Читать книгу Tatiana i Aleksander - Paullina Simons - Страница 10
Prolog
ОглавлениеBoston, grudzień 1930
Aleksander Barrington stał przed lustrem i drżącymi palcami próbował poprawić zawiązany na szyi szaro-biały krawat skautów. Nie mógł jednak oderwać wzroku od swojej twarzy, na której gościł wyjątkowo posępny wyraz. Kąciki ust opadały smutno w dół. Wszystko szło nie tak. I to w taki dzień jak dzisiaj.
Odchodząc od lustra, rozejrzał się z westchnieniem po niewielkim pokoju. Drewniana podłoga, smutne, imitujące boazerie tapety, łóżko, stolik nocny.
To jednak nie miało żadnego znaczenia. To nie był jego pokój. Wynajęli go tylko, a całe umeblowanie należało do mieszkającej na dole gospodyni. Jego prawdziwy pokój nie znajdował się tutaj, w Bostonie, lecz w Barrington. Bardzo go lubił i żaden z pokoi, w których mieszkał od czasu wyjazdu, nie przypadł mu już potem do serca. A w ciągu minionych dwóch lat zdążył poznać sześć pokoi. Stało się to, gdy ojciec sprzedał dom i zabrał Aleksandra z Barrington, pozbawiając go raz na zawsze dzieciństwa.
A teraz zostawiał za sobą także i ten pokój. Nie dbał o to.
Nie to było najważniejsze.
Aleksander raz jeszcze spojrzał w lustro. Chłopiec, który odpowiedział mu spojrzeniem, był zdecydowanie zbyt poważny jak na jego gust. Zbliżył się do lustra, przytulił twarz do zimnej powierzchni i odetchnął głęboko.
– Aleksandrze – szepnął. – Co teraz?
Teddy, jego najlepszy przyjaciel, uważał, że wyjazd z kraju to najbardziej ekscytująca rzecz na świecie.
Aleksander nie mógł się z nim bardziej nie zgadzać.
Przez uchylone drzwi słyszał kłótnię rodziców. Postanowił ich zignorować. W zdenerwowaniu często podnosili głos. Nagle drzwi otworzyły się szeroko. W progu stanął ojciec, Harold Barrington.
– Jesteś gotowy, synu? – spytał. – Samochód czeka na dole. Twoi przyjaciele też chcą się z tobą pożegnać. Teddy zapytał, czy nie mógłbym go zabrać zamiast ciebie – Harold się uśmiechnął. – Powiedziałem, że niewykluczone. Co ty na to, Aleksandrze? Chcesz się zamienić z Teddym? Zamieszkać z jego zwariowaną matką i jeszcze bardziej zwariowanym ojcem?
– To byłaby całkiem miła odmiana, bo moi rodzice są przecież tak rozsądni – odparł Aleksander, nie spuszczając wzroku z ojca.
Harold Barrington był szczupłym mężczyzną średniego wzrostu. W jego szerokiej twarzy o kwadratowej szczęce wyróżniał się mocno zarysowany podbródek. W wieku czterdziestu ośmiu lat miał nadal gęste, choć lekko siwiejące jasnobrązowe włosy, a oczy lśniły intensywnym błękitem. Aleksander bardzo lubił, gdy ojciec był w dobrym humorze, bo wtedy z jego oczu znikał wyraz powagi.
Odsuwając stojącego w progu Harolda, do pokoju wkroczyła Jane Barrington w swojej najlepszej jedwabnej sukience i białym toczku.
– Harry, zostaw chłopca w spokoju – powiedziała. – Widzisz przecież, że poprawia ubranie, bo chce elegancko wyglądać. Samochód poczeka. Teddy i Belinda też – wygładziła długie, ciemne włosy ułożone starannie pod kapeluszem. W głosie Jane nadal słychać było cień śpiewnego włoskiego akcentu, którego nie zdołała się pozbyć od czasu, gdy w wieku siedemnastu lat przyjechała do Ameryki. – Nigdy nie przepadałam za tą Belindą – powiedziała ściszonym głosem.
– Wiem, mamo – odparł Aleksander. – Dlatego wyjeżdżamy z kraju, prawda? – Nie odwracając się, obserwował ich w lustrze. Z wyglądu podobny był do matki, ale miał nadzieję, że charakterem przypomina ojca. Nie był jednak do końca pewny. Matka bawiła go, ojciec wprawiał w zakłopotanie. Jak zawsze.
– Jestem gotowy, tato – powiedział.
Harold podszedł do syna i objął go ramieniem.
– Myślałeś, że zapisując się do skautów, przeżyjesz wielką przygodę. Ale dopiero teraz przekonasz się, jak naprawdę wygląda wielka przygoda.
– Tak – odparł, myśląc jednocześnie: Skauci w zupełności by wystarczyli. – Tato? – spytał, patrząc nie na ojca, lecz na swoje odbicie w lustrze. – Jeśli coś tam nie wyjdzie... możemy zawsze tu wrócić, prawda? Będziemy mogli wrócić do... – Urwał. Nie chciał, by ojciec usłyszał, jak łamie mu się głos. Wziął głęboki oddech i dokończył – do Ameryki?
Kiedy Harold nie odpowiadał, Jane podeszła do Aleksandra, który stał teraz między rodzicami. Matka, w butach na niedużych obcasach, była prawie siedem centymetrów wyższa od ojca, który z kolei był o pół metra wyższy od syna. – Powiedz chłopcu prawdę, Haroldzie. Powinien ją znać. Powiedz mu. Jest już przecież duży.
– Nie, Aleksandrze – powiedział ojciec. – Nie wrócimy. Zamieszkamy w Związku Radzieckim na stałe. Nie ma dla nas miejsca w Ameryce.
Aleksander chciał powiedzieć, że dla niego na pewno jest tu miejsce. On miał w Ameryce swoje miejsce. Przyjaźnił się z Teddym i Belindą od czasu, gdy skończyli trzy lata. Barrington było małym miasteczkiem z domami o białych ścianach i czarnych okiennicach, z trzema kościołami i krótką główną ulicą, z czterema przecznicami po obu stronach. W lasach otaczających Barrington Aleksander wiódł bardzo szczęśliwe życie. Wiedział jednak, że ojciec nie to chciał usłyszeć, więc nie odezwał się ani słowem.
– Aleksandrze, razem z twoją matką jesteśmy absolutnie pewni, że to najlepsze, co mogło się przydarzyć naszej rodzinie. Po raz pierwszy w życiu mamy wreszcie okazję zrobić to, w co głęboko wierzymy. Nie będziemy już jedynie głosić idei komunizmu. Łatwo jest nawoływać do zmian, żyjąc w luksusie. Teraz będziemy żyć w zgodzie z własnymi przekonaniami. Wiesz, że walczyłem o to przez całe swoje dorosłe życie. Widziałeś mnie. I matkę również.
Aleksander skinął głową. To prawda, widział ich. Ojca i matkę aresztowanych za przekonania. Odwiedziny u ojca w więzieniu. Nieprzyjazne spojrzenia mieszkańców okolic Barrington. Wyśmiewanie w szkole. Nieustanne bójki w obronie ojca i jego ideałów. Widział matkę stojącą u boku męża w czasie pikiet i protestów. On sam też stał u jej boku. We trójkę pojechali do Waszyngtonu, by wziąć udział w demonstracji komunistów przed Białym Domem. Tam też ich aresztowano. W wieku siedmiu lat Aleksander spędził noc w izbie zatrzymań dla młodocianych przestępców. Pocieszał go tylko fakt, że jako jedyny chłopiec z Barrington miał okazję zobaczyć Biały Dom.
Wtedy był przekonany, że poniósł już dość ofiar. Potem doszedł do wniosku, że kolejną ofiarą z jego strony było zerwanie związków z rodziną i wyprowadzenie się z domu, w którym Barringtonowie mieszkali od ośmiu pokoleń. Myślał, że mieszkanie w małych wynajmowanych pokojach w ruchliwym i zakurzonym Bostonie i głoszenie tam socjalistycznych idei było ostatnią z ofiar.
Mylił się jednak.
Decyzja o przeprowadzce do Związku Radzieckiego była dla Aleksandra niespodzianką, i to niezbyt miłą. Ale jego ojciec wierzył. Był przekonany, że w Związku Radzieckim wreszcie znajdą swoje miejsce; nikt nie będzie się tam z Aleksandra wyśmiewał, a wszyscy powitają ich z otwartymi ramionami i nieskrywanym podziwem. Znajdą tam miejsce, gdzie będą mogli zbudować nowe życie i nadać mu odpowiednie znaczenie. W nowej Rosji człowiek pracy był potęgą, a niebawem miał stać się królem. Niezachwiana wiara ojca była dla Aleksandra wystarczającą gwarancją.
Matka pocałowała go pomalowanymi na czerwono wargami, zostawiając ślad na czole. Usiłowała to szybko wytrzeć, lecz nie do końca się jej udało.
– Kochanie, wiesz na pewno, że pragnieniem ojca jest, byś nauczył się, co jest w życiu najważniejsze, i wyrósł na dobrego człowieka.
– Przecież tu nie chodzi o mnie, mamo – odparł z lekkim rozdrażnieniem Aleksander. – Jestem jeszcze dzieckiem...
– Nie – przerwał mu stanowczo ojciec. Jego ręka nadal spoczywała na ramieniu syna. – Tu chodzi przede wszystkim o ciebie, Aleksandrze. Teraz masz dopiero jedenaście lat, ale już niedługo staniesz się mężczyzną. A ponieważ masz tylko jedno życie, możesz je przeżyć tylko w jeden sposób. Jadę do Związku Radzieckiego, żeby uczynić z ciebie mężczyznę, jakim powinieneś być. Ty, synu, jesteś jedynym, co pozostanie po mnie na świecie.
– Przecież w Ameryce też jest mnóstwo mężczyzn – zauważył Aleksander. – Herbert Hoover. Woodrow Wilson. Calvin Coolidge.
– Tak, ale to nie są dobrzy ludzie. W Ameryce rodzą się ludzie chciwi i samolubni, dumni i opętani chęcią zemsty. Nie chcę, żebyś wyrósł na takiego człowieka.
– Aleksandrze – powiedziała matka, mocno go przytulając. – Chcemy, żebyś w przyszłości miał w sobie cechy, których próżno szukać u Amerykanów.
– Racja – odparł Harold. – W Ameryce można spotkać samych mięczaków.
Aleksander cofnął się o krok, nie spuszczając wzroku z odbicia swojej poważnej twarzy. To właśnie oglądał, zanim do pokoju weszli rodzice. Siebie. Patrzył na swoją twarz i zadawał sobie pytanie: Jakim będę człowiekiem, gdy już dorosnę?
– Nie martw się, tato – powiedział salutując. – Będziesz ze mnie dumny. Nie będę chciwy, samolubny ani dumny. Nie opęta mnie chęć zemsty. Będę twardy i zdecydowany. Chodźmy już. Jestem gotowy.
– Nie chcę, żebyś był twardy, Aleksandrze. Chcę, żebyś był dobrym człowiekiem – Harold zawiesił głos. – Lepszym niż ja.
Kiedy wychodzili z pokoju, Aleksander odwrócił się na chwilę i po raz ostatni spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Nie chcę zapomnieć tego chłopca, pomyślał, bo może kiedyś będę musiał do niego wrócić.
Sztokholm, maj 1943
Codziennie płonę na stosie, pomyślała osiemnastoletnia Tatiana, budząc się pewnego letniego poranka. Nie mogę tak dłużej żyć. Wstała z łóżka, umyła się, wyszczotkowała włosy, spakowała do plecaka książki i ubrania, po czym zostawiła pokój tak czysty, jakby w ciągu minionych dwóch miesięcy w ogóle w nim nie mieszkała. Białe firanki, poruszane lekkim wiatrem, powiewały nieubłaganie.
W niej też nie było litości.
Nad biurkiem wisiało owalne lustro. Zanim Tatiana upięła włosy, spojrzała na swoje odbicie. Z trudem rozpoznała swoją twarz, z której na dobre znikła dziecięca krągłość. Pozostały tylko mocno zarysowane kości policzkowe, wysokie czoło, lekko kwadratowa szczęka i zaciśnięte wargi. Jeśli nadal miała dołeczki w policzkach, to nie było ich już widać, gdyż jej usta od dawna nie rozciągały się w uśmiechu. Blizna na policzku rozciętym przez odłamek rozbitej szyby dżipa zamieniła się w cienką, różową linię. Piegi też dawno wyblakły. Jednak nie to było najważniejsze. Tatiana przede wszystkim nie mogła poznać swoich oczu. Niegdyś lśniące zielenią, osadzone głęboko w bladej twarzy, wyglądały teraz tak, jakby stanowiły jedynie przejrzystą, kryształową granicę oddzielającą duszę od otaczającego obcego świata. Nie potrafiła już podnosić ich na nikogo. Nie umiała już patrzeć na siebie. Wystarczyło bowiem jedno spojrzenie w ich zieloną toń, by wyjawić, co dzieje się za delikatną fasadą.
Odgarnęła jasne, sięgające łopatek włosy. Już nie czuła do nich nienawiści.
Jakże mogła ich nienawidzić, skoro Aleksander tak bardzo je kochał.
Nie będzie o tym myśleć. Chciała je obciąć, ostrzyc się niczym jagnię prowadzone na rzeź. Chciała ostrzyc włosy, wydłubać oczy, wybić zęby i wyrwać żyły z gardła.
Upięła włosy w kok na czubku głowy i zawiązała chustkę. Wolała nie zwracać na siebie uwagi, choć w Szwecji – kraju pełnym blondynek – łatwo było zgubić się w tłumie.
Nic dziwnego, że czuła się tak zagubiona.
Wiedziała, że czas ruszać przed siebie. Nie mogła jednak znaleźć w sobie siły, która byłaby zdolna popchnąć ją do przodu. Nosiła w sobie dziecko, ale równie dobrze mogła je urodzić w Szwecji, jak w Ameryce. To byłoby nawet prostsze. Mogłaby tu zostać. Nie musiałaby wyruszać do dalekiego, zupełnie obcego kraju, szukać miejsca na frachtowcu płynącym do Wielkiej Brytanii, a potem przemierzać oceanu w samym środku szalejącej wojny. Niemcy codziennie bombardowali wody na północy Europy, ich torpedy niszczyły alianckie łodzie podwodne i statki, które wybuchały niczym ogniste kule na zimnych wodach Zatoki Botnickiej, Bałtyku, Arktyki i Atlantyku. Pozostanie w bezpiecznym Sztokholmie nie wymagało od niej niczego więcej, niż do tej pory robiła.
A co robiła?
Wszędzie widziała Aleksandra.
Na każdym kroku, wszędzie, gdzie tylko przysiadała choćby na chwilę, odwracała głowę na prawo i widziała go – wysokiego, w mundurze oficera, z karabinem przerzuconym przez ramię. Patrzył na nią i uśmiechał się. Wyciągała rękę, by dotknąć powietrza; muskała białą poduszkę, na której widziała jego twarz. Odwracała się do niego i łamała dla niego chleb; siadała na ławce i patrzyła, jak przechodzi przez ulicę, by zbliżyć się do niej wolnym, ale pewnym krokiem. Każdego dnia chodziła za wysokimi Szwedami, mężczyznami o szerokich ramionach, i zaglądała niegrzecznie w twarze nieznajomych, bo wszędzie widziała twarz Aleksandra. Potem mrugała oczami, a on znikał. I ona też znikała. Spuszczała wzrok i szła dalej.
Kiedy jednak podnosiła oczy, on znów tam był, przy jej boku, wysoki, piękny. Śmiał się do niej, a gdy przesuwał palce przez jej włosy, z ramienia spadał mu rzemień karabinu.
Raz jeszcze spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Za nią stał Aleksander. Odgarnął jej włosy z szyi i pochylił się, by ją pocałować. Nie czuła jego zapachu ani dotyku warg. Ale widziała go, niemal czuła łaskotanie czarnych włosów na szyi.
Zamknęła oczy.
Wyszła z hotelu i zjadła śniadanie w kawiarni Spivak. Jak zwykle zamówiła dwie porcje bekonu, dwie filiżanki czarnej kawy i trzy sadzone jajka. Udawała, że czyta angielską gazetę, którą kupiła w kiosku przy porcie; udawała, bo słowa wirowały jej w głowie i za nic nie mogła ich poukładać. Wróci do niej po południu, kiedy trochę się uspokoi. Wyszła z kawiarni i ruszyła w stronę przystani. Usiadła na ławce i obserwowała, jak szwedzki robotnik portowy ładuje na barki papier, który miał popłynąć do Helsinek. Nie spuszczała z niego wzroku. Wiedziała, że za kilka minut zrobi przerwę i pójdzie porozmawiać z kolegami pracującymi pięćdziesiąt metrów dalej. Zapali papierosa, wypije kawę, znów zapali. Nie będzie go przy barce przez trzynaście minut. Zostawi ją bez nadzoru, przed trapem prowadzącym prosto do kabiny.
Trzynaście minut później wróci i dalej będzie przeładowywał papier z ciężarówki, wożąc go po trapie na ręcznym wózku. Za sześćdziesiąt dwie minuty pojawi się kapitan; robotnik zasalutuje i odrzuci cumy. Po chwili kapitan wyruszy przez zamarznięty Bałtyk do Helsinek.
Tatiana obserwowała go po raz siedemdziesiąty piąty.
Helsinki leżały zaledwie o cztery godziny od Wyborga. Z gazet, które kupowała codziennie w kiosku nieopodal kawiarni, dowiedziała się, że Wyborg – po raz pierwszy od tysiąc dziewięćset osiemnastego roku – znów należy do Związku Radzieckiego. Armia Czerwona odebrała Finom Karelię. Barka do Helsinek i podróż ciężarówką przez lasy do Wyborga.
– Czasami marzę o tym, żebyś nie była tak cholernie uparta – mówi Aleksander. Udało mu się dostać trzydniową przepustkę. Są w Leningradzie – to ostatni wspólny pobyt w tym mieście, ich ostatni Leningrad, ich ostatnie listopadowe dni, ostatnie wszystko.
– Czy przypadkiem kocioł nie przygania garnkowi?
– Może. Ale wolałbym, żeby nie musiał wcale przyganiać – prychnął zdesperowany. – Są takie kobiety – powiedział – wiem, że na pewno są takie kobiety, które słuchają swoich mężczyzn. Widziałem je. Inni mężczyźni je mają...
– No to dla ciebie zabrakło. – Łaskocze go. Ale on nie wygląda na rozbawionego. – Już dobrze. Powiedz mi, co mam robić – mówi, zniżając kusząco głos. – Zrobię wszystko, co każesz.
– Wyjedź z Leningradu i natychmiast wracaj do Łazariewa – mówi Aleksander. – Jedź tam, gdzie będziesz bezpieczna.
– Nie, spróbuj jeszcze raz – odpowiada, przewracając oczami. – Wiem, że potrafisz w to grać.
– Potrafię. – Aleksander usiadł na starej kanapie rodziców. – Ale nie chcę. Nie słuchasz mnie wcale, gdy mówię o bardzo ważnych rzeczach...
– Bo wcale nie są bardzo ważne. – Tatiana klęka przed nim i ujmuje jego dłonie w swoje. – Jeśli NKWD przyjdzie po mnie, będę wiedziała, że ty się wymknąłeś i z radością stanę pod ścianą. – Ściska go mocno za ręce. – Stanę pod ścianą jako twoja żona i nie będę żałować ani jednej sekundy, spędzonej z tobą. Pozwól mi zostać tutaj. Pozwól mi raz jeszcze poczuć twój zapach, raz jeszcze cię pocałować – mówi. – A teraz zagraj w moją grę, choć smutno tak razem leżeć w zimnym Leningradzie. Ale to prawdziwy cud, że w ogóle możemy razem leżeć. Powiedz mi, co mam robić, a ja to zrobię.
Aleksander ciągnie ją za rękę.
– Chodź tutaj. – Otwiera szeroko ramiona. – Usiądź na mnie.
Spełnia jego życzenie.
– Teraz połóż mi dłonie na twarzy.
Raz jeszcze jest posłuszna.
– Przytul usta do moich oczu i pocałuj mnie.
Znów spełnia jego życzenie.
– Pocałuj mnie w czoło.
Jest posłuszna. I jeszcze raz.
– Taniu...
– Ciii...
– Nie widzisz, że zaczynam się łamać?
– Ach tak – mówi. – Czyżby to znaczyło, że jesteś jeszcze cały?
Siedziała i obserwowała robotnika portowego, gdy świeciło słońce; siedziała i obserwowała go, gdy padał deszcz. Albo gdy w powietrzu unosiła się mgła, co praktycznie miało miejsce każdego dnia o ósmej rano.
Ten ranek był jednak inny. Bardzo zimny. Nad przystanią unosił się zapach świeżej wody i ryb. Wysoko na niebie krzyczały mewy, gdzieś w oddali jakiś mężczyzna coś głośno zawołał.
Gdzie jest mój brat? Dlaczego nie może mi pomóc? A moja siostra, matka? Pasza, pomóż mi, zagraj ze mną jeszcze raz w piłkę nożną, ukryj się w lesie, ale tak, żebym mogła cię znaleźć. Dasza, popatrz, co się wydarzyło, do czego doszło. Widzisz mnie? Mamo, mamo. Chcę do mamy. Gdzie jest moja rodzina? Dlaczego niczego ode mnie nie chce, dlaczego nie jest mi ciężarem, nie miesza się do moich spraw? Gdzie jesteście, kiedy tak bardzo potrzebuję waszej pomocy? Dziadku, nie wiem, co robić. Poradź mi.
Tego ranka robotnik portowy nie poszedł na sąsiednie molo, by wypić kawę z kolegą i wypalić z nim papierosa. Przeszedł przez ulicę i usiadł na ławce obok Tatiany.
To ją zupełnie zaskoczyło. Nie odezwała się jednak ani słowem, tylko mocniej otuliła białym pielęgniarskim fartuchem. Poprawiła chustkę na głowie, zacisnęła usta i nadal wpatrywała się w port.
– Mam na imię Sven – powiedział po szwedzku. – A ty?
– Tatiana – odparła po dłuższej chwili. – Nie mówię po szwedzku.
– Chcesz papierosa? – spytał po angielsku.
– Nie – odpowiedziała również po angielsku. Zastanowiła się przez chwilę, czy nie powinna mu powiedzieć, że słabo mówi w tym języku. Była pewna, że on nie mówi po rosyjsku.
Zapytał, czy przynieść jej kawę albo cieplejsze okrycie. Nie i nie. Siedziała ze wzrokiem utkwionym w przystań.
Sven milczał przez chwilę.
– Chcesz wsiąść na moją barkę, prawda? Chodź. Zaprowadzę cię. – Ujął ją pod ramię. – Chyba coś tu zostawiłaś – powiedział, ciągnąc ją lekko. – To idź i przynieś. – Tatiana się nie poruszyła. – Weź ode mnie papierosa, weź kawę albo wsiadaj na barkę. Ja się nawet nie odwrócę. Nie będziesz musiała się skradać. Pozwoliłbym ci wsiąść już pierwszego dnia. Trzeba było tylko poprosić. Chcesz płynąć do Helsinek? Nie ma sprawy. Wiem, że nie jesteś Finką. – Urwał na chwilę. – Ale widzę, że jesteś w ciąży. Dwa miesiące temu byłoby znacznie łatwiej. Niepotrzebnie to utrudniłaś. Ale musisz albo się cofnąć, albo ruszać do przodu. Jak długo chcesz siedzieć tutaj i obserwować moje plecy?
Tatiana wpatrywała się w wody Bałtyku.
– No, jak długo to potrwa? – powtórzył pytanie.
– Gdybym wiedziała, nie siedziałabym tutaj.
– To nie siedź. Chodź.
Potrząsnęła głową.
– Zbyt długo jesteś sama – powiedział. – Gdzie jest twój mąż? Gdzie jest ojciec twojego dziecka?
– Zginął w Związku Radzieckim – szepnęła.
– Ach, więc jesteś Rosjanką. Teraz już rozumiem. Udało ci się jakoś uciec? No, skoro już tu jesteś, to zostań. Zostań w Szwecji. Idź do konsulatu i załatw sobie status uchodźcy. Setki ludzi docierają tutaj przez Danię. Koniecznie idź do konsulatu.
Tatiana potrząsnęła głową.
– Niedługo urodzisz dziecko. Musisz wrócić albo ruszyć przed siebie.
Objęła rękami brzuch. Jej oczy się zaszkliły.
Doker poklepał ją łagodnie i wstał.
– No i co teraz? Chcesz wracać do Związku Radzieckiego... dlaczego?
Milczała. Jak miała powiedzieć, że zostawiła tam duszę?
– Jeśli wrócisz, co się z tobą stanie?
– Najprawdopodobniej umrę – szepnęła.
– A jeśli ruszysz przed siebie?
– Najprawdopodobniej będę żyła.
Klasnął w dłonie.
– I jeszcze masz wątpliwości? Musisz wybrać życie.
– Tak – odparła. – Ale jak mam dalej żyć? Spójrz tylko na mnie. Myślisz, że jeśli potrafiłabym dokonać wyboru, nie zrobiłabym tego?
– Siedzisz więc tutaj w Sztokholmie jak w czyśćcu, patrzysz, jak dzień po dniu ładuję papier, patrzysz, jak palę. I co dalej? Potem będziesz siedzieć na tej ławce z dzieckiem? Tego właśnie chcesz?
Milczała.
Kiedy po raz pierwszy spojrzała na niego, siedziała na ławce i jadła lody.
– Ruszaj przed siebie.
– Nie mogę.
Pokiwał energicznie głową.
– Możesz. Tylko jeszcze o tym nie wiesz. Teraz już rozumiem. Dla ciebie wciąż trwa zima. – Uśmiechnął się. – Ale nie przejmuj się. Lato jest tuż, tuż. Lód w końcu stopnieje.
Tatiana z trudem podniosła się z ławki. Odchodząc, powiedziała po rosyjsku:
– To nie jest lód, mój morski filozofie. To stos.