Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 7
ОглавлениеRozdział 2
GORĄCA CZEKOLADA
Taksówka mknęła szybko, gdy tymczasem noc wolno przechodziła w dzień. Rick Banner trzymał nos przyklejony do szyby.
Czuł się jak czerwona rybka przyzwyczajona do pływania w maleńkim akwarium, a niespodziewanie wrzucona do morza.
Morzem w tym wypadku był Londyn, stolica. I wielki dworzec kolejowy. Sznur taksówek czekających na parkingu jak sfora żelaznych zwierząt, ze światłami podobnymi do wielkich oczu. A poza tym wszystkie te ulice i domy, ruch, drapacze chmur, które wystrzelały znienacka jak dziwaczne pomyłki ze szkła i betonu. Oświetlone szyldy nad lokalami.
Osoby podążające w ciemności. Tamiza. Słynna wieża zegarowa.
– O rany – jęknął Rick, opadając na oparcie siedzenia. – Nie sądziłem, że Londyn jest taki wielki.
Nawet wnętrze taksówki go męczyło: na szybie oddzielającej od szofera były przyczepione numery telefonów, plan miasta, regulamin stowarzyszenia taksówkarzy, karta praw klienta i nawet reklama najlepszej hinduskiej restauracji w stolicy. Natłok informacji.
– Nie robi na tobie wrażenia takie wielkie miasto? – wybuchnął w końcu.
Jason, siedzący obok niego, pokręcił głową.
– Nie. Tu wyrosłem.
– I nie tęsknisz za Londynem?
– Trochę, tak… ale nie zamieniłbym Kilmore Cove na Londyn.
– Mówisz serio?
– Chyba tak – odparł Jason i nagle zamilkł.
Młody Covenant odczuwał coś dziwnego. To nie był smutek. Było to coś pośredniego między melancholią z powodu utraty czegoś i dumą, że się należy do czegoś lepszego, do maleńkiego i zarazem nieskończonego świata Kilmore Cove. Nagle powietrze przeszył daleki ryk syren. Pożar, gdzieś w mieście wybuchł pożar.
Rick popatrzył na zegarek.
– Ile się jedzie na lotnisko?
– Ze dwadzieścia minut.
– W porządku – odparł. – Jeśli nie wydarzy się nic nieprzewidzianego, będziemy przed czasem.
– Taa… – mruknał Jason, nasłuchując ryku syreny.
Dwa wozy strażackie zbliżały się do nich z tyłu w błysku migocących, niebieskich i czerwonych, świateł. Taksówkarz zwolnił i zjechał na bok, by umożliwić im przejazd, potem powrócił na swój pas, podczas gdy pulsujące światła ginęły wśród ulic miasta.
– Nieciekawa sprawa – powiedział Rick, myśląc, podobnie jak Jason, o Klubie Podpalaczy.
– Może to tylko jakiś kot na drzewie?
– Albo jakaś staruszka, która zatrzasnęła drzwi od zewnątrz.
Roześmiali się, choć żaden z nich nie miał chęci do śmiechu. Obaj tkwili z nosami przyklejonymi do szyby, wypatrując płomieni czy smugi dymu. Ale nic nie zobaczyli.
Kiedy dotarli na lotnisko Heathrow, padał drobny deszczyk.
– Mogę zapłacić złotą monetą? – zapytał Jason kierowcę, grzebiąc w plecaku, do którego Nestor zapakował ich wyposażenie Podróżników w Wyobraźni.
Mężczyzna odpowiedział w narzeczu hindusko-angielskim. Jason zdecydował, że to nie jest dobry moment do żartów. Wygrzebał z portfela jakieś marne funty, które mu pozostały, i zapłacił za kurs.
– Rachunek poproszę – zwrócił się jeszcze do kierowcy, zanim wysiadł przed wejściem do hali lotów międzynarodowych.
Rick stał przed nim z głową zadartą do góry.
– Masz zamiar tu moknąć czy możemy wejść? – spytał go Jason.
Rick zmrużył oczy od deszczu.
– To samoloty odlatują nawet i w deszcz?
Jason się roześmiał.
– Kurczę, Rick, a co to za deszcz? Jasne, że odlatują.
Rick wydawał się uspokojony. Poprawił sobie plecak na ramionach i poszedł za Jasonem przez szklane drzwi, które bezszelestnie otwarły się na fotokomórkę. Kiedy już wszedł do wielkiej hali portu lotniczego, przystanął i ścisnął przyjaciela za ramię.
– Zanim coś powiem czy zrobię, lepiej, żebyś wiedział, że ja nigdy w życiu nie leciałem samolotem.
– Och, ja też nie!
– I nie masz stracha?
– Nie.
– Szczęściarz z ciebie. Dla mnie to szaleństwo.
– Większe niż egipska Kraina Puntu? Czy ogrody księdza Gianniego?
– E, może nie, ale wszystkie tamte miejsca… to było trochę jak we śnie, prawda? Jakbyśmy zasnęli na pokładzie Metis, żeby się zbudzić… trochę potem. Nie wydawały się takie… realne. A żeby przybyć tu, nie przechodziliśmy przez Wrota Czasu. I… nie mamy ze sobą żadnego zeszytu Ulyssesa Moore’a, który by nam wskazał drogę.
– Wsiedliśmy tylko do lokomotywy z 1974 roku, która całą noc jechała przez Anglię.
– A potem do najzwyklejszej taksówki.
– I dojechaliśmy tu.
Rozejrzeli się dokoła.
– A teraz? – spytał Rick, puszczając w końcu ramię Jasona.
– Nie martw się, wiem dokąd iść. Musimy znaleźć nasz lot na tablicy odlotów, tej tam, widzisz?
– A jaki jest nasz lot?
– Londyn – Tuluza.
Rick przeszukał wszystkie loty wypisane na tablicy odlotów. Po chwili znalazł właściwy. – Check-in 15. Co to znaczy?
– Że musimy podejść z naszymi dokumentami i bagażem do panienki, która urzęduje w okienku numer 15, żeby zaklepać nasz lot.
– Dlaczego? A moglibyśmy nie polecieć?
– Co się z tobą dzieje, Rick? Nigdy nie słyszałem, żebyś zadawał tyle pytań.
Doszli do niewielkiej kolejki, która ustawiła się przed okienkiem numer 15. Chłopcy wyciągnęli paszporty z plecaków.
– Pokaż, jak wyszedłeś na zdjęciu – poprosił Jason.
Rick popatrzył na dokument.
– Nie ma o czym mówić! Nestor zrobił mi okropne zdjęcie.
– Do licha, rzeczywiście – potwierdził Jason, zerkając na fotografię.
– Jeśli jest coś, czego nie rozumiem, to dlaczego muszę mieć kawałek papieru, na którym jest napisane, że ja to ja.
Jason ziewnął.
– Wstrzymaj się z tymi pytaniami, Rick. To doprawdy za trudne pytanie jak na czwartą rano.
– Piątą.
– Jest jak jest. Coś ci powiem: zaklepiemy sobie lot i potem poczekamy na Anitę przy wielkiej filiżance gorącej czekolady i pysznym ciachu. Co ty na to?
– Wydaje mi się, że to świetny pomysł.
– Miejmy nadzieję, że przyjmą złote monety – mruknął wesoło Jason.