Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 12

WE FRANCJI

Оглавление

Mimo obaw i lęku Ricka samolot ATR 500 Air France, obsługujący linię Londyn – Tuluza, wylądował punktualnie.

Kiedy samolot wpadał w chmury, kierując się na południe i podchodząc do lądowania, Anita to chwytała za rękę Jasona, to Ricka i wreszcie ścisnęła je obie.

Może nieco mocniej rękę Jasona.

Kiedy ostatecznie samolot dotknął płyty lotniska w Tuluzie, podskakując raz, a potem jeszcze dwukrotnie, hamując wszystkimi klapami podniesionymi do góry, i kiedy ucichło dudnienie opon podwozia mknących po asfalcie, dziewczynka odchyliła głowę na oparcie fotela i uśmiechnęła się.

– Dolecieliśmy – powiedziała.

Rick dopiero wtedy otworzył oczy.

Dokoła nich pasażerowie odpinali pasy bezpieczeństwa. Głos z głośnika powtarzał po francusku zbędne instrukcje. Odzywały się dźwięki pierwszych włączanych na nowo komórek.

– Ruszmy się – popędził ich Jason, który poderwał się jako pierwszy.

Samolot był do połowy pusty. Dzieci prześlizgnęły się między pasażerami wyjmującymi swoje walizeczki ze schowków i dotarły do stewardessy, która stała przy wyjściu. Szybkie pożegnanie i zeszły po schodkach, a następnie wsiadły do podstawionego autobusiku.

Powietrze było gorące i wilgotne, wprost parne.

Następni pasażerowie dołączali do nich pojedynczo ze swoimi bagażami na kółkach i z komórkami przyciśniętymi do piersi. Pewna elegancka pani energicznie gestykulowała, rozmawiając z przyjaciółką o pogodzie. Jakiś biznesman spoglądał uważnie w swój telefon, jednocześnie poprawiając sobie krawat. Pewien pan wpatrywał się w swoje buty, zupełnie jakby usiłował przypomnieć sobie powód, dla którego je włożył. Na drugim końcu autobusiku dwa typy ubrane na czarno z parasolami w ręku, jeden blondyn a drugi kędzierzawy, zaczęły czytać miejscową gazetę.

I właśnie ta gazeta zwróciła uwagę Ricka. Chłopiec o rudych włosach obrócił się powoli plecami do innych pasażerów i spojrzał najpierw na Jasona, a potem na Anitę.

– Słuchajcie… czy widzicie tych dwóch z gazetą?

Anita zerknęła ponad jego ramieniem.

– Trzymają ją do góry nogami – zauważyła. – Więc wcale jej nie czytają.

– Tak właśnie sobie pomyślałem.

Autobusik szarpnął i ruszył. Anita, Rick i Jason złapali za uchwyt ściśnięci koło siebie. Blondyn i kędzierzawy odłożyli gazetę.

– Patrzą na nas – powiedziała Jasonowi na ucho Anita.

– Nie wbijajmy sobie do głowy dziwacznych pomysłów – westchnął chłopiec.

– Mówię ci, że patrzą. Ten kędzierzawy wpatruje się we mnie.

– Może jesteś w jego typie.

– Głupek – zaśmiała się Anita.

Autobusik zarzucił i skręcił, kierując się w stronę niskiego budynku dworca lotniczego. Przez całą drogę dwa typy ubrane na czarno nawet nie drgnęły. Dzieci też się nie ruszały.

Zostali podwiezieni pod samo wejście. Po kontroli paszportów wszyscy udali się po odbiór bagaży, kierując się wskazówkami na odpowiednich tablicach. Jason, Anita i Rick szli szybko, próbując zwiększyć jak tylko się da dystans między sobą a dwoma typami ubranymi na czarno. Anita trzymała rękę w kieszeni dla pewności, że zeszyt Morice’a Moreau jeszcze tam jest. Doszli do czarnych taśm, na których miały nadjechać bagaże i stanęli z boku, czekając.

– Udajemy, jak gdyby nigdy nic, czy dajemy im poznać, że wiemy o nich? – spytał Rick.

– Niby jak to sobie wyobrażasz? Że podejdziemy i zapytamy ich, czy są Podpalaczami? – odpowiedział złośliwie Jason.

– Ale gdzie oni są?

Po tamtych dwóch nie było nawet śladu.

– Wyszli. Już ich nie ma.

– Może nie mieli bagażu?

– Może to był fałszywy alarm? Może byli po prostu zbyt śpiący, żeby naprawdę czytać gazetę?

Błysnęła czerwona lampka, dał się słyszeć cichy zgrzyt i czarna taśma ruszyła. Bagaże wyskakiwały z głuchym uderzeniem z czeluści w głębi i krążyły przed pasażerami. Pierwszy nadjechał plecak Jasona, brzęczący jak stare żelastwo. Potem przyszła kolej na plecak Ricka i na torbę na kółkach Anity. Zanim odeszli, wszyscy troje rozejrzeli się jeszcze dokoła.

– Znikli – zauważyła Anita.

Ale była w błędzie.

Ujrzeli ich ponownie przy wyjściu z budynku, jak stali przy kiosku z gazetami oparci o swoje parasole.

Dzieci spojrzały po sobie przejęte.

– Według mnie, ci dwaj czekają na nas… – szepnął Rick.

– To każemy im trochę poczekać – odparł Jason. Podciągając sobie plecak na plecach, wyciągnął z kieszeni dżinsów notes, w którym zanotował etapy podróży. Wziął długopis i skreślił pierwszy punkt: „Londyn – Tuluza”.

Komórka Anity zadźwięczała swoją melodyjkę.

– Wyślę wiadomość do Tommiego – powiedziała dziewczyna. – Dokąd teraz idziemy?

Następnym etapem było miasteczko M*. Żeby do niego dojechać, należało wsiąść w autobus jadący w stronę Pirenejów. Dlatego musieli dotrzeć na dworzec autobusowy, a tam…

– Musimy się rozdzielić – powiedział Rick.

– Słusznie – Jason podniósł wzrok znad notesu. – Mam pewien pomysł – oznajmił z chytrym uśmieszkiem.

– Szkoła w St. Ives, dzień dobry – odpowiedział Nestor na telefon w centralce znanej pod nazwą „domu o tysiącu wezwań”. – Dzień dobry, pani Covenant, słucham uprzejmie. Jest jakiś problem? Ach, oczywiście, niespodziewana wycieczka syna!

Siedząc przed ramieniem mechanicznym, które łączyło rozmowy z Kilmore Cove, Nestor bębnił ołówkiem w mosiężne plakietki z nazwiskami rodzin w miasteczku.

– Wiemy, że nie zostaliście państwo w porę uprzedzeni, przepraszamy, ale… czasami tak się może zdarzyć – powiedział mamie Jasona, udając pełne zrozumienie. – Jak długo dzieci będą w podróży? Dwa dni. Są z nimi wszyscy nauczyciele, więc proszę się o nic nie martwić. Trochę się rozerwą, nie to, co my… wiecznie zapracowani, nieprawdaż?

Uśmiechnął się, spoglądając przez okno. Las dokoła centralki był doprawdy gęsty.

– Ma pani słuszność, pani Covenant. Doprawdy. Dla dzieci to okazja. Jakby pani miała jakieś wątpliwości, proszę się nie wahać i dzwonić do nas. Nie sądzę, żeby Jason znalazł na to czas. Wycieczka jest specjalnie tak pomyślana, żeby nie zostawić dzieciom ani minuty wolnej. Wiem, wiem. Znamy go. Ale sądzimy, że uda się nam go zmęczyć. Dziękuję! Wzajemnie. Miłego dnia.

Nestor skończył rozmowę, odstawił maleńkie pudełeczko, dzięki któremu odmienił swój głos, wyjął wtyczkę z czarnego telefonu przed sobą i podłączył ją do gniazdka numeru szkoły w St. Ives.

Potrząsnął głową ze zdenerwowania. Nie lubił takich sytuacji, kiedy musiał uciekać się do podstępu. Z zasady był takim sposobom przeciwny, ale tym razem było to z pewnością lepsze niż próba wyjaśnienia obojgu państwu Covenant, że ich syn wyjechał w Pireneje z niejasną misją ratunkową.

Ramię mechaniczne, które łączyło rozmowy z Kilmore Cove, ponownie uaktywniło się z brzękiem. Nestor sprawdził, skąd pochodził kolejny telefon.

– Z tej też ranny ptaszek … – mruknął. Tym razem telefon pochodził z domu Bannera i też wywoływał numer szkoły w St. Ives.

Nestor chwycił szybko wtyczkę i znowu podłączył ją do swego aparatu.

– Szkoła w St. Ives, dzień dobry. Ach, to pani, pani Banner, dzień dobry. Jak się pani miewa? O co chodzi? Wycieczka? A tak, dzieci właśnie wyjechały. To będzie wielka rozrywka. I również bardzo pożyteczne. Zobaczy pani, że syn będzie zachwycony. O nie. Nie wróci wieczorem. Jutro. Wie pani, jak to jest, trzeba im dać czas… na zrobienie tego, co muszą zrobić!

– Taksówka! – zawołała Anita po wyjściu z budynku lotniska. Dziewczyna rozejrzała się na wszystkie strony, zobaczyła kolejkę czekających i podeszła, by zająć w niej swoje miejsce.

Dwa typy ubrane na czarno szturchnęły się łokciami. Kiedy Anita znalazła się już na przodzie kolejki, kędzierzawy oderwał się gwałtownie od kiosku i zbliżył się do niej. Wyminął bezceremonialnie innych czekających i wepchnął się na siłę do taksówki, która podjechała tuż za taksówką Anity.

– Jedź za nią! – rozkazał kierowcy, wskazując wóz, który ruszył przed nimi.

Blondyn tymczasem pozostał przy kiosku z gazetami, nieco podenerwowany. Nie miał czasu na przeczytanie najważniejszych wiadomości, kiedy przy wyjściu z lotniska pojawił się już Rick z plecakiem na plecach, z tymi swoimi rudymi włosami lśniącymi w słońcu.

– Taksówka – zawołał, po czym też stanął w kolejce.

„A trzeci?” – zadał sobie pytanie blondyn. Dlaczego nie było tego trzeciego? Musiał szybko zdecydować, co robić. Jechać za rudowłosym czy poczekać na jego przyjaciela?

W kolejce do taksówki stało pięć osób. Cztery. Dwie. Blondyn złożył gazetę i stanął w kolejce.

Zobaczył, jak Rick wsiada do taksówki trzy osoby przed nim, spróbował usłyszeć, jaki adres podał kierowcy, ale nie zrozumiał ani słowa. I zrobił to samo, co jego kolega: wepchnął się na siłę bez kolejki, wsiadł w nadjeżdżającą taksówkę tuż za Rickiem i rozkazał kierowcy jechać za nim.

Jason, jeszcze w budynku lotniska, uśmiechnął się. Teraz wyszedł sobie najspokojniej w świecie i wziął trzecią taksówkę.

– Na dworzec autobusowy, proszę – powiedział kierowcy.

Spojrzał na zegarek. Rick i Anita mieli pięćdziesiąt minut, żeby zmylić ścigających i dołączyć do niego przy autobusie odjeżdżającym do M.

Albo gdyby nie zdołali ich zgubić, puścić go w podróż samego.

Już na dworcu autobusowym Jason wybrał sobie spokojne miejsce: w jednym z barów pod gołym niebem, na małym placyku. Zamówił swój ulubiony napój, orszadę, i rozglądał się dokoła, wypatrując blondyna i kędzierzawego, których na szczęście nigdzie nie było widać. Próbując sobie wyobrazić, gdzie też mogliby być, otworzył, a po chwili zamknął, swój plecak, wyciągając to, czego z pewnością ci dwaj mężczyźni szukali: notatnik podróżny Morice’a Moreau, który powierzyła mu Anita. Według tego, co odkryli, książeczka ta zawierała wskazówki, jak dotrzeć do Arkadii, Kraju, który umiera. Ale, prawdę powiedziawszy, wskazówki były raczej mgliste. Morice narysował górę z płonącym zamkiem na szczycie i dwie malutkie postacie, które się od niego oddalają. Narysował też mężczyznę, który wychodzi z domu, przeglądając się w lustrze, tego samego mężczyznę, jak spaceruje nad brzegiem strumyka, a potem jeszcze chodzi po gęstym lesie. W końcu narysował go przed murami tego Kraju, który umiera. Dalej była stronica, ledwie naszkicowana, z kilkoma rozrzuconymi literami i szkic jakiegoś zwierzęcia podobnego do jeżozwierza. Ostatnie cztery strony były puste.

Całkowicie puste.

Jason przekartkował wszystkie dwadzieścia stron, zatrzymując się na tych, na których znajdowały się małe czarne ramki.

Wszystkie były puste, znaczyło to, że żaden inny czytelnik w tym momencie nie zaglądał do tej książeczki. Wrócił raz jeszcze do rysunków w poszukiwaniu jakiejś inspiracji. Jednak, choć badał je uważnie, nie zauważył niczego szczególnego. Ale że był przyzwyczajony do tropienia śladów całkiem niejasnych, za bardzo się nie przejął. Przejął się natomiast, gdy zeszyt prawie wyślizgnął mu się z rąk i sam otworzył na stronicy z płonącym zamkiem.

W czarnej rameczce, obok zamku, pojawiła się jakaś postać. Mężczyzna na stosie poduszek.

Jason poczuł, jak gwałtownie zabiło mu serce, zbliżył rękę do rysunku bez dotykania go i przypomniał sobie, że kiedy ten sam mężczyzna ukazał mu się w Kilmore Cove, on ujawnił mu nieopatrznie swoje nazwisko. Nestor wyrwał mu wtedy zeszyt z rąk, ale za późno, Jason zdążył nieznajomemu ujawnić również miejscowość, w której mieszka.

Niebezpieczeństwo – ostrzegł go głos gdzieś z głębi mózgu.

Ale inna część mózgu, czy też instynkt, przeważyła. Jason oparł dłoń na rysunku.

– KIM JESTEŚ? – zapytał mocny głos w jego własnej głowie.

– A kim ty jesteś? – odparował chłopiec.

– KIM JESTEŚ?

Głos mężczyzny brzmiał przeraźliwie złowieszczo, ale to uparte pytanie jakoś rozśmieszyło Jasona.

– Jestem nieprzewidziany.

– Nieprzewidziany? A cóż to znaczy?

– Jestem kimś, kogo nie możesz śledzić. Nie możesz przewidzieć ani nie możesz kontrolować.

– Powiedz mi, jak się nazywasz.

– Jestem Podróżnikiem w Wyobraźni.

– NIE!

– A właśnie, że tak.

– Nie istnieją już Podróżnicy w Wyobraźni! Zlikwidowaliśmy ich mapy i spaliliśmy ich dzienniki! A zatem ta rozmowa jest niemożliwa. Ty nie istniejesz!

– A właśnie, że istnieję i to jeszcze jak. Wiesz, na czym polega problem, głupi rysunku? – zapytał Jason. – Że być może to ty nie istniejesz!

– Ale ja jestem tu z ciała i kości, i z płomienia! I was znajdę! Znajdę książkę i znajdę was! I was spalę!

– Nie tym razem – krzyknął Jason. – Kimkolwiek jesteś, tym razem to my znajdziemy ciebie!

Zamknął gwałtownie zeszyt i schował go do plecaka. Klienci baru spoglądali na niego zdumieni. Zwrócił na siebie uwagę.

Zapłacił za napój i poszedł wolnym krokiem w stronę autobusu do M.

Odnalazł swój autobus, jakiś stary gruchot, i rozejrzał się po placu w poszukiwaniu przyjaciół.

Nie było ich. Wszedł na stopień i kupił u kierowcy trzy bilety. Trzy wąskie kwitki z białego papieru z błękitnymi numerami.

Nakazał sobie nie myśleć o rozmowie, jaką odbył przed chwilą. Nie powiedziałby o niej nikomu.

W głębi dworca zauważył jakieś poruszenie i dostrzegł wśród pasażerów Ricka. Przyjaciel biegł pędem, a plecak podskakiwał mu rytmicznie. Jason podniósł dłoń i pomachał w jego kierunku.

– O mały włos! – wysapał chłopiec o rudych włosach, kiedy dobiegł do przyjaciela.

– I jak poszło?

– Poszło tak, że wpadłem w jakiś zaułek i zacząłem biec.

– A on biegł za tobą?

– Chyba nie. – Rick puścił oko. – Byłem o wiele szybszy od niego, na szczęście.

Potem zerknął na autobus, który był pusty w połowie. – A Anita?

– Jeszcze nie przyszła.

Rick przeczesał dłońmi czuprynę.

– To dzielna dziewczyna. Będzie tu za chwilę.

– Autobus już odjeżdża.

Zaczekali kilka minut, a kiedy zauważyli, że kierowca chce ruszać, uprosili go, żeby jeszcze chwilkę poczekał.

Mężczyzna prychnął, odczekał jeszcze ze dwie minuty i zaczął zamykać drzwi.

– Poczekajcie! – usłyszeli krzyk z głębi placu.

Wychylili się i zobaczyli jak Anita błyskawicznie wyskakuje z dorożki dla turystów. Biegiem dopadła autobusu zdyszana.

– Nawet sobie nie wyobrażacie, jak trafiłam do tej dorożki! – zawołała cała szczęśliwa.

– Zupełnie nie – roześmiał się Jason i podał jej rękę.

– A gdzie twoja torba na kółkach?

– Musiałam ją poświęcić.

Anita z impetem wskoczyła do autobusu na moment przed tym, jak kierowca zamknął drzwi. I wpadła wprost w ramiona Jasona, nieco onieśmielona. Popatrzyli chwilę na siebie, po czym Jason puścił ją i poprowadził na swoje miejsce.

– Wszystko, co miałaś w torbie, i samą torbę można odkupić – powiedział, spoglądając na nią spod rozwichrzonej czupryny. – Najważniejsze, że ty dotarłaś.

* Nota od red.: Drogi Czytelniku, dla uniknięcia wszelkiego niebezpieczeństwa postanowiliśmy nie ujawniać nazwy tej miejscowości.

Ulysses Moore.

Подняться наверх