Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 8

Оглавление

Rozdział 3

UCIECZKA Z LONDYNU

„Okłamuję swoich rodziców” – pomyślała Anita Bloom, kiedy wraz z ojcem podjeżdżała pod halę odlotów Heathrow. Przez gęstą ścianę deszczu ledwie widziała światła jadących przed nimi samochodów.

– I nie ma jeszcze piątej rano! – burczał ojciec, drapiąc się po nieogolonym policzku i opadając na oparcie siedzenia. – Wyobraź sobie tylko, jaki tu będzie korek za dwie godziny. – Pokręcił głową. – Jeśli to ma być cywilizacja, to znaczy, że to już koniec świata.

Anita nie odpowiedziała. Wiedziała, że jej ojciec lubił mówić do siebie, idąc za własnymi myślami.

Jej się też to niekiedy zdarzało. Ale nie tego ranka. Gdyby przemówiła, mogłaby powiedzieć masę głupstw.

Była zmęczona i przerażona.

Zmęczona, bo nie spała całą noc. Czuwała z wpatrzonymi w ciemność oczami, leżąc na łóżku w londyńskim mieszkaniu, usiłując oddalić złe myśli. Często zdarzało się jej nie móc zasnąć, gdy wiedziała, że ma do dyspozycji za mało czasu. Kiedy w końcu udało się jej zamknąć oczy, właściwie trzeba było już wstawać.

Była przerażona, ponieważ perspektywa podróży, w którą się udawała bez wiedzy rodziców, pozbawiała ją dosłownie tchu. Zamiast wracać do Wenecji, jak sądzili rodzice, Anita szykowała się do wejścia na pokład samolotu do Tuluzy we Francji.

A tam…

Szur-szur poruszały się wycieraczki po mokrej szybie.

– Jesteśmy prawie na miejscu – oznajmił ojciec. – Chociaż bylibyśmy pewnie prędzej pieszo.

Ktoś włączył klakson.

– Korek i deszcz. Typowy londyński poranek. Wiesz, nie mogę się wprost doczekać, kiedy mi już załatwią to przeniesienie do Wenecji.

– W Wenecji też pada – powiedziała Anita.

– Ale chociaż nie ma korków – uśmiechnął się ojciec.

Zirytowany korkiem wślizgnął się między dwa samochody tak gwałtownie, że Anita aż podskoczyła, a kierowca za nimi się rozzłościł.

Ojciec opuścił szybę, żeby wyciągnąć rękę na znak przeprosin, potem znowu ruszył żółwim tempem.

Żółty kierunkowskaz pulsował, a stojące samochody wyglądały jak stado zwierząt pędzonych na rzeź. Anita przechyliła się, żeby ucałować ojca, wzięła mały bagaż, z którym parę dni temu przyleciała do Londynu, i położyła go sobie na kolanach. Spojrzała przez szybę na mokry chodnik zalany kałużami i pomyślała, że właściwie wcale jej nie żal, że stąd wyjeżdża.

Zadała sobie pytanie, czy w Kilmore Cove też pada i czy chłopcom udało się szczęśliwie dotrzeć do Londynu. Gdyby miała ich nie spotkać na lotnisku, wsiadłaby do samolotu do Wenecji, jak gdyby nigdy nic. Jakby te dwa popołudnia w Kornwalii, w miasteczku, którego nie ma na mapie, były jedynie czymś w rodzaju snu.

Jakby nie miała ze sobą dziennika podróży Morice’a Moreau, ilustratora z minionego stulecia, w którego weneckim domu lubiła przesiadywać i odrabiać lekcje. Tymczasem miała ten dziennik, który jej lekko ciążył, w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Była to mała i lekka książeczka, około dwudziestu kartek, z czego ostatnie cztery całkiem puste.

Nestor wyjaśnił jej, że była to książka przewodnik, jak dotrzeć do Kraju, który umiera. Była to też książka, z której kart pewna kobieta poprosiła Anitę o ratunek.

Ratunek… ale przed czym?

Anita poczuła mrowienie w palcach na wspomnienie strony, na której oparła po raz pierwszy rękę, na tej rameczce narysowanej na szesnastej stronie, i posłyszała w sobie głos tej kobiety bez imienia.

– Szczęśliwej drogi – powiedział ojciec, wyrywając ją nagle z rozmyślań.

Szur-szur, poruszały się wycieraczki po szybie.

– Dziękuję, tato. A ty nie spóźnij się do pracy.

Ojciec roześmiał się.

– Mam trzy pełne godziny, żeby wrócić do centrum. Nawet korki mi nie przeszkodzą. Pozdrów mamę, jak tylko ją spotkasz. I zaraz zadzwoń, dobrze?

Anita nacisnęła klamkę, kuląc się cała w środku.

– Posłuchaj, tato…

– Słucham?

Tak wiele „nie” przelatywało jej przez głowę, migały jak pulsujące światła. Nie mogła opowiedzieć ojcu, co miała zamiar zrobić. Nie mogła go poinformować o ścieżce za dębem z haczykami w Kilmore Cove. Nie mogła mu wyjaśnić w ciągu kilku minut, że rozmawiała z postaciami z książki i że kulawy ogrodnik obarczył ją zadaniem dotarcia do nieistniejącego kraju ukrytego wśród gór w Pirenejach.

Nie mogła mu przecież wyznać, że była Podróżniczką w Wyobraźni. Podróżniczką, która naprawdę docierała do miejsc, które inni uważali za wyobrażone.

„Wiesz, tato” – powiedziałaby mu – „potrzebne są dwie rzeczy, żeby dotrzeć do miejsca wyobraźni: przedmiot pochodzący z tego miejsca i przewodnik”.

– Anito? – odezwał się ojciec.

Spojrzała na niego. Przedmiot i przewodnik. Ścisnęła zeszyt w kieszeni płaszcza.

– Tato?

– O co chodzi? Ale mów szybko, bo możesz się spóźnić na samolot.

– Jeśli przypadkiem…

– Jeśli… co przypadkiem?

– Nic. Nieważne. Usłyszymy się niedługo.

Wysiadła, zatrzasnęła drzwiczki i pobiegła w stronę hali odlotów, obficie rozpryskując wokół kałuże

– Rozumiesz chyba, dlaczego symbolem tego miasta jest parasol, a nie palma daktylowa? – zapytał, pięć samochodów dalej, pewien blondyn swojego kędzierzawego brata, który siedział obok niego.

Gęsty drobny deszcz bębnił w dach luksusowego astona martina DB7 z 1994 roku, limuzyny braci Nożyców. Uderzał, stukając jak maszyna do pisania.

Kędzierzawy pokręcił głową i powiedział:

– Na szczęście. Byłoby nam trudno ruszyć w drogę z palmą daktylową.

Brat spojrzał na niego bardzo zdziwiony. Białe światło z hali odlotów międzynarodowych oświetlało mokry chodnik.

– To był żart?

– Cóż, chyba tak – odparł kędzierzawy, przechylając się na tylne siedzenie, żeby zabrać parasol. – Chcesz, żebym wziął i twój?

– Wiesz, że nienawidzę tego parasola. To przestarzały model.

– Jak sobie życzysz. A zatem moknij. Dziewczyna właśnie wchodzi.

– Nie jest powiedziane, że muszę zmoknąć. Tu nie wolno parkować i któryś z nas musi zostać przy kierownicy.

– A dlaczego to ja mam moknąć?

– Ponieważ ja siedzę przy kierownicy, mój drogi. Teraz biegnij za tą dziewczyną, zanim ci umknie.

Uniesiona przez ludzką falę, Anita ścisnęła komórkę, jakby to było koło ratunkowe. Przejrzała szybko otrzymane wiadomości i wysłała do swego przyjaciela Tommiego w Wenecji wiadomość, co ma zamiar zrobić.

Nie wracam do Wenecji. Jedziemy do Francji, do Tuluzy, w poszukiwaniu Kraju, który umiera. Kryj mnie przed mamą.

Chciałaby napisać też do Jasona i Ricka: Gdzie jesteście? Ale wiedziała, że żaden z chłopców nie ma komórki.

Odszukała swój check-in na lot do Tuluzy. Na szczęście wymieniono już jej bilet i wszystko było w porządku.

Check-in 15.

Dotarła do niego z bijącym szaleńczo sercem. Miała wrażenie, że wszyscy na nią patrzą. „Oto dziewczynka, która uciekła z domu” – mówił jej głos w środku głowy.

– Gdzie jesteście? – powtórzyła Anita, ściskając komórkę. Bała się.

Był to strach, którego nie umiała się pozbyć. Obawa, że zostanie nakryta i że rodzice ją skrzyczą (wiedziała, że to jest nieuniknione i wliczyła to w koszty). Ale czuła też groźniejszy strach, który zrozumiała, kiedy poprzedniego wieczoru poprosiła, żeby ojciec ją podwiózł na Frognal Lane pod numer 23 i kiedy obok bramy wejściowej zobaczyła tabliczkę Klubu Podpalaczy.

Podpalacze.

Grupa osób, o których właściwie nic nie wiedziała, poza tym, że spotykali się oni w londyńskim domu rodziny Moore’ów. W tej samej sali, która swego czasu gościła Klub Podróżników w Wyobraźni. Anita wiedziała, że to jeden z nich, w Wenecji, próbował ukraść jej i Tommiemu wskazówki, jak dotrzeć do Kilmore Cove. I że drugi, siedzący na stosie, mówił do nich ze strony w zeszycie.

„Kim jesteś?” – spytał wtedy Jasona.

A wtedy Nestor gwałtownie zamknął książkę.

Ogrodnik z Kilmore Cove wyjaśnił, że Podpalacze palą wszystko, co im się nie podoba. A teraz, z pewnością, nie podoba się im Kilmore Cove.

Ani zeszyt podróżny, który trzymała w kieszeni.

Kiedy tak stała w kolejce do stanowiska numer 15, jej twarz nagle się rozjaśniła. Zobaczyła wysokiego chłopca o potarganych włosach, który chyba sprzeczał się z panienką z okienka. Potem usłyszała, o co chodzi i ogarnął ją śmiech.

– Nie mam piętnastu funtów! – wykrzykiwał chłopiec.

To był Jason, strasznie rozzłoszczony. Obok niego stał Rick, z twarzą czerwoną jak jego włosy. Kolejka za nimi wydłużała się i pasażerowie zniecierpliwieni zaczęli szemrać.

– W czym problem? – spytała Anita kogoś, kto stał przed nią.

– Chyba plecak tego chłopca waży za dużo, ponaddwukrotnie przekracza normę. A on nie ma zamiaru płacić za nadwagę.

Anita uśmiechnęła się.

– Przepuścicie mnie? To mój kolega i mogę za niego zapłacić.

– Oczywiście. Im szybciej się sprawę załatwi, tym prędzej wszyscy polecimy.

Anita doszła do Jasona i Ricka stojących przed okienkiem. Mimo wczesnej pory oczy Jasona były szeroko otwarte i bystre. Rick stał za nim i uśmiechał się pełen zażenowania.

– Nie wyobrażasz sobie, co się stało…

– Wiem o wszystkim! – odparła dziewczynka. – Chodzi o piętnaście funtów, tak? Czy mogę zapłacić kartą?

– Anita! – zaprotestował Jason. – Ależ to złodziejstwo!

Dziewczynka podała hostessie kartę kredytową.

– Mieliście dobrą podróż?

– Tak – uśmiechnął się Rick. – A ty?

– Niezłą. A poza tym… mam nowiny.

– To znaczy?

– Znalazłam siedzibę złych.

– Ooo – odpowiedział Jason.

Załatwili spokojnie wszelkie formalności, oddali bagaże, które odjechały na taśmie, a potem rozdzielili między siebie karty pokładowe.

– Mamy miejsca koło siebie – oznajmiła Anita, sprawdzając bilety.

– Ja chcę siedzieć jak najdalej od okna – powiedział Rick.

– A ja chcę gorącej czekolady – odparował Jason. – I dowiedzieć się, co odkryła Anita.

Kędzierzawy wybiegł z hali odlotów i wsiadł do astona martina. Wyjaśnił pokrótce bratu, co tam w środku widział.

– Co oni wiozą w tym plecaku według ciebie? Sztabki złota?

– Nie wiem.

– Cokolwiek to jest, odlatują. I nie wracają do Wenecji.

– Co proponujesz?

– Zaparkujemy samochód w bezpiecznym miejscu.

– I co?

– Zadzwonimy do szefa.

– O tej godzinie możemy go zbudzić!

Kędzierzawy spojrzał na zegarek.

– Słyszałeś, żeby on kiedykolwiek spał? Jemu wystarczą trzy godziny w nocy.

– A jak się wstrzelimy akurat w te trzy godziny, kiedy śpi?

Bracia Nożyce posiedzieli chwilę w milczeniu w deszczu bębniącym o dach samochodu.

– Tuluza – mruknął po chwili blondyn, jakby chodziło o tytuł filmu.

– Ziemia heretyków i odkrywców, u stóp Pirenejów.

– Pytanie brzmi: co ta trójka dzieciaków ma zamiar robić w Tuluzie?

– Z jednym plecakiem z nadwagą.

Nie mieli najmniejszego pojęcia. Początkowo ich zadanie było proste: mieli pojechać do Kornwalii, śledzić Anitę Bloom, dowiedzieć się czegoś o tym nudnym miasteczku o nazwie Kilmore Cove i zreferować wszystko szefowi. Nie było mowy o jakichś innych podróżach. Na dodatek zagranicznych.

– Nigdy nie byliśmy w Pirenejach.

– Wiesz, co to za rozrywka? Góry, kozy, odór gnoju. Wolałbym tysiąc razy kawę na plaży w Biarritz albo lokal z tańczącą Murzynką w Nicei.

– Tak, ale oni lecą do Tuluzy, więc co robimy?

– Wypada nam ruszyć za nimi. Wsiądziemy w ten sam samolot, odkryjemy, jakie mają zamiary, i sporządzimy raport.

Blondyn włączył silnik i ruszył wolno na poszukiwanie parkingu.

Kędzierzawy zachichotał.

– I a nuż wywołamy niechcący jakiś piękny pożar.

– I wtedy wrócimy do domu…

– …cieszyć się zasłużonym odpoczynkiem – przytaknął kędzierzawy.

Ulysses Moore.

Подняться наверх