Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 11

Оглавление

Jason odczekał, aż samochód jego ojca zniknie za zakrętem, i gwałtownie odwrócił się w stronę siostry:

– Pędzę. Kryj mnie!

– Ani mi się śni! – zaprotestowała Julia. – To głupota!

Chłopiec niespokojnie rozejrzał się wokół i zapewnił:

– Nie zabawię długo. Najwyżej kwadrans!

– Jason... – westchnęła jego siostra. – Nie dasz rady obrócić w kwadrans. Latarnia jest za miasteczkiem, to daleko. A ty musiałbyś iść pieszo.

– Tylko w jedną stronę, z powrotem wróciłbym na rowerze – uściślił chłopiec. – Muszę go odebrać. Natychmiast.

– Możesz to przecież zrobić po lekcjach!

Jason pokręcił przecząco głową i z włosów wypadły mu dwa maleńkie białe piórka, w dziwny sposób ocalone mimo mycia głowy. Brudne ślady po smole i zadrapania na brzuchu stanowiły kolejne pamiątki przygód ostatnich dni.

Julia próbowała go jeszcze powstrzymać. Wskazała otwartą bramę szkolną w Kilmore Cove i schody, które niczym rządek zębów prowadziły do środka budynku. Potem zauważyła, że mosiężny dzwon za parę minut da znak rozpoczęcia lekcji.

– A co ja powiem Miss Stelli?

– Wymyśl coś! – odpowiedział. – Nie powiesz mi, że po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło, boisz się wychowawczyni! Ja chcę tylko...

– Czego chcesz? – przyciskała go Julia, próbując zyskać na czasie. Świetnie odgadywała, kiedy jej brata nachodziły dziwaczne pomysły. Od razu wyczuła, że Jason wcale nie chce biec do latarni Leonarda Minaxo tylko po to, by odzyskać rower. Nie tylko dlatego, że nie cierpiał tego roweru czy wręcz się go wstydził. Była to typowa damka, pożyczona od państwa Bowenów; różowiutka, z kierownicą w kształcie motyla, z dzwoneczkami.

Choć Julia wysilała swoją wyobraźnię, nie mogła dociec, o co tym razem bratu chodzi.

Jason spoglądał na nią błagalnie błyszczącymi z przejęcia oczami.

– Julio... musisz mi pomóc.

– Ale powiedz mi, dlaczego. I dlaczego nie możesz tego zrobić po szkole?

Chłopiec westchnął. Wyciągnął dłoń i zaczął wyliczać na palcach:

– Po pierwsze, ponieważ tato po nas przyjedzie; po drugie, ponieważ zawiezie nas do domu; po trzecie, ponieważ on i mama zasypią nas pytaniami; po czwarte, ponieważ będą nas pilnować. Może mi powiesz, jakim cudem uda nam się wyrwać i zrobić wszystko to, co musimy zrobić?

Julia zagryzła wargi. Świeża nominacja całej trójki na Kawalerów Kilmore Cove wiązała się z dużą odpowiedzialnością.

– Przy mamie i tacie kręcących się po domu może być pewien problem...

– A jeszcze ten właściciel firmy przewozowej, którego ściągnęli z Londynu...

– Przez kilka dni musimy się trzymać z daleka od Wrót Czasu.

Jason gwałtownie podniósł dłoń.

– O, nie! Co to, to nie! Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie teraz, kiedy już wiemy o Pierwszym Kluczu!

– Ale jeśli się zbliżymy do tych drzwi, mama się czegoś domyśli!

– Musimy zaryzykować. A teraz ruszaj, Julio.

– To znaczy?

– To znaczy, że ja idę do Leonarda Minaxo. – I Jason wyciągnął z kieszeni spodni starą, na pół spaloną fotografię latarnika. Pokazał ją siostrze: – Spytam go, czy to on jest Ulyssesem Moorem.

Julia zmartwiona zerknęła w stronę szkoły i mosiężnego dzwonu.

– A ty naprawdę sądzisz, że Leonard ci to powie? Że powie: „Tak, to ja jestem Ulyssesem Moorem”?

Jason wrócił myślą do poprzedniego dnia, kiedy Leonard ujął ster Metis i przekroczył Morze Czasu, prowadząc statek przez burzę jak prawdziwy kapitan.

– Kapitan nigdy nie okłamuje swojej załogi – odpowiedział. – Może nie mówi całej prawdy, ale nie kłamie.

Rodzeństwo jeszcze raz spojrzało sobie głęboko w oczy i Julia ostatecznie skapitulowała.

– Więc za kwadrans, tak?

Brat przytaknął, odwrócił się i biegiem ruszył w kierunku ulicy prowadzącej w stronę morza.

Julia odczekała, aż zniknął, i zaczęła się przygotowywać na spotkanie z Miss Stellą.

Właśnie doszła do schodów, gdy rozległ się dźwięk mosiężnego dzwonu.

Jason, z plecakiem na plecach, dobiegł do głównej ulicy.

Przypadł do ceglanego muru i zerknął na przybrzeżny bulwar, gdzie stoiska z rybami stały rzędem gęsto jedno obok drugiego, tuż pod skrzypiącą ruderą Windy Inn, jedynego hotelu w miasteczku. Rozejrzał się dokoła, szukając wzrokiem samochodu ojca. Odetchnął z ulgą, widząc, że go tu nie ma.

Biegnąc w stronę bulwaru, w kierunku cypla z latarnią, poczuł nagle zapach, któremu absolutnie nie mógł się oprzeć, zapach pokusę.

To świeżo wyjęte z pieca rogaliki z kremem i scones z miodem, których zapach mógł wąchać i wąchać.

Nietrudno było dociec, z którego sklepu dochodził ten cudowny aromat: z cukierni Chubbera.

– A czemu by nie? – zapytał samego siebie, uznając, że jego misja chwilowo nie jest aż tak pilna.

Pełen nadziei wsunął dłoń do kieszeni i po chwili niecierpliwych poszukiwań wyciągnął jednego szterlinga, monetę okrągłą i ciężką.

– Mam! – wykrzyknął uszczęśliwiony.

Przebiegł pędem ulicę, upewnił się, że nikogo znajomego nie ma w pobliżu i przełamując strach, że zostanie przyłapany, pchnął drzwi cukierni.

Powietrze było ciężkie od zapachów. Kogel-mogel, kakao, wanilia, cynamon i sułtanki – to tylko część cudownych aromatów wydobywających się ze szklanych gablot cukierni.

Jason przebiegł szybko po podłodze z ciemnego drewna, położył swoją monetę na marmurowej ladzie i nie odrywając wzroku od kokardy na błękitnym fartuchu osoby, która stała za ladą, zamówił dwa ogromne rogaliki nadziewane kremem.

– Jeden dla mnie, a drugi dla siostry – skłamał, żeby się usprawiedliwić. Nie miał najmniejszego zamiaru ocalić drugiego rogalika.

– Nie szkodzi, że jeszcze ciepłe? – spytała go sprzedaw-czyni.

– Wprost przeciwnie.

Chłopiec pochwycił papierową torebkę z ciepłymi rogalikami i odwrócił się w stronę wyjścia.

Nagle odjęło mu dech w piersiach. Przed drzwiami stał jego ojciec z innym mężczyzną, którego chyba gdzieś już wcześniej widział. Właśnie mieli wejść do cukierni.

Jason gwałtownie zrobił w tył zwrot i niepostrzeżenie dla pani za ladą przeskoczył stoliki, by ukryć się za szkocką zasłoną.

W tym momencie drzwi do cukierni otworzyły się i w sklepie rozległ się głos pana Covenant.

Ukryty za zasłoną, znieruchomiały Jason słyszał, jak ojciec zamawia dwa kawałki rolady i dwie kawy z mlekiem.

– To doprawdy bardzo uprzejmie z pana strony, że pofatygował się pan osobiście do Kilmore Cove jeszcze przed transportem... – usłyszał słowa ojca skierowane do mężczyzny, z którym wszedł. – I niezmiernie mi przykro z powodu wczorajszego epizodu, panie Homer...

Jason przypomniał sobie słynnego właściciela firmy przewozowej, który przyjechał do Kilmore Cove, żeby dopilnować ostatniego etapu przeprowadzki ich mebli z Londynu. Widział go poprzedniego wieczoru, gdy w głębokiej ciemności ogrodu Willi Argo mama udzielała jemu i Julii ostrej reprymendy.

– Panie architekcie, jeśli pan łaskaw – uściślił pan Homer.

Słynny architekt – skorygował Jason, zerkając spoza za-słony.

Widział, jak siadają do stolika i pochylają się nad jakimiś kartkami pełnymi rysunków.

Architekt usiłował wyjaśnić coś w sprawie jakichś wymiarów, podczas gdy Jason, nie spuszczając ich z oka, spokojnie zjadł połowę swojego rogalika z kremem.

„Jeśli stąd wyjdę, to mnie zauważą” – pomyślał.

Sprawdził korytarz za swoimi plecami, ciemny i zakurzony. Posadzka była z ciemnego drewna, jak w cukierni, a na białych ścianach wieloletnie opary z czekolady i wanilii pozostawiły jedyny w swoim rodzaju pachnący nalot.

Korytarz miał dwoje drzwi. Pierwsze prowadziły do małej łazienki z kafelkami w kolorze miodu, z okienkiem wychodzącym na wewnętrzne podwórko cukierni.

Drugie były zamknięte.

Jason chciał je otworzyć, ale spostrzegł, że nie mają one klamki.

Nachylił się, żeby w półmroku lepiej im się przyjrzeć, i zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.

– O, kurczę... – szepnął zdumiony, upuszczając torebkę z rożkiem.

Drzwi były identyczne jak te ukryte za szafą w Willi Argo. Identyczne jak drzwi w piwnicy pani Biggles, pod którymi niekiedy można było dostrzec trochę piasku z egipskiej pustyni. Identyczne jak drzwi w Domu Luster, które łączyły Kilmore Cove z daleką Wenecją.

To były Wrota Czasu.

Nagle drgnął.

Usłyszał dźwięk odsuwanego krzesła i podłoga w cukierni zaskrzypiała. Dobiegł go głos ojca, który zwrócił się do architekta:

– Przepraszam pana na moment.

Miał tylko kilka sekund, więc błyskawicznie otworzył drzwi do łazienki.

Zdążył je zamknąć w chwili, gdy jego ojciec zastukał:

– Zajęte?

Chłopiec rozejrzał się wokół zrozpaczony i żeby nie zostać rozpoznanym po głosie, zakaszlał, odkręcając jednocześnie kran nad umywalką.

– O, przepraszam... – powiedział pan Covenant po drugiej stronie. Spróbował otworzyć drugie drzwi, a potem, pogwizdując, postanowił czekać, aż toaleta się zwolni.

Jason, spocony jak mysz, przełknął nerwowo ślinę. I jeszcze raz. I jeszcze. Myślał gorączkowo, co by tu zrobić. Starał się zachować spokój, analizując i badając różne możliwości.

Wyjść z łazienki nie mógł, to było wykluczone. Były dwa wyjścia: pozostać w niej na zawsze albo spróbować wydostać się przez okienko.

Wybrał to drugie.

Stanął na umywalce i wspiął się na okno. Dudnienie wody tłumiło trochę odgłosy jego działania. Chłopiec otworzył okno i uważnie przyjrzał się jego wymiarom. Z pewnością nie dałby rady wydostać się przez nie ktoś większy od Jasona. Ale jemu powinno się udać.

Postanowił działać metodycznie. Wyciągnął z buta sznurowadło. Jeden koniec przywiązał do klamki okienka, drugi wyrzucił na zewnątrz. Dzięki temu po wyjściu będzie mógł zamknąć okno.

Wyrzucił plecak przez okno i usłyszał, jak potoczył się po ziemi.

W końcu wdrapał się na parapet, przecisnął ręce i głowę, a piętami mocno odbił się od ściany.

I utknął.

Zawisł z głową przekrzywioną na prawe ramię, z lewym ramieniem unieruchomionym, a prawym zwisającym już za oknem, z nogami dyndającymi w powietrzu.

Usiłował spokojnie oddychać, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Idiotyczna sytuacja. Wyobraził sobie swojego ojca, jak wchodzi do toalety, po czym ściąga go za nogi z tego okna – i mimo strachu, że to naprawdę może się tak skończyć, wybuchnął nerwowym śmiechem.

Zauważył, że śmiejąc się, wydycha cały zapas powietrza z płuc, i dzięki temu może już poruszać lewym ramieniem. Nerwowo spróbował wymacać jakiś uchwyt za oknem, ale na próżno. Zaczął więc wierzgać nogami, szukając po omacku punktu podparcia. Już miał zwątpić w swoje wysiłki, kiedy poczuł jakiś występ pod prawą stopą.

To mogła być jego ostatnia szansa, oparł się więc o to coś, nabrał powietrza, wypuścił je gwałtownie, i w chwili, gdy stał się płaski jak śledź w beczce, odepchnął się z całej siły.

Tymczasem pan Covenant wycofał się zza szkockiej kotary.

– Macie może zapasowy klucz do toalety? – spytał kobietę za ladą. – Sądziłem, że tam ktoś jest, ale chyba zamek się zaciął...

– Oczywiście, że mamy. – Kobieta odsunęła szufladę, wyjęła z niej mosiężny kluczyk i wręczyła panu Covenant. – To klucz do tych pierwszych drzwi, drugich nigdy nie udało nam się otworzyć.

Ojciec Jasona wrócił za kotarę i wsunął klucz w zamek pierwszych drzwi. Usłyszał, jak coś wewnątrz upada na posadzkę.

– Można? – spytał na wszelki wypadek.

Odpowiedziała mu głucha cisza. Poczekał więc jeszcze chwilę i wszedł.

Tak jak się spodziewał, nie zastał nikogo.

Zakręcił kran i rozejrzał się dokoła nieco zdziwiony: uchwyt do papieru toaletowego był częściowo oderwany od kafelków, a w dodatku na ziemi leżała torebka z jednym całym rogalikiem i połówką drugiego.

– No nie... – jęknął Jason już po drugiej stronie, spostrzegając brak rogalików.

Znajdował się na kwadratowym podwórku, wybrukowanym jasnymi otoczakami. Dwa przecinające się pasy z ciemnego kamienia tworzyły wielki X. Tuż obok, po lewej stronie okienka, przez które się wydostał, znajdowała się kuchenna klatka schodowa i wejście do dwóch piwnic. Jakieś mizerne pnącze pięło się po murze w rogu, a spomiędzy bruku sterczały kępy wypalonej przez słońce trawy.

Jason, przyklejony do muru, zrobił ostrożnie kilka kroków, szukając swego plecaka.

– Szukasz może tego? – dobiegł go głos od strony kuchennych schodów.

Chłopiec dostrzegł z daleka swój plecak i trzymające go ręce, ale że schody biegły pod cienistą arkadą, nie mógł zobaczyć rysów twarzy mężczyzny.

– O tak, bardzo dziękuję... – odparł, lekko zmieszany. – Mógłbym go prosić?

– To szkolny plecak, nieprawdaż? – dopytywał się głos.

Teraz Jason odniósł wrażenie, że zna skądś ten głos, tylko jeszcze nie wiedział, skąd.

– Hmm... tak – przyznał.

– No to czemu nie jesteś w szkole?

– No, bo... dzisiaj... moja klasa jest na wycieczce. A ja nie chciałem z nimi jechać.

– Ciekawe... – Metaliczny błysk światła świadczył, że mężczyzna stojący w cieniu schodów zerknął na zegarek na ręku. – Na jakiej wycieczce?

Jason zagryzł usta. Czemu ten człowiek zadaje tyle pytań?

– Mógłbym prosić swój plecak? – spytał.

– Naturalnie... – odparł mężczyzna, wychodząc w końcu z cienia.

„O, kurczę!” – przeraził się Jason.

Przed nim stał dyrektor szkoły.

Ulysses Moore.

Подняться наверх