Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 17

Оглавление

Szyld na drzwiach „Wyspy Calypso” kołysał się leniwie w rytm podmuchów bryzy od portu. Julia spróbowała wejść do środka, ale było zamknięte.

– Szkoda – westchnęła. Miała nadzieję, że wypożyczalnia przy księgarni będzie jeszcze otwarta i że w końcu zdobędzie mały przewodnik po Kilmore Cove pod tytułem Ciekawy Podróżnik, w którym dzień wcześniej znalazła karteczkę z dziwnymi zapiskami. Ktoś tam zanotował, że tory kolejowe w Kilmore Cove nigdzie nie prowadzą i że na placu stoi pomnik króla, który nigdy nie istniał... Co zresztą potem potwierdził Nestor.

Julia przysunęła twarz do szyby witryny, chcąc zajrzeć do środka księgarni, ale natychmiast odskoczyła. Wydało jej się, że po drugiej stronie ktoś jest i bacznie się jej przygląda. „Ale jestem głupia” – mruknęła pod nosem, gdy już się trochę uspokoiła.

– Panno Calypso! – zawołała. – Panno Calypso!!!

Potem cofnęła się i stanęła w pełnym słońcu. Rozejrzała się uważnie. Po błękitnym niebie leniwie płynęły baranki chmur. Dzwony kościelne płoszyły stada ptaków.

– No właśnie! – Julia sprawdziła godzinę – „Wyspa Calypso” powinna być jeszcze otwarta.

Postanowiła znaleźć pannę Calypso. Przeszła przez plac i weszła na pocztę po drugiej stronie. Tak jak się spodziewała, zastała tam bibliotekarkę, tym razem pracującą na swej drugiej posadzie, czyli jako urzędniczka pocztowa. W nasuniętym na czoło zielonym przeciwsłonecznym daszku siedziała w okienku z listami poleconymi.

– Dzień dobry, panno Calypso!

Tamta uniosła głowę sponad listów oklejonych niesamowitą ilością znaczków.

– Julia Covenant! Czym mogę ci służyć?

– Tak naprawdę to miałam nadzieję zastać panią w wypożyczalni...

Drobna kobietka wskazała leżące za nią wielkie, lniane worki, bezładnie rzucone jak stos drewna na podpałkę.

– Przykro mi, ale... w poniedziałki jestem po tej stronie.

Wpatrywała się długo w adres umieszczony na jakiejś kopercie, w końcu uznała, że właściwie może być, i wrzuciła list do jednego z worków za sobą.

– Przy tych nowoczesnych maszynach odczytujących adresy laserem, trzeba najpierw sprawdzić całą korespondencję. Inaczej te głupie maszyny wyrzucą do kosza masę listów... Och, ta technika! Kilka lat temu mogłaś napisać na pocztówce „Do dyrektora szkoły w Kilmore Cove” i pocztówka trafiała do adresata. Listonosz umiał czytać. A teraz, jeżeli nie podasz numeru kodu pocztowego i prawidłowego adresu, list nigdy nie dotrze...

– A jaki jest kod pocztowy Kilmore Cove? – zapytała znienacka Julia.

Calypso uniosła swój zielony daszek.

– Po co ci kod? Przecież mieszkasz w Kilmore Cove, a tu ja zajmuję się sortowaniem poczty. Kod jest potrzebny temu, kto musi napisać do kogoś w Kilmore Cove... z zewnątrz. W każdym razie, jeśli się nie mylę – ciągnęła, nagle przyspieszając – dzwon właśnie wybił koniec mojej przedpołudniowej pracy na poczcie.

Bibliotekarka zamknęła okienko, po czym zniknęła na chwilkę za ladą w głębi i – już gotowa – stanęła w drewnianych drzwiach.

– Mówiłaś, że chcesz pożyczyć jakąś książkę? Skończyłaś już tę, którą ci dałam?

– Hmm... znaczy – mamrotała Julia, tknięta nagłym poczuciem winy, że zapomniała na śmierć o Wichrowych Wzgórzach. – Prawdę mówiąc, jeszcze jej nie skończyłam, ale...

Panna Calypso trzasnęła drzwiami Urzędu Pocztowego.

– W czym zatem mogę ci pomóc?

– Pamięta pani, jak ostatnim razem przyszliśmy do pani, żeby skorzystać z telefonu?

– Ponieważ to było zaledwie wczoraj, a moja pamięć jeszcze nie szwankuje, to... tak, pamiętam. I co z tego?

Doszły do księgarni. Calypso wsunęła w zamek lśniący cienki klucz i przekręciła go.

– Więc... kiedy telefonowałam, zdawało mi się, że dostrzegłam książkę, która mnie bardzo interesuje.

– Zdawało ci się czy widziałaś? – kobieta dręczyła Julię pytaniami, ociągając się z otwarciem drzwi.

– Widziałam.

Przez chwilę obie stały nieruchomo przed „Wyspą Calypso”. Ze środka dobiegł jakiś głuchy odgłos, jakby stos książek runął na ziemię.

Panna Calypso udawała, że nic nie zauważyła.

– A mogę się wreszcie dowiedzieć, o jaką to książkę chodzi? Żebyśmy nie spędziły tutaj całej nocy...

– Była mniej więcej takiej grubości i...

Bibliotekarka uśmiechnęła się złośliwie.

– Pierwsze, co zapamiętujecie, to grubość książki. A tytuł lub nazwisko autora to sprawy całkiem drugorzędne...

– Ciekawy Podróżnik – powiedziała Julia. – Stary przewodnik turystyczny po Kilmore Cove.

Gdyby w tym momencie jakaś nieostrożna muszka przeleciała przed oczami panny Calypso, jej piorunujące spojrzenie spaliłoby ją na popiół. Ale to trwało zaledwie moment, po czym odzyskała swoje normalne łagodne spojrzenie.

– Masz na myśli kieszonkowe wydanie z grzbietem z czerwonego aksamitu?

– Tak, to!

– Och, jak mi przykro! Ta książka tkwiła w księgarni co najmniej dwadzieścia lat, ale... sprzedałam ją wczoraj wieczorem, zaraz po waszym wyjściu.

– Sprzedała ją pani?

– Tak, jakiemuś typowi, który chciał wiedzieć, co ciekawego można zobaczyć w tych stronach. „Lepiej niech pan pospaceruje po porcie z dobrą książką” – powiedziałam. Ale on tak nalegał, że przypomniałam sobie o tym przewodniku. Nie było to znowu nic nadzwyczajnego, stare czarno-białe fotografie. Ale kupił go.

– A co to za typ?

– Muszę przyznać, że przystojny mężczyzna – odparła panna Calypso, uchylając odrobinę drzwi. – Wysoki, elegancki i o pięknej prezencji – dodała po chwili.

Patrząc w ciemną szparę, prowadzącą w głąb „Wyspy Calypso”, Julia poczuła, jak po krzyżu przebiegł jej lodowaty dreszcz.

Czy to zwykły zbieg okoliczności, że właśnie teraz ktoś kupił ten przewodnik, który przez dwadzieścia lat stał na półce? I to zaraz po ich wyjściu? Kim mógł być mężczyzna, który go kupił? I dlaczego akurat teraz?

Julia sprawdziła, czy ma w kieszeni cztery klucze od Wrót Czasu. Przez chwilę miała wrażenie, że stały się bardzo, bardzo ciężkie. Odeszła kilka kroków.

– Możemy spróbować zamówić inny egzemplarz, jeśli uda się skontaktować z wydawcą, jeśli wydawca jeszcze istnieje... – dobiegł ją głos panny Calypso.

Ale dziewczynka chciała już tylko odejść stąd jak najdalej.– Nie... nieważne, panno Calypso – wydukała. – Proszę się nie martwić. To było tak tylko dla... zaspokojenia mojej ciekawości.

Doszła do roweru, wsiadła i pomknęła w stronę domu.

Rick Banner również pomknął do domu. Wpadł, żeby się przywitać z mamą, ale zatrzymał się tylko na moment, a potem, skacząc po cztery stopnie, zbiegł ze schodów.

Już na ulicy spojrzał w górę, by spotkać zatroskane spojrzenie matki, która pomachała mu zza okna w kuchni.

Rick odmachał jej, uważając, by przy okazji nie odsłonić paskudnie otartego ramienia, pamiątki po motorze Manfreda, na którym, na szczęście, zdołał się stokrotnie zemścić. Potem spojrzał szybko na zegarek i czym prędzej ruszył w stronę kościoła.

Kościół św. Jakuba był wysoki, wąski, ze spadzistym dachem. Rick położył rower na ziemi, wciąż niezdecydowany, czy wejść do środka. W ciszy kościoła było coś, co zmuszało go do myślenia o sprawach, o których tak naprawdę nie chciał myśleć. Odegnał wspomnienie pogrzebu swego ojca i otworzył drzwi.

– O, dziękuję! – zawołał ojciec Feniks, proboszcz Kilmore Cove, uzbrojony teraz w bardzo długi kij i szmatę. – Przyszedłeś mi pomóc, Banner? – Ojciec Feniks był jak zwykle bezpośredni i jowialny. – Będziesz tak dobry i weźmiesz wiaderko?

Jeśli chodzi o „wiaderko”, był to ogromny pojemnik pełen spienionej wody z mydłem. Rick pomógł sapiącemu ze zmęczenia księdzu wynieść je na zewnątrz. Ksiądz wyjaśnił mu, że musi oczyścić fasadę kościoła z błota, jakie pozostało po ostatnim deszczu.

– Z drugiej strony, już dawno powinienem był to zrobić... – dodał ksiądz, zanurzając koniec kija w wodzie i przejeżdżając mokrą szmatą po fasadzie.

Rick stał i patrzył z podziwem: ojciec Feniks należał do osób, które robią, co mają do zrobienia, i nigdy się nie uskarżają. Wiecznie uśmiechnięty, umiarkowanie surowy, miał zawsze właściwe słowo i czas dla każdego.

– Opowiedz mi o wszystkim, młody Bannerze – odezwał się, po raz piąty zanurzając kij i stając na palcach, by sięgnąć jak najwyżej. – Możesz mówić bez obawy, jesteśmy tu sami, pozostali jedzą.

Rick rozejrzał się dokoła, potem zbliżył się do ciemnych pleców zakonnika i szepnął:

– To w sprawie pana Moore’a.

Ojciec Feniks oparł o ziemię kij, którego cień sięgnął placu jak południk.

– Pana Moore’a? A co ty masz wspólnego z panem Moorem?

Rick opowiedział mu o swoich nowych przyjaciołach i o sprzedaży Willi Argo. Proboszcz, który naturalnie był dobrze poinformowany o wszystkim, słuchał z przyjemnością opowieści o nowej przyjaźni Ricka. Był rad, że do miasteczka napłynęli nowi ludzie.

Ale kiedy na koniec Rick spytał go o to, co mu najbardziej leżało na sercu, ojciec Feniks prawie się roześmiał:

– Chcesz wiedzieć, jaki miał pogrzeb?

– Tak – odparł speszony Rick.

Naprawdę nie mógł zmrużyć oka tej nocy, myśląc o tym, że żadne z małżonków Moore nie ma grobu na cmentarzu w Kilmore Cove. I roztrząsał w myślach słowa Jasona, który od dawna powtarzał, że może stary właściciel nie umarł i że ktoś się ukrywa w Willi Argo...

Rick podzielił się wszystkimi swoimi wątpliwościami z ojcem Feniksem, który wysłuchał go z wielką uwagą.

– Nie było mnie tu, kiedy to się zdarzyło – powiedział, kiedy Rick skończył. – Prawie nikogo z miejscowych nie było, z wyjątkiem Nestora, Minaxo i panny Calypso.

– Ale dlaczego pan Moore nie leży na cmentarzu w Kilmore Cove?

– Jeśli o to chodzi, to nie leżą tu także jego dziadkowie ani żona – odpowiedział proboszcz.

Rick znieruchomiał. To prawda. Nie było grobu żadnego z przodków rodziny, których portrety wisiały nad schodami w Willi Argo i których imiona wymalowano na suficie biblioteki.

– Wyjaśnienie jest bardzo proste, synu. Państwo Moore nie leżą na cmentarzu, ponieważ to bardzo stara rodzina i ma swoje własne mauzoleum na wzgórzu.

– Mauzoleum? To znaczy co?

– To rodzaj starego rodzinnego grobowca. Wejście do niego znajduje się w Turtle Park. Oto dlaczego nikt z nich nie spoczywa na cmentarzu.

– To znaczy, że są pochowani... osobno?

– Można to tak nazwać, jeśli wolisz.

Rick miał jeszcze jakieś wątpliwości.

– A ile mieli lat, gdy zmarli? I kiedy to się dokładnie stało?

– Nie pytaj starego księdza o liczby i daty, chłopcze – zażartował ojciec Feniks. – Nie jestem właściwą osobą.

– A kto jest właściwą osobą?

Proboszcz chwilkę pomyślał i powiedział:

– Fred Śpiczuwa.

Rick widział kiedyś przez chwilę Freda Śpiczuwę i wiedział, że swoje przezwisko zawdzięcza opinii, że spędza dni na przysypianiu w trakcie przeglądania gazety. Ale nigdy z nim nie rozmawiał i nie wiedział, gdzie pracuje. Spytał o to ojca Feniksa, który odparł:

– Widzisz ten budynek po drugiej stronie placu?

Mówił o niskim domu z kamienia, przed którym był trawniczek pełen kwiatów.

– Tak – odpowiedział Rick.

– Dobrze. Są tam małe drzwi po lewej stronie, które prowadzą do tego, co ja nazywam biurem z kartoteką. Naprawdę to Urząd Stanu Cywilnego. Są tam nazwiska wszystkich, którzy urodzili się lub zmarli w miasteczku, którzy się tu pobrali i którzy nie chcą już słyszeć o tym, że się kiedyś pobrali. Jeśli się pospieszysz, możesz jeszcze zastać Freda Śpiczuwę, czytającego swoją ulubioną gazetę sportową.

– I o co powinienem go spytać?

– On się zajmuje wszystkimi zaświadczeniami i pozwoleniami władz miejskich – wyjaśnił ojciec Feniks. – Powiedz mu, że potrzebujesz danych na temat rodziny Moore. Jeśli ci odmówi, powiedz, że to ja o nie proszę. W tych papierach znajdziesz informacje, których szukasz.

Rick kiwnął głową, podziękował ojcu Feniksowi i, przeszedłszy przez plac, dotarł do wskazanych drzwi. Popchnął je i wszedł.

Proboszcz postał jeszcze jakiś czas nieruchomo przed kościołem, potem uśmiechnął się i powrócił do czyszczenia fasady.


– Hej, przyjacielu! Może w czymś pomóc? – nowiutki szary pickup zjechał na pobocze i zatrzymał się w chmurze pyłu.

Na drodze stał dziwny pojazd. Był to dwuosobowy dune buggy, jeden z tych automobili bez dachu, z widocznym podwoziem, z ogromnymi kołami i silnikiem umieszczonym od razu za siedzeniami. Pojazd ciągnął odkrytą platformę do przewożenia koni, na której byle jak umocowano ogromny motocykl sportowy, czarny i lśniący. Za silnikiem tego śmiesznego pojazdu ciągnęła się groźna smuga spalin.

– Jakieś kłopoty, tak?

– Aha – mruknął kierowca dune buggy, spoglądając smutno na smugę dymu za swoim autem. Miał na sobie dżinsową kamizelę i rybackie kalosze. Ale nie wyglądał na rybaka... a raczej na gangstera; jego słoneczne okulary pozlepiane były taśmą klejącą.

Mężczyzna, który prowadził pickupa, był jego przeciwieństwem – bardzo przystojny, w beżowym, welwetowym garniturze, wysoki, elegancki, w szkockim kapeluszu myśliwskim.

– Może się rozpaść na tych bezdrożach. Piękny motor, to pański?

– Nie – odpowiedział gangster, zdejmując okulary. Był najwyraźniej zły, a nawet wściekły. W dodatku sposób mówienia nieznajomego wydał mu się nazbyt poufały.

– Nie chciałbym się wtrącać w nie swoje sprawy, ale... ten dune buggy nie jest chyba dostatecznie mocny, żeby ciągnąć taką przyczepę.

Gangster burknął coś pod nosem.

Mężczyzna w szkockim kapeluszu ciągnął pogodnie:

– Nie mówiąc o tym, że silnik się psuje. Dymi niemiłosiernie.

– Nie miałem wyjścia. Ktoś mi pociął gumy.

– Och, to wielka szkoda!

Gangster odniósł dziwne wrażenie, że nieznajomy już

o tym wiedział.

– I co pan zamierza zrobić?

– Wymienić je w miasteczku.

– W Kilmore Cove? Co za zbieg okoliczności: ja też tam jadę. Może pana podholować?

Mężczyzna o twarzy gangstera zastanowił się. Szybko rozważył możliwość pobicia nieznajomego i zabrania mu jego nowiutkiego pickupa, ale po chwili podjął inną decyzję:

– Mógłby mnie pan podholować aż do końca ostatniego wzniesienia, potem poradziłbym już sobie sam.

– Czy dune buggy ma hak na hol?

– Powinien.

– OK, to biorę linkę i podholuję pana.

– Dziękuję – wydusił z siebie gangster.

– Musiało się wydarzyć coś bardzo niezwykłego –mężczyzna w szkockim kapeluszu próbował dowiedzieć się czegoś więcej, zanim wsiadł do swego pickupa.

– Nawet pan sobie nie wyobraża, jak bardzo – odparł Manfred, kierowca Obliwii Newton, zasiadając za kierownicą swojego dune buggy.

Ulysses Moore.

Подняться наверх