Читать книгу Moja onkomisja - Natalia Kustosz - Страница 9

Rozdział 2 TRUDNE POCZĄTKI

Оглавление

W Nowy Rok miałam mieć punkcję szpiku, czyli pobranie próbki do badań. Na szczęście ten zabieg robią u dzieci w znieczuleniu. To mnie trochę uspokoiło. Nigdy nie miałam robionego znieczulenia, więc, jak to za pierwszym razem bywa, miałam w głowie pełno obaw i pytań typu: ,,Czy naprawdę zasnę?”, ,,Czy naprawdę nic nie poczuję?”. Jednak najgorsze było pozostanie na czczo przed narkozą i jeszcze cztery godziny po niej. Jak się okazało nie miałam czego się bać. Poszłam do gabinetu zabiegowego, położyłam się na leżance, wstrzyknęli mi coś do wenflonu i… koniec. Obudziłam się w jakiejś nieznanej sali, czyli na wybudzeniówce, jak ją później nazwałam. Gdy już byłam przytomna, zawieźli mnie na mój oddział do Australii. Tam czekali na mnie rodzice z Zosią. Bełkotałam jak pijana, bo nie byłam w stanie jeszcze normalnie mówić. Potem część rodzinki odjechała, a ja zostałam z mamą.

Następnego dnia były już znane wstępne wyniki punkcji. Nie były najlepsze, jednak liczyłam na to, że to wszystko to jakaś pomyłka. Jak chyba każdy w takiej sytuacji. W poniedziałek, 4 stycznia, mieli mi zrobić kolejną punkcję, a próbki szpiku miały być wysłane do Zabrza, Wrocławia i Krakowa na jakieś badania genetyczne. Wyniki z Zabrza miały przyjść następnego dnia i to one potwierdzały diagnozę. Tata postanowił dostarczyć tam próbki osobiście, żeby było szybciej. Czas tutaj był bardzo ważny. Sposób dalszego postępowania był uzależniony od wyników. Lekarze pozwolili tacie jechać, ale z mocną sugestią, żeby nie prowadził samochodu osobiście ze względu na stres. Mimo że tata bardzo dużo jeździ po Polsce i, jak mi mówił, regularnie na Śląsk, kierując się rozsądkiem, pojechał jako pasażer. Zawiózł go jego przyjaciel, a mój wujek Piotrek i brat taty, wujo Jarek. Następnego dnia lekarze wyjaśnili najpierw rodzicom, później mnie, na co jestem chora. To był najtrudniejszy moment – wszyscy w krótkim czasie musieliśmy przyjąć do wiadomości fakt, że mam nowotwór złośliwy. Doktor Stolarska, ordynator naszego oddziału, wspaniały człowiek, kolejny w moim życiu anioł o wielkim sercu, powiedziała spokojnie, że trochę w szpitalu pomieszkam, bo mam ostrą białaczkę szpikową i jutro zaczynam pierwszy, ośmiodniowy cykl chemii, a także jak mogę się wtedy czuć. Dla mnie najważniejszą informacją było to, że wcześnie zostałam zdiagnozowana i na pewno wrócę do zdrowia. Miałam 89 procent szpiku zajętego przez blasty, czyli komórki białaczkowe. Na szczęście złe komórki nie rozprzestrzeniły się poza szpik, na inne organy. Nie ma ich na przykład we krwi, więc łatwiej będzie mnie leczyć. Skoro tak, to postanowiłam myśleć pozytywnie, bo dobre nastawienie to podobno połowa sukcesu.

Kolejne dni zajęły nam sprawy organizacyjne. Zostałam przydzielona do zespołu doktor Joanny Trelińskiej, a moim lekarzem prowadzącym została doktor Joasia Pietrzyk, wspaniała osoba, uśmiechnięta, bardzo młoda, wyglądała jak studentka. Bardzo ją polubiłam. Dużo zawdzięczam obu paniom doktor.

Pierwszą chemię dostałam w święto Trzech Króli. Nawadnia li mnie do tego trzylitrową kroplówką. Musieliśmy robić cały czas bilans płynów, to znaczy mierzyć, ile ich wypiłam i ile wysikałam. Było to bardzo ważne, ponieważ chemia musi być jak najszybciej wydalona z organizmu. Stąd też ta kroplówka. Wiąże się to z częstym wstawaniem w nocy. Do dziś pamiętam te nieprzespane noce, ech…


Od lekarzy i pielęgniarek słyszałam, że następnego dnia czeka mnie kolejny zabieg: punkcja lędźwiowa i zakładanie drogi centralnej. Ten pierwszy polegał na wkłuciu się w kręgosłup w celu pobrania płynu, który tam się znajduje, i podaniu chemii. Ten drugi… No cóż. Nie miałam bladego pojęcia, po co mi jakaś tam droga centralna skoro mam wenflon. Ale lekarze wyjaśnili mi, że wenflon trzeba co parę dni wymieniać, a droga będzie mi służyć przez cały okres leczenia. To taka specjalna rurka, którą się wprowadza do żyły koło serca na stałe lub dłuższy czas, aby podawać chemię, leki czy pobierać krew. No same zalety. Prawie. Były też jednak minusy. Takiej drogi nie wolno moczyć, czyli o normalnej kąpieli mogłam zapomnieć na bliżej nieokreślony czas. Maksymalnie raz w tygodniu trzeba ją płukać heparyną i można to zrobić w niewielu ośrodkach. Niektóre pielęgniarki w przychodniach rejonowych boją się tego podjąć. Pomimo tych minusów rozwiązanie jest bardzo dobre dla pacjentów, którzy długotrwale przebywają w szpitalu.

Najgorszy jednak był fakt, że drogę zakłada się na sali operacyjnej. Jak to będzie? Przecież to bardzo poważny zabieg! Lekarze chcieli nawet dać mi tak zwanego głupiego Jasia, po którym człowiek czuje się jak naćpany i nic nie pamięta. Postanowiłam jednak nie eksperymentować i pójść tam w pełni przytomna. Do dziś żałuję, bo ponoć człowiek zachowuje się po tym jak nienormalny i byłoby może zabawnie. W tym miejscu chciałabym powiedzieć: narkotykom mówię stanowcze nie! Lekarze podczas leczenia dają tych substancji tylko tyle, ile potrzeba i nie pozwalają na uzależnienie.

Zabieg odbył się bez komplikacji. Niestety musiałam potem leżeć na płasko jeszcze cztery godziny. Po punkcji lędźwiowej tak trzeba. Droga centralna okazała się bardzo wygodna.

Kolejnym ogromnym problemem była menstruacja. Przed chorobą miałam ją dwa razy, a teraz, przy głębokiej anemii, utrata krwi była niedopuszczalna. Dlatego też dostałam lek, który zatrzymuje okres bardzo skutecznie. Miałam kolejną rzecz z głowy.

Szybko też nauczyłam się, jak interpretować wyniki morfologii i nie tylko. Może w tym miejscu wyjaśnię najważniejsze sprawy i terminy (więcej o tym w rozdziale „O szarej codzienności słów kilka…”).

Leukocyty – białe krwinki, odpowiedzialne za odporność. Spadały u mnie maksymalnie do 100.

Hematokryt – procentowa zawartość czerwonych krwinek.

Płytki krwi – odpowiedzialne za krzepnięcie, podawane w tysiącach.

Wszystkie powyższe wartości w jednostce objętości 1 mm3.

Segmenty – neutrofile, o nich będzie mowa dosyć często. Jest to grupa najważniejszych białych krwinek, które jako pierwsze podejmują atak na zarazki. Nazwa potoczna wzięła się stąd, że dojrzałe neutrofile mają segmentowane jądro komórkowe. I tutaj ważna informacja! Poziom <500 oznaczał wyniki izolacyjne. W takich wypadkach miałam również specjalną dietę, o której powiem później. Do tego wszystkiego dochodziło jeszcze CRP i sporadycznie PCT – wskaźniki stanu zapalnego.

Siłą do walki z chorobą była przede wszystkim modlitwa – nie tylko nasza, ale również naszych znajomych, głównie z naszej parafii. Na początku mojej choroby jeden z kolegów taty pożyczył nam książkę „Cuda nasze powszednie” Doroty Łosiewicz. Historie przedstawione w tej publikacji były tak beznadziejnymi przypadkami, że lekarze załamywali ręce i się poddawali. Mimo wszystko jednak zdarzały się niewyobrażalne i niepojęte przez człowieka cuda… To po prostu trzeba przeczytać. Kolejną ważną dla mnie książką była „Gwiazd naszych wina”, którą napisał John Green. To piękna historia dwojga śmiertelnie chorych na raka nastolatków. Ona – oddychająca przez wąsy tlenowe, on – z amputowaną nogą. Jednak radość życia, jaką mają w sobie ci młodzi ludzie, zawstydziłaby większość zdrowych osób. Więcej nie napiszę, bo nie chcę, aby moja książka zdradzała zbyt wiele szczegółów dotyczących innych książek i filmów. Niewątpliwie warto ją przeczytać, jednak dla mojego własnego dobra mogłam to zrobić dopiero dwa miesiące później. Dlaczego? O tym będzie w następnych rozdziałach.

Po pierwszym bloku chemii komórki białaczkowe stanowiły zaledwie 0,6 procent szpiku. Wszyscy się z tego cieszyliśmy. No i teraz zaczął się dołek po chemii. Miałam zerową odporność, musieli mi często przetaczać krew i płytki. I jeszcze te zastrzyki w brzuch. Okropność! Ale miały mi poprawiać krzepliwość krwi. Miałam cały czas dietę izolacyjną, to znaczy bez mleka i surowizny. A do tego zaczęły mi garściami wypadać włosy. Ale to norma. O włosy przestałam się martwić, były ważniejsze sprawy. Pomyślałam sobie, że mycie głowy będzie bez nich łatwiejsze i na jakiś czas będę mogła zapomnieć o rozczesywaniu kołtunów po nocy. Może te zalety były wymyślane trochę na siłę, ale przecież tonący brzytwy się chwyta. Kiedy wypadały, cała pościel była zaścielona drobnymi włoskami, które trzeba było strzepywać. Było to wkurzające, ale w końcu się skończyło. Nie trwało to długo.


Warto w tym miejscu wspomnieć o roli szkoły w moim szpitalnym funkcjonowaniu. Przecież czy zdrowa, czy chora nadal byłam uczniem pierwszej klasy gimnazjum. W szpitalu na Spornej jest szkoła. Nauczyciele pracują z leczącymi się w szpitalu dziećmi. Jeszcze gdy nie było postawionej pewnej diagnozy, zostałam wpisana na listę uczniów szkoły szpitalnej. Miałam po dwie–trzy lekcje dziennie i nie robili mi sprawdzianów. Kiedy źle się czułam, mówiłam to nauczycielom i wtedy lekcji nie było. Powoli nadrabiałam zaległości.

Jeszcze w międzyczasie dostałam dużo e-maili od koleżanek z klasy. Nawet te, które nie były ze mną jakoś mocno zaprzyjaźnione, przejęły się moją sytuacją. Często cały wieczór miałam zajęty na odpisywanie. Niektóre koleżanki dały mi swój numer telefonu, więc mogłam dzwonić i opowiadać więcej o tym, co u mnie. Codziennie rozmawiałam też z moją najlepszą przyjaciółką Pauliną. Bardzo się cieszyłam, że wszyscy o mnie pamiętają. I to nawet ci, którzy mnie średnio lubili. Prawdziwych przyjaciół poznajemy w biedzie – zgadzam się z tym.

Moja onkomisja

Подняться наверх