Читать книгу Zwerbowana miłość. Powrót - Paweł Szlachetko - Страница 8
Rozdział 1
ОглавлениеNad Paryżem świeciło jasne słońce. Szykował się gorący niedzielny dzień i ludzie niechętnie myśleli o zbliżającym się południu.
Secundus podszedł do bukinisty, który od rana handlował książkami nad brzegiem Sekwany. Uścisnęli sobie dłonie.
– Jak sprzedaż? – spytał Amerykanin.
– Coraz gorzej – tamten nie miał zadowolonej miny.
– Nie kłam, że nikt już nie czyta książek.
– Owszem, wielu, ale ci akurat nie mają pieniędzy.
Jeszcze jakiś czas wymieniali uwagi. W końcu bukinista wyszedł zza sterty książek.
– Będę za dwie godziny – obiecał.
– Nie spiesz się – Sekundus klepnął go po ramieniu. – Smacznego obiadu.
– Na razie.
Secundus został sam na stoisku. Przez następną godzinę sprzedał jedynie stare wydanie encyklopedii Larousse’a. Ludzie przychodzili, oglądali książki, pytali o cenę i odkładali na miejsce.
Dokładnie o dwunastej w południe do stoiska podszedł niepozorny mężczyzna. Miał na sobie jasny letni garnitur, którego dyskretnej elegancji nic nie można było zarzucić. Był modnie przystrzyżony, niezbyt krótko, jak większość mężczyzn w Paryżu. Twarz przeciętna, gładko wygolona. Nieznajomy wziął do ręki jedną z wyłożonych książek i zaczął przeglądać. Chwilę potem rzucił wokół szybkie spojrzenia, jakby zazdrosny, że ktoś mógłby zobaczyć, co trzyma w dłoni. Jednak prócz sprzedawcy w pobliżu nie było nikogo.
Mężczyzna, Sylwester Konarski, oficjalnie był zastępcą attaché kulturalnego ambasady polskiej w Paryżu. W rzeczywistości zaś zastępcą szefa rezydentury wywiadu na obszar Francji.
Sekundus sięgnął pod ladę i wyciągnął kryminał.
– Gorąco polecam tę pozycję. Na pewno przypadnie panu do gustu.
Konarski obrzucił obojętnym spojrzeniem bukinistę, ale wziął powieść. Otworzył i na pierwszej stronie zobaczył kartkę zapisaną odręcznym charakterystycznym pismem.
Nawiąż kontakt z księdzem. Telefon w Warszawie: 22 457 69 89. Oferta została zaaprobowana. Przedstaw Jego Eminencji swoje warunki dalszej służby w Paryżu.
Konarski oddał stare wydanie sprzedającemu z równie obojętną miną, jak wówczas, gdy brał je do ręki.
– Powinna pana ucieszyć informacja – bukinista spojrzał na Polaka – że wiem, kto chce sprzedać pierwsze wydanie powieści Maigret et le corps sans tête George’a Simenona, z 1955 roku. Jeśli dobrze pamiętam, wspominał pan, że jej szuka.
– To intrygująca wiadomość – ożywił się Konarski.
– Myślę, że niedługo przekaże ją panu prawdziwy przyjaciel. Warto, żeby poznał go pan osobiście.
GREG SIEDZIAŁ na ławce na paryskim dworcu kolejowym Gare de Lyon i przyglądał się przechodzącym obok ludziom. Prawdę mówiąc, zupełnie go nie interesowali. No, może trochę, ale jako nowojorczyk, patrzył na nich jak na dziwolągi, które, same o tym nie wiedząc, chodzą do góry nogami.
Tylko że teraz Greg również siedział do góry nogami, jeśli przyjąć za punkt odniesienia jego ulubiony fotel w pokoju w Bronxie. Jednak na szczęście kula ziemska była tak wielka, że zupełnie nie czuł z tego powodu żadnego dyskomfortu. Chyba że zaliczyłby do niego lekką niestrawność. Z pewnością wzięła się stąd, że serwowany w samolocie posiłek nie był koszerny, a on zlekceważył wpajane przez matkę od dziecka zalecenia i wbijane do głowy, niekiedy paskiem przez pupę, nakazy wiary.
To prawda, kotlet wieprzowy był smaczny, lecz teraz coraz bardziej ciążył na żołądku. A może to bardziej grzech ugniatał wątrobę i palił przewód pokarmowy? Może powinien odmówić modlitwę za odstępców, by znaleźli w ciemności światełko wiary, która wyprowadzi ich z mrocznego tunelu niestrawności?
– Ty się, Greg, tak nie ekscytuj tą nowoczesnością i nie wyrzekaj na nauki ojców naszych – zawsze upominała go matka. – Przecież stara tradycja też była kiedyś nowoczesna, a że miało to miejsce dwa tysiące lat temu, to nie trzeba zaraz o tym głośno rozpowiadać. A poza tym sam niedawno mówiłeś, że czas to jest sprawa umowna. Więc umówmy się, że nasza wiara nadal jest jak najbardziej nowoczesna. Dlatego zacznij wreszcie, do cholery, chodzić do synagogi, bo rabin Izaak stale wierci mi o ciebie dziurę w brzuchu. No i ja już jestem od tego przewiercona przez niego na wylot.
Kwestia niekoszernego jedzenia była ważna do rozstrzygnięcia, gdyż Greg miał jeszcze przed sobą lot, w czasie którego z pewnością będą serwowane ciepłe dania. Chociaż zamiast modlitwy może lepiej wziąć proszki na zgagę i zapomnieć o wszystkim?
Kiedy przed dwoma tygodniami zadzwonił w jego nowojorskim mieszkaniu telefon, nie był zdziwiony, gdy w słuchawce usłyszał głos Andrzeja Leszczyńskiego. Prawdę mówiąc, po śmierci matki dziwił się już niewielu rzeczom.
– Co u ciebie? – Greg udał zainteresowanie.
– W porządku – Leszczyński też kłamał.
– Chcesz do mnie wpaść na kawę?
– To raczej niemożliwe.
– Jesteś w więzieniu?
– W Paryżu.
– To też nie najlepiej – stwierdził Greg – zważywszy, że otaczają cię ludzie, z których każdy uważa siebie jeśli nie za Prousta lub Moneta, to z całą pewnością za Asterixa.
– Nie masz o Francuzach najlepszego mniemania – odparł Andrzej.
– Nie, od kiedy się dowiedziałem, że nowojorczyków nazywają burakami.
– Przecież też tak myślisz – zdziwił się Polak.
– Ale ja jestem swój. Obcy nie mają prawa.
– Może i masz rację – zgodził się Andrzej.
– Ja cię zagaduję, a ty może dzwonisz w jakimś interesie? – Zaciekawił się Greg.
– Owszem, mam pewną propozycję.
– Dawaj.
– Mówiłeś, że chciałbyś pojechać do Dublina, żeby dać w synagodze datek na modlitwę za spokój duszy twojej mamy – powiedział Andrzej.
– Ano, mówiłem – spojrzał nabożnie na portret matki. Był zasłonięty ciemnym szalem, żeby Greg się nie stresował wieczną naganą w oczach rodzicielki.
– Przelałem na twoje konto dziesięć tysięcy dolarów i wykupiłem bilet do Dublina, tam i z powrotem.
Greg poczuł przyjemne mrowienie w łydkach.
– Dziesięć? Dlaczego tak mało? – Zażartował.
Odpowiedział mu śmiech.
– Mogę dorzucić stówę.
– W porządku – udał, że godzi się ze stratą, której właśnie doświadczył. – Co cię skłoniło do tak szlachetnego czynu?
– Twój bilet jest z pięciogodzinnym międzylądowaniem w Paryżu. Chcę, żebyś w tym czasie wpadł na pewien dworzec kolejowy – wyjaśnił Andrzej.
– Możesz dokładniej?
– Przylecisz na lotnisko de Gaulle'a. Wsiądziesz w metro i dojedziesz nim do dworca Gare de Lyon. Ze skrytki na bagaże numer dwieście czterdzieści pięć wyjmiesz pewne rzeczy. Hasło do zamka to „Molesworth”. Potem wrócisz metrem na lotnisko i polecisz do Dublina. I wtedy będziesz mógł iść do synagogi, gdzie przed osiemdziesięciu laty twoja babka wzięła ślub z twoim dziadkiem. A potem staniesz przed domem, w którym tej samej nocy twoja szacowna mama została powołana przez Pana na ten piękny świat. Co myślisz o tak ułożonej trasie podróży?
– Oprócz słów „piękny świat” wszystko może być. Chociaż nie jestem pewien, czy babcinego domu już nie zburzyli.
– Sprawdziłem. Kamienica pod numerem 24, przy Molesworth Street nieopodal Biblioteki Narodowej, nadal stoi i właśnie jest remontowana.
Greg od lat marzył, żeby odwiedzić kraj dziadków, o którym wiele słyszał, ale do którego jakoś nigdy nie mógł się wybrać. Szkoda mu było na to pieniędzy. Ciągnęła go tam jeszcze jedna ważna sprawa, ale do niedawna bał się sam przed sobą nawet do niej przyznać. I teraz ta propozycja Polaka. Nie mógł odmówić, zwłaszcza że Leszczyński wszystko fundował.
– A co mam zrobić z zawartością skrytki? – spytał Irlandczyk.
– Weź ją ze sobą do Dublina.
Tak więc Greg, nowojorski żyd z irlandzkimi korzeniami, siedział teraz na ławce w głównej hali dworca, nieopodal kilku rzędów skrytek na bagaże. I miał nieco mieszane uczucia, bo poprzednia przysługa, którą wyświadczył Andrzejowi, kosztowała go nieco nerwów. Pamiętał tamten dzień, jakby to było wczoraj. Też na lotnisku, jak teraz, tyle że w Nowym Jorku. Podawał urzędnikowi imigracyjnemu paszport. Ten dłuższy czas gapił się na jego zdjęcie, żuł gumę i coś sprawdzał w papierach.
– Czternaście godzin temu wyleciał pan do Panama City? – Spytał w końcu.
– Tak – odparł Greg.
– Po wylądowaniu odczekał pan dwie godziny i wrócił do kraju?
– Nie do końca. Poleciałem, pokręciłem się dwie godziny po mieście i wróciłem – sprostował Greg.
– Miał pan przylecieć z kobietą i dzieckiem.
– Przyleciałem sam i nic nie wiem o żadnej kobiecie ani tym bardziej o dziecku.
Greg zobaczył kątem oka stających za jego plecami dwóch cywili ubranych w ciemne garnitury. Na milę jechało od nich „fedliną”, jak Greg określał agentów federalnych. Trochę się zdenerwował, gdy poproszono go, żeby poszedł za tamtymi do odosobnionego pomieszczenia na przesłuchanie.
– Czy jestem o coś oskarżony?
– W żadnym wypadku – mężczyzna o twarzy poznaczonej głębokimi dziobami po ospie pokręcił głową. – Chcemy jedynie uzyskać od pana pewne informacje.
Usiedli przy stole w pustym pomieszczeniu.
– Czy zna pan Andrzeja Leszczyńskiego? – Padło pierwsze pytanie.
– To mój sąsiad, ale nie widziałem go od pewnego czasu.
– Od kiedy?
– Tydzień? Może dwa tygodnie? Słyszałem, że kiepsko mu się powodzi.
– Mieszkacie w jednym domu?
– Aha. Ale znamy się stąd, że jadamy w jednym barze. To wszystko.
W Gregu obudziła się przezorność. Jego ojciec powtarzał mu aż do śmierci: „Nie wychylaj się, bo przeciąg urwie ci jaja”. Dlaczego nie głowę? Greg wciąż tego nie rozumiał. Tak więc, nie zamierzał afiszować się ze znajomością z Polakiem. Przynajmniej nie przed agentami.
– Co miał pan na myśli, mówiąc, że „kiepsko mu się powodzi”? – spytał agent.
– Nic nie miałem na myśli. Tak usłyszałem na ulicy – powiedział obojętnym głosem. – Raz słyszę to, raz co innego.
– A co na przykład? – Nie ustępował fedzio.
– A że na przykład mops tej suchej Lei Szlomo, który to czworonóg ma raka odbytu, nie może się wypróżnić jak należy. I wszystkich nas to denerwuje, bo Lea płacze nocami. Ściany są cienkie i nikt nie może spać przez to jej szlochanie. A jak już człowiek uśnie, to ma sen, że jest tym zaślinionym bydlęciem, mopsem. I wtedy się napina i napina, i też nic nie może zrobić… To czy tak długo można żyć? – Funkcjonariusz próbował wpaść Gregowi w słowo, ale ten nie przestawał mówić. – Dlatego błagamy ją od roku: Lea, nieszczęście ty nasze, co to nam siedzisz na karku jak wrzód o zaślinionej gębie mopsa. Idź ty do weterynarza. Lea płacze i pyta: „Po co?” Jak to, po co? Niech mu znowu co wytną, albo dadzą na sen wieczny, spokojny i bez bolesnego stękania na każdym trawniku. Już my się złożymy w całej kamienicy po tych kilkanaście centów na zastrzyk. Niech on wybawi i to biedne zwierzę od męczarni i tych biednych ludzi, którzy przez niego męczą się już nie tylko w łóżkach, ale też we własnych ubikacjach. Ale czy Lea Szlomo na kogokolwiek zwraca uwagę? Nie. Nigdy. Ona nawet nie słuchała swoich biednych rodziców, co to przez nią dostali fioła. A przecież właśnie przez lekceważenie rad starszych i mądrzejszych została się starą panną z dzieckiem i do tego kupiła tego cholernego mops.
Kiedy potem Greg zaczął opowiadać o mieszkającym piętro wyżej starym Patryku, któremu tydzień temu ukradziono metalową szczękę, fedzie wzięli go pod pachy i wyrzucili za drzwi.
Greg otrząsnął się ze wspomnień i zaczął przeglądać gazetę, którą niedawno znalazł w pobliskim koszu. Gdyby nie wyrazy, których nie rozumiał, dziennik byłby niemal identyczny jak ten, który czytywał w Nowym Jorku: te same wybite na czołówce duże wyczernione tytuły, wystraszone lub zdziwione twarze ludzi na fotografiach, lichy papier i z pewnością wysoka cena.
Na ściennym zegarze obie wskazówki znalazły się na cyfrze dwanaście. Nowojorczyk miał nadzieję, że usłyszy cichy gong, lub choćby kurant, lecz nic takiego nie nastąpiło. Podróżni przelewali się z jednego końca hali na drugi, ciągnąc za sobą walizki na kółkach, kłócąc się, uśmiechając, klnąc pod nosem, lub rozglądając na boki zdezorientowanym wzrokiem. Nic nadzwyczajnego, tak jest na każdym dworcu świata.
Greg nie miał czasu na dłuższą refleksję, gdyż zobaczył Andrzeja Leszczyńskiego, który wybiegał z torbą spomiędzy skrytek na bagaże. Polak nawet na niego nie spojrzał. Tylko kiedy przemykał obok, rzucił zduszonym głosem: „Twoja kolej”.
Greg poszedł w stronę schowka numer dwieście czterdzieści pięć. Na klawiaturze numeryczno–literowej wpisał: „Molesworth”. Drzwi odskoczyły z cichym trzaskiem odłączanego elektronicznego zamka. Nowojorczyk dostrzegł, że trzęsą mu się ręce. Wyjął ze skrytki plecak. Zauważył leżącą na dnie schowka pocztówkę. Przypomniał sobie, że polecono mu ją zostawić. Zatrzasnął drzwiczki. I pomyślał, że nawet wyprawa do ziemi przodków nie jest warta tych nerwów, które funduje mu Polak. Musi przestać zgadzać się na robienie mu przysług, i tyle.
SIERŻANT LUIS Gelando szedł przez halę dworca Gare de Lyon, gdy nieoczekiwanie zderzył się z jakimś mężczyzną. Na twarzy Francuza pojawił się bolesny skurcz. Zmierzył intruza wściekłym wzrokiem.
– Chyba powinienem nauczyć cię rozumu – sierżant gwałtownie zacisnął palce na klapach marynarki obcego.
Wtedy przed jego oczami zawirowały krwawe kręgi, a stopę, na którą nadepnął podróżny, rozsadził przeszywający ból zmiażdżonych palców. Może właśnie dlatego dokładnie zapamiętał twarz podróżnego: kolor oczu – niebieski, włosów – brunet, rysunek nosa – lekko spiczasty u nasady, usta – pełne, kształt podbródka – męski, owal twarzy – regularny. Jakby fotograficzna stopklatka zatrzymała w jego umyśle uwieczniony bólem portret napastnika.
ANDRZEJ LESZCZYŃSKI dostrzegł pod rozchyloną połą płaszcza policyjny mundur. Przecież francuscy gliniarze mieli być wycofani z Gare de Lyon. Może to przypadek. Ale jeśli nie? Niewiele myśląc, podbił tamtemu ręce do góry. Wyswobodził się z chwytu i uderzył pięścią w szczękę gliniarza. Usłyszał chrupnięcie pękającego zęba. Mężczyzna poleciał do tyłu i uderzył plecami w posadzkę.
Nie zważając na krzyk leżącego, Andrzej pobiegł przez halę. Wkrótce znalazł się na dworze przed głównym wejściem. Przebiegł przez chodnik i stanął na krawędzi jezdni. Dwie sekundy później zatrzymała się przed nim taksówka. Otworzył drzwiczki i wskoczył do środka. Auto ruszyło z piskiem opon.
Obejrzał się. Zobaczył polskich agentów, którzy biegli do zaparkowanego w pobliżu samochodu. Na chodniku stał nieruchomo Tomasz Szczęgowski. Ich spojrzenia na sekundę się skrzyżowały.
Samochód przyspieszył, włączając się w pędzący ulicą sznur samochodów. Secundus, który siedział za kierownicą, co raz to zerkał w lusterko wsteczne, sprawdzając, czy nie są śledzeni. Jednak kiedy odjechali sprzed dworca, sztucznie stworzony za nimi korek unieruchomił wszystkich, którzy mieliby ochotę pojechać ich śladem.
Skręcili w stronę Placu Bastylii. Andrzej niewidzącym wzrokiem patrzył przez szybę auta, nie zauważając mijanych budynków. „Zabierzesz mnie do Luwru?” – usłyszał w myślach pytanie Anny. „Zawsze chciałam zobaczyć Mona Lizę. Helena i Olga mówią, że to żadne halo, ale one kończyły tylko handel zagraniczny”. Dotknął wówczas jej dłoni. „W takim razie o dwunastej trzydzieści w Ogrodach Tuileries” odpowiedział.
Secundus zatrąbił na jadącego przodem pontiaca, który nie mógł zdecydować się, czy skręcić w prawo czy jechać prosto. Andrzej zerknął na zegarek. Za dwadzieścia minut Anna pojawi się przed Luwrem. Z pewnością będzie czekała przy fontannie, skąd rozciąga się widok na wejście do ogrodów oraz pałac z pobudowaną przed nim szklaną piramidą. W tym czasie on spotka się ze Schneiderem. Nie zamierzał przyjmować narzuconych mu przez Amerykanina reguł. Gdyby to zrobił, już zawsze musiałby grać znaczonymi przez Jankesów kartami. Przygotował własne rozdanie i zamierzał przypilnować, żeby Natan Beniamin Schneider wraz z Secundusem i Primusem grali jego talią.
Kilkanaście minut jechali w milczeniu.
– Niedługo dojedziemy na miejsce – głos kierowcy wyrwał go z zamyślenia.
– W porządku, nigdzie mi się nie spieszy.
Znowu zerknął na zegarek. Dochodziła trzynasta.
– Numer skrytki i hasło? – Secundus wjechał w zatłoczoną Rue de Rivoli.
– Dwieście czterdzieści pięć. Molesworth.
W CZASIE GDY samochód z Andrzejem oddalał się od centrum miasta, dwóch mężczyzn wysiadło na stacji metra usytuowanego pod dworcem Gare de Lyon. Kilka minut później znaleźli się na jego hali głównej. Krótki rzut oka wystarczył, żeby zorientować się, gdzie jest sektor ze skrytkami na bagaż. Ruszyli w ich kierunku.
Kiedy dochodzili na miejsce, rozległ się stłumiony dźwięk dzwonka. Jeden z mężczyzn sięgnął do kieszeni i wyjął pager. Na podświetlonym na zielono niewielkim ekranie widniało: „Dwieście czterdzieści pięć. Molesworth”.
Skierowali kroki do właściwego boksu. Wyższy mężczyzna wybił hasło na klawiaturze skrytki. Zamek puścił z metalicznym szczękiem. Mężczyzna otworzył szerzej drzwiczki.
– Pusto? – Zdziwił się.
– Tam jest jakaś kartka. – Niższy sięgnął po leżącą na dnie pocztówkę. Z jednej strony można było zobaczyć Wieżę Eiffla. Z drugiej zaś… – „Suck my dick” – przeczytał.
Popatrzyli po sobie.
– Starego trafi szlag – powiedział wyższy.
SECUNDUS PRZEJECHAŁ przez Most de Neuilly. Znaleźli się w nowoczesnej paryskiej dzielnicy La Défense. Wkrótce pozostawili po prawej stronie olbrzymi nowy łuk triumfalny zbudowany ze szkła, stali i betonu.
Wykręcili w boczną uliczkę. W pierwszej chwili mogło się wydawać, że po jej obu stronach wznosił się wysoki szklany mur, który niemal sięgał nieba. W rzeczywistości wjechali w ciąg komunikacyjny między dwoma wysokościowcami. Wkrótce znaleźli się w jasno oświetlonym tunelu, z którego wyjechali na wewnętrzny dziedziniec. Nad ich głowami wznosił się szklany ostrosłup.
Secundus zatrzymał auto przed głównymi drzwiami. Zgasił silnik.
– Jesteśmy na miejscu.
Andrzej wysiadł z samochodu.
– Chodź za mną – Secundus ruszył przodem, nie patrząc, czy Polak podąża jego śladem.
Weszli do olbrzymiego, pustego holu. Pozornie sprawiał wrażenie recepcyjnego lobby dużej korporacji. Kilkanaście kamer skupiło na nich obiektywy.
Na wprost obrotowych drzwi, w pleksiglasowym sześcianie recepcji siedział strażnik. Secundus nawet nie spojrzał w jego kierunku. Minęli go bez słowa, a i tamten nie podniósł na nich wzroku. Dokładniej widział ich na monitorach.
Doszli do wind. Secundus przeciągnął kartą magnetyczną przez czytnik. Rozsunęły się drzwi. Weszli do środka. Zawieszone pod sufitem kamery zarejestrowały obraz twarzy obu mężczyzn.
Wysiedli na dwudziestym piętrze. Wyłożony zielonym marmurem hol ciągnął się przez całą długość budynku. Szkło w połączeniu z chromowaną stalą sprawiało imponujące wrażenie. Coś z klimatów Alphaville, elektronicznie sterowanego miasta–państwa, z głośnego filmu Jeana–Luca Goddarda.
Agent wskazał najbliższe drzwi. W środku czekał już Schneider. Na widok wchodzących uniósł się lekko z fotela, jakby zamierzał wstać na powitanie. Było to jednak wszystko, na co się zdobył. Sam zamiar był według niego wystarczający.
– W skrytce dworcowej zamiast mikrofisz znaleźliśmy tylko kartkę z obscenicznymi pozdrowieniami – w głosie Schneidera pojawił się cień zawodu.
– Przykro mi, że was zawiodłem.
– Zawód to nie jest dobre słowo. Czujemy się oszukani.
– Zatem czas renegocjować warunki.
– Mówisz poważnie? – Secundus uniósł do góry brew, jakby ostrzegał przed zbytnim poufaleniem się. Pomyślał jednocześnie, że Primus albo Secundus powinni sprawdzić monitoring z kamer kontrolujących strefę skrytek bagażowych.
Nie zawiódł się. Obaj niemal równocześnie spojrzeli na niego pytająco. W ostatnim tygodniu Primus był zbyt pewny siebie, zaś Secundus właśnie dostał wystarczającą nauczkę. Niech zatem on naprawi swój błąd i skontroluje monitoring na Gare de Lyon. Kiwnął głową w stronę Sekundusa, ten wstał i wyszedł z gabinetu.
– Szkoda, że dla mnie nie pracujesz. – Schneider odwrócił się w stronę Polaka. – Ale ponieważ to się raczej nie zmieni, przejdźmy do meritum.
– Wasza propozycja – zaczął Andrzej – którą złożyliście mi w Nowym Jorku, była następująca: Po przylocie do Paryża, w zamian za gwarancje bezpieczeństwa, Anna Wermer przekaże wam mikrofisze wykradzione z archiwum Służby Bezpieczeństwa.
– Oraz dostanie za to odpowiednie wynagrodzenie – dodał Natan. – Pięćset tysięcy dolarów.
– To dla was nieistotna suma. Ważniejsze jest to, że choćby częściowe ujawnienie treści mikrofisz może doprowadzić do kompromitacji nowe elity polskiej władzy. To zaś w konsekwencji mogłoby zachwiać mało stabilnym układem politycznym w Europie Środkowo–Wschodniej. Efekt domina miałby fatalny skutek dla młodych demokracji wschodniego regionu Europy. Rosjanie o niczym innym nie marzą. W równaniu końcowym katastrofa uniemożliwiłaby wam objęcie dominującej pozycji w regionie… Ponieważ moja osoba nabrała kluczowego znaczenia, nie zamierzam dalej grać drugoplanowej roli w reżyserowanym przez was filmie. Anna Wermer i jej bezpieczeństwo mało mnie interesują. Teraz ja mam mikrofisze i to ze mną powinniście ustalić nowe warunki ich przejęcia.
Po wypowiedzeniu tych słów Andrzej wstał i ruszył do drzwi. Kiedy naciskał klamkę, odwrócił się za siebie.
– Czekam w hotelu na telefon z nowymi propozycjami.
Wyszedł. Schneider pomyślał, że zlekceważył Polaka. W Nowym Jorku Leszczyński wydawał się uległy. Wówczas to Anna Wermer dysponowała archiwum. Ale czy rzeczywiście ona decydowała o wszystkim? Czyżby Leszczyńskiemu zależało tylko na pieniądzach? Jeśli tak, wówczas sytuacja była klarowna i prosta.
ANDRZEJ DOSZEDŁ szeroką aleją do brzegu Sekwany. Obejrzał się na Wielki Łuk Braterstwa. W jego pobliżu pięły się w górę szklane bryły wieżowców. Sam Grande Arche miał szerokość stu ośmiu metrów, wysokość stu dziesięciu o głębokość stu dwunastu. Swoim wyglądem przypominał wspaniały hipersześcian, w którym znajdowały się biura, urzędy, muzeum i galerie.
Wreszcie znalazł budkę telefoniczną, oddaloną od zatłoczonego turystami pasażu. Zadzwonił do Banku Koëniga. Zerknął na zegarek. Była godzina czternasta dwadzieścia.
POD WIECZÓR do gabinetu Natana Schneidera zapukał Secundus.
– Znamy personalia faceta, który opróżnił skrytkę na paryskim dworcu. Greg MacCoin. Właśnie zameldował się w dublińskim hotelu.
Kiedy Natan został sam, spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła dwudziesta pierwsza. Gdyby nie pogoń za archiwum, siedziałby teraz w nowojorskim gabinecie. Za minutę weszłaby jego sekretarka, panna Rose Simons, z talerzykiem, na którym znajdowałoby się jabłko i nóż do obrania. Jak zawsze od niezliczonej liczby lat. Czasami Schneider myślał z paniką, że pewnego dnia Rose nie przyjdzie do pracy, a on otrzyma powiadomienie o jej śmierci.
On sam raczej nie brał pod uwagę tego, że mógłby zrezygnować z pracy, nawet na skutek czwartego zawału serca. Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat wszystkie trzy przeżył w swoim gabinecie. A przecież z medycznego punktu widzenia trójka oznaczała niemal pewne przeniesienie się na tamten świat. Może dlatego Natan był pewien, że swój przydział zgonów już definitywnie wyczerpał i teraz może się niczym nie przejmować. Żeby utwierdzić w sobie to przekonanie, zaczął hojnie wspierać kościół prezbiteriański, w którym pełnił jakże zaszczytną funkcję przewodniczącego rady parafialnej.
Na razie musi dokończyć sprawy w Paryżu. Nieświadomy niczego Leszczyński dał mu klucz do skarbca, o którym esbek nie miał zielonego pojęcia. Niech tak zostanie jak najdłużej. Wszyscy muszą być przekonani, że zależy im na aktach polskiej Służby Bezpieczeństwa. W rzeczywistości mało obchodziły go teczki osobowe prowincjonalnych kacyków nowej władzy, którzy w czasach ukrywania się za komuny obciągali jeden drugiemu. Kiedy odleci do Nowego Jorku, Primus lub Secundus sfinalizują resztę. Jeszcze nie zdecydował, którego zostawi w Europie.
Wzrok powędrował w stronę drzwi, przez które niedawno wyszli asystenci. W tej rozgrywce nie tylko oni byli asami atutowymi.
Przez lata nauczył się, że trzeba mieć jeszcze piątego asa w rękawie. I on go miał! Głęboko zakonspirowany agent czekał od dziesięciu lat na sygnał, że ma rozpocząć realizowanie ustalonego planu. Natan wczoraj wysłał zakodowany znak, żeby kret przystąpił do działania.
Nie było możliwości, żeby przegrał tę rozgrywkę.
Wyjął z kieszeni marynarki jabłko i wbrew swoim kilkudziesięcioletnim zwyczajom, wytarł je o połę marynarki i odgryzł duży kawałek. Gdyby nie sztuczna szczęka, która utkwiła w twardym miąższu, Natan mógłby się poczuć jakby niedawno skończył sześćdziesiąt osiem lat.
GREG STAŁ w synagodze i zastanawiał się, dlaczego w opowieściach matki wnętrze świątyni było wielkie, świetliste i pełne niebiańskiego przepychu. W rzeczywistości sala mogła pomieścić najwyżej kilkadziesiąt osób. Drewniany budynek już dawno powinien iść do remontu, ale niczym starowina, przygarbiona i pomarszczona, stał na swoim miejscu, wspierając się na boskim miłosierdziu zamiast na zasobności portfeli wiernych. Greg minął wschodnią ścianę synagogi, skłaniając głowę przed skrzynią Aron ha–kodesz.
– Przepraszam – zwrócił się do młodego Żyda, który kiwał się w przód i tył, mamrocząc pod nosem słowa modlitwy. – Gdzie mógłbym znaleźć rabina?
Zapytany nie zareagował. Dopiero chwilę później Greg dostrzegł pod pejsami wetknięte w uszy słuchawki. Z kieszeni wystawał walkman. Podobno można było kupić modlitwy nagrane i czytane przez lektora. Chociaż chłopak równie dobrze mógł słuchać najnowszych przebojów zespołu Bee Gees.
Greg postanowił wrócić następnego dnia w czasie szabasowego nabożeństwa. Wychodząc z bożnicy, jeszcze raz stanął w jej progu i obejrzał się na wzniesione na środku podwyższenie. Przypomniała mu się jedna z opowieści matki, którą przez czterdzieści lat słuchał w każdy piątek wieczorem. Dlaczego przypomniało mu się to wszystko właśnie w piątek późnym popołudniem?
– Przed szabasemstarsze pokolenie odbywało rytualną kąpiel w mykwie, aby w czystości przyjąć szabas małka – królową sobotę. Ta mykwa była i dla kobiet w specjalne dnie, i dla mężczyzn też w oddzielne. Nie to, co dziś. Stąd bierze się to zdziczenie, zepsucie i rozwody. Bo ludzie niegdyś byli pobożni. Wierzyli w Boga, choć ten ich zdradził w czasie drugiej wojny światowej, skazując na wytępienie. Bardzo w niego wierzyli. I modlili się dużo. Dużo się modlili. Nie to, co dzisiaj. Ty też, widzę, masz ochotę przystać do paranoików nazywających się dziećmi kwiatami i uprawiać wolną miłość. Ale zapamiętaj sobie, Greg, że ta rozpusta jak nic zaprowadzi cię do lekarza, gdzie będziesz bał się wyjawić, że jesteś chory na syfilis. I umrzesz w samotności i nieszczęściu i nie będzie już z ciebie żaden kwiat i żadne dziecię. Tak właśnie Pan sprawiedliwy ukaże twoje bezbożnictwo, a mnie doprowadzi do rozpaczy i samobójstwa. Zatem – matka kontynuowała wspomnienia – od piątku wieczorem, przez całą sobotę ulica, gdzie mieszkałam, zmieniała swój wygląd. Wszyscy byli umyci i wytarci do sucha. Pachniało naftaliną. Żydzi podążali do synagogi, do której i ja szłam ze swoim ojcem i matką, żeby z ust rabina usłyszeć słowa, które niegdyś wypowiedział sam Jahwe i jego prorocy.
Greg wyszedł na ulicę. Ostrożnie zamknął za sobą stare drzwi, jakby w obawie, że wypadną z zawiasów i wtedy będzie musiał zapłacić za ich naprawę. Rozejrzał się po ulicy, na której nie było już bogobojnych Żydów, tylko samochody, rozwrzeszczane dzieciaki, tłum spieszących przechodniów, a w nim paru podpitych facetów, którzy rozmawiali z chętnymi dziewczynami.
I nagle zrobiło mu się czegoś żal, ale nie chciał doszukiwać się przyczyny, żeby nie popaść w jeszcze większą melancholię.
Greg sączył piwo z wysokiej szklanki i wspierał przy tym łokieć na dębowym blacie baru. Do hotelu „Pod Różą Wiatrów” wprowadził się godzinę temu. Wziął prysznic. Zapominając o nakazach wiary, w restauracji zjadł lekko krwisty stek z frytkami. Ponieważ już zgrzeszył, postanowił skorzystać z uchylonej furtki – nim oczyszczenie z grzechu w synagodze powtórnie zatrzaśnie mu ją przed nosem – i posmakował miejscowego piwa.
Przy czwartym kuflu zadał sobie w duchu pytanie, dlaczego na paryskim dworcu kolejowym nie zwyciężyła w nim wrodzona ciekawość i nie zajrzał do plecaka, który wyjął ze skrytki? On tylko odszedł na bok i usiadł na ławce. Chciał być pewien, że nikt go nie śledzi. Dlaczego tak postąpił, nie bardzo wiedział. Najwidoczniej los kierował jego krokami. Oto bowiem z oddalonej o kilkanaście metrów dalej trafiki wyszedł Hawele Bolkovitz. W jaki sposób znalazł się w Paryżu i jakie miał interesy w budce, gdzie sprzedawano tytoń? Czy Greg powinien zawołać na powitanie? Na szczęście tego nie zrobił.
Kiedy Hawele zamknął za sobą drzwi kiosku, zamachał do kogoś radośnie ręką. Greg dostrzegł biegnącą w jego stronę uśmiechniętą Sunny. Jej widok również był dla niego zaskoczeniem. Kiedy Sunny zrobiła kilka pierwszych kroków, pierś Hawele przebił ognisty szpikulec. Marszand jakby się potknął. Z ust plunął ciemną krwią na jasną posadzkę. Sunny rzuciła się w jego stronę, wzywając głośno pomocy. Ale Hawele już jej nie potrzebował.
Greg nie bardzo mógł uwierzyć, że to, co widział, było prawdą. Kto i po co zabił tak porządnego człowieka? Hawele był nowojorskim marszandem. Tajemnicą poliszynela było, że był kochankiem Sunny. Dlaczego tak rozsądny człowiek związał się z kobietą, o której szeptano dziwne rzeczy? W tym wypadku miłość tłumaczyła wszystko. Pięćdziesięcioletnia Sunny mogła zawrócić w głowie niejednemu, ale wybrała Hawele.
W rzeczywistości nazywała się Sonia Tielegin Siemionowna i pochodziła z Petersburga. Nazywano ją też królową śmieci. Do niej bowiem należały wszystkie wysypiska wokół Nowego Jorku. W niemal każdym przedsiębiorstwie zajmującym się oczyszczaniem ulic miała pakiety udziałowe. Sunny umiejętnie rozproszyła je między kilkadziesiąt osób. Nikt nie mógł jej niczego zarzucić, chyba tylko to, że dziwnym zbiegiem okoliczności akcjonariusze zawsze działali na jej życzenie i zgodnie z jej interesem.
Dawała pracę ponad dwóm tysiącom osób. Mogła mieszkać w pałacu, lecz wolała stare mieszkanie na piętrze w części Brooklynu nazywanego „Małą Odessą”. Szanowała ludzi, a mieszkający tam Rosjanie wiedzieli, że w ciężkich chwilach mateczka nigdy ich nie opuści.
To było jej dobre i łagodne oblicze. O złym szeptano na mieście historie, które nawet facetów o mocnych nerwach przyprawiały o zgrozę. Najłagodniejszą karą, którą nakazała wymierzyć swoim ludziom po złapaniu pewnego danoszczika było zakopanie go żywcem pod tłusto–lepko–brejowatą górą śmieci. W egzekucji brali udział ci, którzy jeszcze do niedawna uważali kapusia za przyjaciela. To nie Sunny wymierzała karę. To oni musieli dopilnować, żeby sprawiedliwości stało się zadość. Po kilkunastominutowej walce i płaczliwych błaganiach zdrajcę zakryło błoto, po którym na koniec przejechał spychacz ciągnący za sobą dwutonowy betonowy walec równiarki. Było po sprawie.
Znany marszand i królowa śmieci. No cóż, nawet w najlepszych rodzinach trafiają się mezalianse. Oto bowiem Greg uważał, że choć sztuka potrzebowała pieniędzy, to owe pieniądze zawsze gardziły sztuką. Ale to była opinia jedynie na użytek żydowskiego księgarza, której ten nigdy nikomu nie zdradzał.
Przy szóstym kuflu i po trzech w międzyczasie wypitych lampkach whisky, Greg wreszcie wiedział wszystko. Krew Hawele była znakiem od Boga, żeby tym razem nie kombinował. W swej dobroci Najwyższy rozjaśnił jego pamięć, przypominając rozmowę z Hawele sprzed kilku tygodni. Greg podał mu wówczas cenę zdrady planów Andrzeja, którą Rosjanin bardzo chciał poznać. Nie ma co kryć, Grega zainteresowało wówczas, ile mógłby na tym zarobić, a nie – dlaczego Hawele chce poznać te informacje. Hawele był oburzony wysokością wymienionej stawki.
– Chcesz mnie okraść w biały dzień?
– Przecież mamy wieczór – Greg spojrzał wtedy w okno, jakby chciał się upewnić, że nie pomylił pory dnia.
– Wiem, co mówię – Hawele zmarszczył brwi. – Bo jak powiedziałeś cenę, to aż mnie oślepiło.
– Niby, co?
– Twoja zachłanna bezczelność.
– W końcu Andrzej jest moim przyjacielem. Myślisz, że wyrzuty sumienia są bezwartościowe?
– Od zawsze wiedziałem, że ty nie jesteś żaden gość – Hawele wzniósł oczy do nieba. – Ja od zawsze przez serce czułem, że ty jesteś irlandzki – szukał chwilę odpowiedniego słowa – szmas hałełe, który mógłby nawet sprzedać Pana Jezusa.
– Kto to jest szmas hałełe? – spytał zaciekawiony Greg.
– Nie wiem – marszand wzruszył ramionami. – Najwyraźniej Pan Najwyższy podsunął mi to judaszowe przekleństwo.
Słowa te spłynęły wówczas po Gregu niczym woda po kaczce, ale ton głosu Hawele zapadł mu głęboko w pamięć. Już chociażby przez przyrównanie go do Judasza powinien zażądać dwieście dolarów więcej. Nic to. Było minęło. Wziął tylko pięćset.
Nieoczekiwanie do baru dosiadł się czterdziestoletni mężczyzna w nierzucającej się w oczy marynarce i o równie byle jakiej fizjonomii. Uśmiechnął się do niego przyjaźnie.
– Można? – Nieznajomy trzymał w ręku szklankę z piwem. Czekał na zgodę, nim postawił ją obok kieliszka Grega. Ten kiwnął głową. – Czy my się już gdzieś nie spotkaliśmy?
– Nie wydaje mi się.
– Już wiem. – Tamten klepnął się radośnie po kolanie. – Gare de Lyon. Kiedy wychodził pan z dworca, zaczepił pan bagażem o moją walizkę.
Greg chciał przywołać barmana, żeby dolał mu trunku, ale trącił szklankę nieznajomego. Na blat wylało się trochę piwa. Pomyślał, że Najwyższy znowu machnął do niego z góry ostrzegawczo dłonią. Nie chodziło o jakiś tam dworzec kolejowy, Paryż i plecak Andrzeja, ale o to, że ostatnio zbyt ochoczo folgował sobie w piciu. Jeśli w ciągu dnia wychylał sześć piw to był maks. Dziś wypił już osiem. Wystarczy.
Lekceważąc nieznajomego, Greg przywołał dłonią barmana. Podał numer pokoju, żeby dopisano rachunek z baru i zsunął się ze stołka. Nie zwrócił przy tym uwagi na obrażoną minę gościa.
Kiedy wrócił do siebie na górę i usiadł na łóżku, próbował sobie przypomnieć, w jakiej to chwili zaczepił bagażem o czyjąś walizkę. Dzisiaj? Wczoraj? Dwa dni temu? W Paryżu, czy też…? Nim znalazł odpowiedź, usnął w ubraniu na hotelowym łóżku. I wtedy po raz trzeci Wiekuisty dał mu znak.
Przyśniło mu się, że czas cofnął się o rok i on ponownie wchodzi na stołek, który ustawił na środku swojego pokoju w Nowym Jorku. Potem założył na szyję pętlę i wykopał spod nóg podparcie.
Greg zadyndał nad podłogą, ale jak zwykle w jego życiu i tym razem coś poszło nie tak. Pętla nie zaciągnęła się do końca i nie mógł szybko, jak planował, dokończyć żywota. Dyndał zatem nad ziemią bezradnie i szukał w powietrzu podparcia. Łapał przy tym powietrze w szeroko otwarte usta, niczym ryba rzucona falą na piaszczystą plażę. Dusił się, ale nie na tyle, by stracić przytomność i oddać życie Bogu.
Wtedy do pokoju weszła niedawno zmarła rodzicielka. Niewysoka, w nocnej koszuli, z wiecznie okręconą wokół głowy siatką, z kolorowymi walkami, na które były nakręcone jej siwo–żółte pasemka włosów.
– Spójrz sam na siebie – usłyszał jej astmatyczne skrzekliwe gderanie. – Dorosły mężczyzna przed takim ważnym życiowym krokiem przynajmniej założyłby spodnie. A ty, co? Wisisz tak w samych gaciach i skarpetkach, z których na dodatek jedna jest dziurawa. Co ludzie o nas powiedzą, jak już cię znajdą na amen powieszonego? Oczywiście o tym nie pomyślałeś. Ty niby zawsze i wszystko wiesz lepiej, ale nawet sznura dobrego nie kupiłeś. Oszczędziłeś dwadzieścia centów i co teraz? Ani be, ani me, ani kukuryku. Wyglądasz jak ten pajac, co to go w dzieciństwie powiesiłeś na pasku ojca. Nawet masz taki sam głupi wyraz twarzy.
Kiedy matka stukała gniewnie laska w podłogę, Greg prosił Wiekuistego, żeby ten pozwolił mu wreszcie skonać lub uczynił go głuchym na zrzędzenie rodzicielki. Kochał ją całym sercem, ale tylko wówczas, gdy w chwilach dobrego humoru milcząco wodziła za nim wzrokiem pełnym nagany. Przez wszystkie lata dorosłego życia tylko słyszał jej wieczne utyskiwania, więc po jej śmierci chciał mieć od tego chociaż chwilę spokoju.
Wcześniej ich zrzędliwy potok zalewał ojca, w który po latach biedak wreszcie się utopił… umierając na apopleksję. Kiedy wreszcie matka odeszła do lepszego świata, Greg był zaszokowany tym, że w mieszkaniu przez kilka minut może panować kompletna cisza. Do czasu. Bo przecież, gdy nieszczęśliwie zakochany postanowił skończyć ze sobą, matka znowu przypomniała mu o sobie.
– I po cóż żeś się zakochiwał w tej Lei Szlomo. Masz prawie pięćdziesiąt lat. Ona pochowała już trzech bogatych mężów. Szuka czwartego, ale nie takiego golca jak ty. – Zła, dźgnęła Grega laską w pierś i ten znowu zaczął bujać się na boki. – Może dlatego woli tego mopsa z rakiem odbytu, niż amanta z dziurawymi kieszeniami. Ale ty nic, tylko wodziłeś za nią oczami. I proszę, jak to się skończyło? Dyndasz sobie, a mógłbyś chociaż coś odpowiedzieć, wytłumaczyć się, przeprosić...
Matka chciała jeszcze coś dodać, ale Greg zwalił się na podłogę. Potłukł się przy tym boleśnie. Zaciśnięta na szyi pętla raptownie poluzowała ucisk. Złapał w płuca głębszy haust powietrza i zemdlał.
Kiedy ponownie otworzył oczy, przez długi czas wirowały przed nimi czarne płaty, jakby w pokoju nie pozapalał wszystkich lamp i lampek, za które solidnie płacił, co miesiąc właścicielowi kamienicy. Kiedy próbował się podnieść, rozcierając skręconą łydkę, zobaczył klęczącego nieopodal Andrzeja z nożem w ręku.
Było wątpliwe, żeby Polak został wysłany przez Boga, o którego Greg błagał, dławiąc się na sznurze. Mimo to był wdzięczny sąsiadowi, że nie musi już słuchać dalszych wyrzutów matki, która przecież po śmierci powinna zamilknąć na wieki.
Czy mógł zatem odmówić przysługi wyjazdu do Paryża, zwłaszcza że podróż została opłacona? W końcu dzięki Andrzejowi wkrótce pójdzie do bożnicy, w której przed osiemdziesięciu pięciu laty nadano imię jego nowo narodzonej matce. Tam poprosi rabina o modlitwę za spokój duszy Estery MacCoin. Dzięki temu, gdy sam już zamknie oczy, nie usłyszy po tamtej stronie astmatycznego utyskiwania, które najpierw zabiło ojca, a potem o mało i jego nie doprowadziło na łono Abrahama.
Tak, za perspektywę zapewnienia sobie spokojnego życia wiecznego Greg był Andrzejowi wdzięczny i gotów był zrobić dla niego niemal wszystkiego… Oczywiście, jeśli owo „wszystko” nie narażało go na stratę finansową.
Kiedy Greg ocknął się ze snu, przez dłuższą chwilę spoglądał na coś chyba białego i próbował sobie przypomnieć gdzie się znajduje. W jego nowojorskim mieszkaniu, na suficie koło lampy, był sporej wielkości żółty naciek. Powstał po tym, jak mieszkająca wyżej Lea Szlomo próbowała wykąpać psa w balii, mimo że w łazience miała sprawną wannę. Zrobiła to w pokoju, chociaż wiedziała, że jej mops nie znosił wody. Kiedy zatem Lea go namydliła, pies wyśliznął jej się z rąk i zaczął uciekać po całym domu. W efekcie gonitwy balia została wywrócona, a podłoga Lei i sufit Grega zalane. Zdenerwowana tym Lea wybiegła na klatkę schodową i zaczęła imiennie wymyślać wszystkim sąsiadom. Krzyczała, że cały świat, a zwłaszcza oni są przeciw niej i działają jej tak na nerwy tak mocno, że o mało nie udusiła z tej złości swojego ukochanego psa.
No tak, ale to wydarzyło się dziesięć lat temu. Prócz plamy na suficie wisiał jeszcze solidny stary żyrandol, a nie jakiś półmiskowaty klosz, z którego sączyło się słabe światło.
Alkohol jeszcze nie do końca wyparował z jego głowy, więc musiało nieco potrwać, nim Greg przypomniał sobie paryskie lotnisko. Jazdę metrem na dworzec Gare de Lyon. Opróżnienie skrytki. Przejazd taksówką.
W Banku Koëniga przywitał go przyjemny chłód klimatyzacji. Gdyby tak jeszcze podawali tam piwo… Greg postanowił szybko załatwić zlecone przez Andrzeja zadanie i po wyjściu wpaść na szklaneczkę angielskiego „Real ales”, którego reklamę widział z okna zatrzymującej się taksówki. Z tego, co słyszał, do ich produkcji używa się wyłącznie tradycyjnych odmian chmielu – Fuggles i Goldings z hrabstwa Kent. Ponieważ miał w perspektywie wizytę w matczynej synagodze, gdzie z pewnością dostąpi łaski oczyszczenia z grzechów, poczuł, że powinien sobie pofolgować w alkoholowej abstynencji. Obsługującym go urzędnikom bankowym nie bardzo się spieszyło, żeby zająć się jego osobą. Próbował zwrócić na siebie uwagę, ale wydawało się, że wszyscy mają go gdzieś.
– Jeśli nikt tu nie chce moich pieniędzy – rzucił głośno i podniósł się z fotela. – W takim razie znajdę inny bank.
Niemal w tym samym momencie oczy urzędników zwróciły się w jego stronę.
– Czym mógłbym służyć?
Do Grega podszedł mężczyzna w średnim wieku, z martwym wyrazem twarzy. Można byłoby go wziąć za pracownika zakładu pogrzebowego.
– Chciałbym otworzyć skrytkę. Długo to potrwa?
– Czy ma pan przy sobie depozyt?
Greg wskazał na plecak.
– W takim razie nie dłużej niż pół godziny
Jak dotąd wyliczenia czasowe Andrzeja spełniały się niemal co do minuty.
Po wypełnieniu niezbędnych formularzy, Greg opłacił skrytkę za rok z góry.
– Jeszcze jedno – zwrócił się do urzędniczego grabarza.
– Słucham szanownego pana. – Tamten próbował się uśmiechnąć, lecz nie bardzo mu wyszło.
– Na formularzu wpisałem hasło numeryczne. Za godzinę zadzwoni do was mój wspólnik, poda obecne hasło i przekaże wam nowe.
Twarz urzędnika stała się jeszcze bardziej ponura.
– To oczywiście możliwe, ale pragnę nadmienić, że może to narazić bezpieczeństwo skrytki. Ktoś postronny mógłby usłyszeć nowe hasło i…
– Proszę się nie przejmować. To nie jest już ani pańskie, ani też moje zmartwienie.
Po wyjściu z banku Greg postanowił posmakować francuskiego piwa. W restauracyjce zamówił butelkę Anosteké Saison. Nie było najlepsze, ale szkoda było zostawiać pół szklanki. Na ulicy złapał taksówkę i kazał zawieźć się na lotnisku. Potem był lot do Dublina, obiad z krwistym stekiem, kilkanaście piw i…
Wreszcie Gregowi wróciła pamięć ostatnich wydarzeń. Leżał na łóżku w pokoju hotelowym. Był późny wieczór i niedawno ktoś pytał go…
Uniósł się na łokciu. Wiszący nad drzwiami zegar wskazywał godzinę dwudziestą drugą dwadzieścia. W fotelu na wprost siedział ten sam mężczyzna, który przysiadł się do niego przy barze.
– Jak tu pan wszedł?
– Drzwi były otwarte.
Greg był pewien, że facet kłamie. Nieznajomy uśmiechnął się nieszczerze.
– Chciałem, żebyś mi coś wyjaśnił. – Przybysz przysunął fotel do tapczanu.
– Ja?
– Chodzi o bagaż, który zniknął ze skrytki dworca Gare de Lyon.
– Ale mnie wystraszyłeś – Greg westchnął uspokojony. – Już myślałem, że wychodząc z baru przypadkowo zapomniałem zapłacić za rachunek. Jeśli zaś chodzi o tamten bagaż… Co cię interesuje?
Nieznajomego nieco zbiła z tropu jego otwartość.
– Co z nim zrobiłeś?
– Zawiozłem do banku.
– Jakiego?
– Koëniga. – Uprzedził ewentualne pytanie, które z pewnością tamten zamierzał zadać. – Na pewno interesuje cię hasło do skrytki. – Greg wsparł się na łóżku po obu stronach rękami, czując, jak od wypitego alkoholu zaczyna kręcić mu się w głowie.
Nieproszony gość kiwnął potakująco głową i zrobił jeszcze bardziej zaskoczoną minę. Greg przeliterował hasło, potem dla pewności zapisał je na kartce. Następnie podał ją z uśmiechem siedzącemu na krześle.
– Robisz sobie ze mnie jaja?
– Ależ skąd – przyłożył dłoń do serca, jakby chciał tym zapewnić o prawdomówności. – Jeśli chcesz, mogę przysiąc na świętego Patryka, patrona Irlandii i Nigerii. To niewątpliwy faworyt mojego zmarłego papy. A ja nigdy nie odważyłbym się szargać jego pamięci.
Wydawało się, że nieznajomy uwierzył.
– Jeszcze mógłbym w czymś pomóc? Prawdę mówiąc, jestem śpiący, a jutro zamierzam odwiedzić synagogę, w której niegdyś modliła się moja mamusia.
– W porządku – intruz wstał z miejsca. – Ale jeśli mnie oszukałeś…
Wtedy Greg, żeby nie przerywano mu snu, opowiedział jeszcze o zleceniodawcy, który kazał mu poinformować urzędnika w banku, że w ciągu godziny hasło do skrytki zostanie zmienione drogą telefoniczną.
DOCHODZILA DWUDZIESTA trzecia, gdy zadzwonił telefon. Schneider leżał w łóżku, lecz nie spał. Im był starszy tym mniej liczył na nocny wypoczynek. Wystarczyło mu kilka przerw w ciągu dnia, gdy ucinał sobie półgodzinną drzemkę. Wszyscy wiedzieli, że nie wolno mu wtedy przeszkadzać, gdyż „myśli”.
Po drugiej stronie słuchawki usłyszał głos Sekundusa, który zrelacjonował spotkanie agenta z Gregiem MacCoinem.
W myślach kiwnął z uznaniem głową. Potrafił docenić przeciwnika. Polak okazał się wytrawnym graczem. Niepotrzebnie go lekceważył. Z pewnością nie tylko oni już wiedzą gdzie zostały ukryte mikrofisze. Bankowa skrytka była niezłym posunięciem. Wszyscy też otrzymali jednoznaczny sygnał, że klucze do skrytki ma Andrzej Leszczyński. Najwyraźniej zamierzał zabawić się w „Kto da więcej”?
– Halo, jest pan na linii? – Usłyszał głos Sekundusa.
– Umów mnie jutro z Polakiem. Niech czeka u siebie w hotelu. Przyjadę o jedenastej przed południem.