, wsiąknięcie w jej atmosferę. Teraz już wiem, ze wiele z owych mitów to sensacje wyrwane z kontekstu albo wręcz nieprawdziwe. Polubiłam Everest, a że jest tam sporo komercji? Cóż, na wielu innych górach też ona jest, i to w dużo większym stopniu. Trudno się dziwić, że najwyższy szczyt świata przyciąga ludzi – słowo „naj” jest magnesem w każdej dziedzinie.
Nie powiem, mimo że bardzo długo przygotowywałam się do tej wyprawy (organizacyjnie, kondycyjnie i psychicznie), łatwo nie było. Wbrew temu, co czasem głoszą ci, którzy nigdy w górach wysokich nie mieli okazji się wspinać, Everest nie jest górą dla każdego. Co roku giną tam ludzie, wielu wspinaczy w ogóle nie zaczyna ataku szczytowego, wycofując się wcześniej z różnych powodów, choćby i zwykłego strachu, a walka z zimnem, dyskomfortem przebywania w strefie niedotlenienia i buntującym się ciągle organizmem sprawia, że nieraz nachodzą nas kryzysy i myśli, by odpuścić. W moim przypadku utrudnieniem był jeszcze brak ekipy – wspinałam się sama, bez prywatnego Szerpy, który pomógłby mi nieść ekwipunek, bez przewodnika, który by wspierał, choćby psychicznie.
Udało się – na szczyt weszłam i co ważniejsze, szczęśliwie wróciłam. Ale powiem szczerze – nawet gdyby się nie udało stanąć na mierzącym 8848 m wierzchołku, też bym nie żałowała trudu, czasu i pieniędzy, które pochłonęła wyprawa. Warto było choćby dla wielu doświadczeń, które zdobyłam, przeżyć, które mi towarzyszyły, oraz ludzi, których poznałam. No i też dlatego, że teraz już wiem, jak tam naprawdę jest.
Rodzinna wycieczka w Tatry Niskie (Słowacja). Z tatą, mężem i bratem (robi zdjęcie) siedzimy na szczycie Chopoka (2024 m).
Jeśli chodzi o moje podejście do gór, to nie mam ambicji sportowych. Jeśli nie mam szansy stanąć na danym szczycie jako pierwsza w świecie czy choćby pierwsza z grona Polek, jest mi obojętne, czy będę tam dziesiąta, pięćdziesiąta czy setna – w historii światowego wspinania i tak w tej sytuacji się nie zapiszę. Podobnie jest mi obojętne, czy wejdę na szczyt kwadrans szybciej, czy wolniej – może ma to znaczenie, jeśli psuje się pogoda czy zapada zmrok, ale w innych okolicznościach? Zresztą swoim grupom, które prowadzę jako przewodnik (wspomniane Kilimandżaro, trekkingi himalajskie), zawsze powtarzam, że po górach się nie biega, ważne jest, aby górę skutecznie zdobyć (choć trzeba zakładać, że czasem może się nie udać) i co najważniejsze – bezpiecznie z niej wrócić. No i mieć jeszcze siły i czas na podziwianie widoków, przyjrzenie się rosnącym na stokach kwiatom, być może poobserwowanie zwierząt, pogadanie z żyjącymi w danej okolicy ludźmi, podpytanie ich o lokalne ciekawostki i legendy, poznanie miejscowych wierzeń. Jednym słowem – wniknięcie w duszę danej góry.
I jeszcze jedno: nie uważam, że zdobywanie naprawdę wysokich gór stawia kogoś wyżej od tych, co jeżdżą na przykład w Bieszczady, Beskidy czy Tatry. Każda góra może być wyzwaniem, niezależnie od tego, ile ma metrów. Ważne, by w ogóle mieć te swoje przysłowiowe everesty i do nich dążyć. By mieć pasje i czerpać z życia jak najwięcej.