Читать книгу Jak pokochać centra handlowe - Natalia Fiedorczuk - Страница 5
ОглавлениеL. (1)
Żeby dostać się do L., muszę przejechać rzekę i jechać dwadzieścia minut drogą szybkiego ruchu. Jadę tam, bo podobno mają najtańsze pieluchy w białym opakowaniu – te najlepsze, te, które pachną pudrem i luksusem. Jeszcze taszczę przed sobą brzuch, ale koniec już niedługo. Prowadzę samochód, zapinając pas niżej – jak nakazują przepisy. Jeżdżenie samochodem to jedna z nielicznych ciążowych przyjemności. Nie piję alkoholu już od dłuższego czasu, jednak przed zajściem w ciążę sporo palę. Lubię palić i rzucam z trudem, stopniowo.
W postępującej anhedonii, towarzyszącej mi podczas dłużących się miesięcy stanu błogosławionego, jazda autem sprawia, że czasem czuję się jak tak zwany człowiek. Moment wsiadania do samochodu jawi mi się jako nieprzebrany potencjał, możliwość nieoczekiwanego odwiedzenia koleżanki bądź nocnego zajazdu z fast foodem w roli głównej. Brakuje mi papierosa. Jem więcej, niż muszę, wkrótce twarz przestaje mieścić mi się w lusterku. Nie wiadomo, czy jest opuchnięta od ciąży, nadmiaru frytek, czy nieustannie wpychanych pod powieki łez, które pojawiają się niezrozumiale, zawstydzająco.
Od dłuższego czasu gromadzę obce mi z nazwy utensylia w lśniących opakowaniach. Smoczki, butelkę, nagrzewacz, pęsetki i ampułki z solą fizjologiczną. Namawiam mojego męża do udziału w przygotowaniach, on skręca łóżeczko, ja skręcam przewijak. Wyczuwam w nas delikatne echa podekscytowanego oczekiwania, jednak większość czasu spędzamy osobno, pracując.
Wyobcowanie postępuje. Stan ten pociąga mnie trochę, wyostrza zmysły i napełnia egotyczną melancholią. Głaz uciskający mostek jest jednak z tygodnia na tydzień coraz cięższy. Zamykam się w sobie, kwaszę mikrourazę, co jakiś czas wylewając na ojca dziecka zupę rozgotowanych pretensji. Przecież muszę nosić brzuch, kilogramy, puchnące kostki. Znoszę absurdalne niewygody podczas zakładania obuwia. Mój mąż chętnie ponosiłby brzuch za mnie, ale nie da się tego załatwić, przynajmniej tak mówi, kiedy usiłuję się kłócić. Po takim wybuchu zwykle jesteśmy dla siebie milsi, mąż bardziej czuły, a ja przylepna i bezwolna, lgniemy do siebie z poczucia winy, że jedno nie może dać drugiemu tego, czego tak naprawdę pragnie. Jemu brakuje przyjemnie zdystansowanej dziewczyny z poczuciem humoru, której wspomnienie ciągle ma żywo w pamięci. Jest cierpliwy i wie, że to na razie nieosiągalne, ale wierzy, że przecież minie. Każda ciąża się kiedyś kończy, myśli. Ja nie jestem cierpliwa. Kiedy w końcu otwieram się i zaczynam mówić, a raczej szlochać, żądam niemożliwego, na przykład zabrania brzucha, który po przejściu kilkuset metrów zaczyna przyciągać mnie do ziemi tak, że czuję, jakby pękała mi skóra. Żądam oddania mi głębokiego oddechu, który spłyciła powiększona macica. Denerwuję się na monstrualne piersi, na katar, którego nie mogę stłamsić pseudoefedryną i kropelkami do nosa. W końcu żądam snu, który zostaje mi odebrany na półtora miesiąca przed rozwiązaniem.
Tak naprawdę żądam zaś wyjaśnienia niewyjaśnionego. Zapewnienia, że nie umrę podczas porodu. Że dziecko, które we mnie rośnie, będzie zdrowe, a opieka nad nim i wychowanie go okażą się zadaniem przyjemnym, ciekawym i pełnym satysfakcji. Że nie będę nocami płakała nad nagłym odkryciem, że mój syn, jak wszyscy ludzie, również kiedyś umrze.
Jest zimno i wietrznie. Nie posiadam odpowiednio ciepłego płaszcza, który dopiąłby się w obwodzie. Noszę na sobie kilka warstw rozmaitych swetrów i narzutek. Przypominam przez to okrągły, pokaźny przedmiot poowijany szmatami. Moja twarz jest nabrzmiała i obca. Staram się jak najmniej patrzeć w lustro. Nie jestem tą agresywną kobietą w ciąży, o których krążą legendy, tą panią Kasią wymuszającą wejście do lekarza bez kolejki czy najeżdżającą wózkiem sklepowym na buty pana, który nieopatrznie stanął przy kasie pierwszeństwa. W kontaktach z ludźmi robię się wycofana i zawstydzona. Nie umiem odpowiadać na nagle inwazyjne komentarze, zaczepki i zagajenia, zwyczajowo wystrzeliwane, niczym fajerwerki w sylwestra, w stronę ciężarnych kobiet. Tylko uśmiecham się z nieobecną twarzą. Potem przez kilka dni dręczę się wieczorami w domu, płacząc w poduszkę. Dotykają niby-dobroduszne: „Z takim brzuchem pewnie bliźniaki!”, albo otwarcie złośliwe: „Na pewno chłopiec? Przecież to dziewczynka zabiera urodę, he, he”. Przeżywam każde niechciane dotknięcie spęczniałego tułowia, każdy syk w poczekalni, każdą sugestię o piciu kawy czy odpowiedniej diecie. Coś dziwnego dzieje się z moją osobowością, jakbym chodziła po ulicach na golasa, jakby wszystko, co wiedziałam na swój temat, opadło jak suche listowie czy jaszczurza skóra, a nowe, dookreślone i wyraźne nie zdążyło jeszcze wyrosnąć.
Być może właśnie dlatego dobrze czuję się w miejscach tymczasowych i bez specyfiki, takich jak galerie handlowe, stacje benzynowe, dworce. Trwanie w komercyjnym rozświetlonym bezczasie uspokaja. Spędzam długie kwadranse w klimatyzowanych wnętrzach. Przyglądam się płynącej ludzkiej masie i próbuję gromadzić jakieś wyostrzone, widoczne jedynie przez ułamki sekund cechy przechodzących osób. Czuję, że chciałabym ze szczątkowych informacji wybudować narrację, która mogłaby być moją własną, tak odmienną od dotychczasowej: dostatnią, spokojną, wręcz mieszczańską.
L. to budynek, który powstał w latach dziewięćdziesiątych. Wszystko w nim jest pokryte zatęchłym meszkiem wczesnego kapitalizmu, na przykład spracowane, matowe terakoty na podłodze w toalecie. W drobnych elementach architektonicznych zastosowano odcienie turkusu i fioletu. Gdzieniegdzie pojawiają się zabawne okrągłe okienka z plastiku. Podziemny parking przypomina nieużytek: spomiędzy betonowych płyt posadzki wyglądają suche kępki.
Amerykańscy specjaliści od rentowności centrów handlowych takie stopniowo zarastające zielskiem i pustoszejące obiekty nazywają dead malls. Zaczyna się od dyskretnego wycofania największego marketu. Nikną regularne zatowarowania. Stopniowo wycofują się więksi i mniejsi najemcy powierzchni handlowych. Korytarze przestają oddychać rytmem przechodzących ludzi.
L. może jeszcze to nie grozi, to centrum zasila nieniknąca i niestrudzona ludzka masa z okolicznych biurowców: żrą tanie sajgonki i pho, stoją w kolejce do kas z jednym jogurtem pitnym i bułką, znudzeni, w koszulach w kratę i butach z Zary.
Jem zupę w barku o nazwie Bar. Długo przyglądam się zadbanej parze: mężczyzna w ciasnoniebieskiej koszuli w małą krateczkę bawi się nerwowo magnetyczną przepustką na kolorowej smyczy. Kobieta, po trzydziestym piątym, ale przed czterdziestym siódmym rokiem życia, w zwiewnej bluzce z wiskozy, uśmiecha się flirciarsko, przekładając z palca na palec cienką obrączkę z białego złota. Gapię się na nich, nie z potępieniem wiarołomstwa, nie z wyrzutem, że ich małżeństwa, ich domy zamieniły się w dead malls, że szukają przyjemności z inwestowania na nowych rynkach zbytu. Gapię się na nich w tępym stuporze, siorbiąc zupę pho. Przygwożdżona do krzesła nagłym atakiem ciężarnego głodu, lampię się bezwstydnie, krowiasto. Czy mnie też to czeka?
Po wejściu na halę sprzedażową zauważam, że promocja na pieluchy już się skończyła. Płacę pełną cenę przy pustej kasie pierwszeństwa.