Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 6
ОглавлениеRozdział 1
TRZEJ SZPIEDZY
Leniwe słońce późnego popołudnia zalewało różnokolorowe dachy przedmieścia Kilmore Cove swoim złotym ciepłym światłem. Zaledwie kilka kroków od małego portu nad zatoką, między domami starego miasteczka, cień stawał się głębszy, a we wszystkich położonych na uboczu zaułkach panowała niemal absolutna cisza.
We wszystkich z wyjątkiem jednego.
Trzej kuzyni Flintowie przywarli plecami do muru jednego z domów. Oddychali łapczywie, czerwoni na twarzy, z otwartymi ustami, próbując wciągnąć jak najwięcej powietrza do płuc, które aż paliły z wysiłku.
– Widzieliście go? – zapytał jako pierwszy wielki Flint, który wyglądał na najbardziej zmęczonego i wystraszonego z całej trójki.
Mały Flint, mózg bandy, dał mu znak ręką, żeby jeszcze chwilkę zaczekał (musiał złapać oddech) i oparł się o ramię średniego Flinta, zgiętego w pół ze zmęczenia.
– Widzieliście go, czy nie? – nalegał wielki Flint, rzucając niespokojne spojrzenia na róg uliczki zza którego nadbiegli, jakby w obawie, że lada chwila pojawi się tam to „coś”, przed czym umykali co sił w nogach.
– A co, myślisz… że nie widzieliśmy go? – zdołał w końcu wykrztusić mały Flint.
– Właśnie. Myślisz, że nie? – powtórzył jak echo średni Flint, który zawsze powtarzał wszystko, co mówił mały Flint.
– Jasne, że widzieliśmy go – potwierdził zdecydowanie mały Flint. – W przeciwnym razie byśmy nie uciekali. A przynajmniej nie tak szybko.
– Właśnie. Nie tak szybko.
Wielki Flint obsunął się na ziemię. Zwalił się, pozostawiając na murze ogromną mokrą plamę od potu, jak jakiś ślad po potężnym ślimaku. Złapał się obiema rękami za głowę i płaczliwym głosem zapytał: – Czy można wiedzieć, co to było?
– Nie wiem – odezwał się mały Flint.
– Skąd mamy wiedzieć? – dodał średni Flint. – Uciekliśmy, nawet się nie oglądając!
– Ja nie uciekłem – uściślił mały Flint. – To wy uciekliście, a ja po prostu nie chciałem zostawiać was samych!
Wielki Flint uniósł swoją wielką głowę. Przed chwilą tak ją ściskał, że teraz miał na twarzy dziesięć czerwonych plamek od opuszków palców. – Co takiego? Ty pierwszy uciekłeś!
– Nieprawda.
– Oczywiście, że prawda! – upierał się wielki Flint. – Widziałem cię… mało… poczułem, jak wyskoczyłeś obok mnie jak z procy i nic nie pojmowałem, tylko powiedziałem sobie: „Skoro ucieka on, ucieknę i ja!” Wiem tylko tyle, że sekundę wcześniej śledziliśmy tę dziewczynę…
– Ta dziewczyna ma imię, nazywa się Julia – poprawił go mały Flint. – Julia Covenant.
– Właśnie… a tobie, w głębi duszy, ona się podoba, może nie? – odezwał się Flint średni ze złośliwym uśmieszkiem.
Na twarzy okolonej kędziorami rozlał się potężny rumieniec nie mający nic wspólnego z szaleńczym biegiem.
– A co to ma do rzeczy? – zapytał mały Flint.
– Słyszałeś, kuzynie? Nie zaprzeczył!
– Słyszałem. Nie zaprzeczył.
– To mało ważne! – wrzasnął zirytowany mały Flint. – Ważne jest to, że śledzimy Julię Covenant…
– Posłuchaj, jak on to wymawia: Julia Covenant…
– O rany, aleś ty wstrętny, kuzynie!
Zaczęli się poszturchiwać, kopać i w jednej chwili trójka łobuziaków tarzała się po ziemi.
– Julia!
– Aha!
– Zostaw mnie! Zgnieciesz mi ramię!
Nagle mały Flint złapał obu kuzynów za włosy niczym za lejce w dorożce. – Przestańcie, natychmiast! – warknął.
– Ja przestanę! Przestanę!
– Dobrze, ja też, powiedz mu tylko, żeby puścił moje ucho!
Nastąpiło szybkie zawieszenie broni. Kuzyni siedli na ziemi jeden obok drugiego i obrzucali się podejrzliwymi spojrzeniami. Wielki Flint masował sobie skórę pod czupryną. Średni sprawdzał, czy oboje uszu ma jeszcze na swoim miejscu. Mały, wściekły, spoglądał na nich z rękami skrzyżowanymi na piersiach.
Biała mewa poszybowała nad ich głowami, z przenikliwym piskiem kierując się w stronę wzgórz.
– Mówiliśmy… – wysapał mały Flint – że w najlepszym momencie tropienia, kiedy właśnie mieliśmy schwytać Jul… ją schwytać…
Dwaj pozostali wstrzymali oddech.
– …wyrósł przed nami rodzaj… potwora.
– Właśnie. Pojawił się znikąd – przytaknął z przekonaniem średni Flint.
– Ja go nawet nie widziałem, tego potwora, o którym mówicie – dodał wielki Flint. – Byłem trochę z tyłu.
– No nie mogę! Ty nalany tłuściochu! – zadrwił z niego średni Flint.
– A ty suchy chudzielcu!
– CICHO! – wrzasnął mały Flint. – Cicho, przeklęci, nic z tego nie rozumiem.
– Jeśli o to chodzi, to ja nigdy nic nie rozu… – zaczął mówić wielki Flint, ale spojrzenia dwóch pozostałych kazały mu przełknąć koniec zdania.
Mały Flint spojrzał na kuzyna średniego. – Może chociaż ty go widziałeś?
Ten rozmasował sobie bolące ramię, zerknął na stłuczony łokieć i odparł: – Tak. Chyba tak.
– I jak wyglądał?
– To był potwór.
– No właśnie – przytaknął mały Flint. – Potwór. Ja też tak pomyślałem. Ale pamiętasz, jaki był?
– Nie był szczególnie wysoki.
– Nie, rzeczywiście. Powiedziałbym… mniej więcej jak my.
– Jak ja czy jak on?
– No, tak pośrodku. Ale czymś naprawdę przerażającym była twarz.
– Właśnie. Twarz.
– Była… sam nie wiem… monstrualna.
– Jak to „monstrualna”? – wtrącił się wielki Flint, który do tej pory siedział cicho, przysłuchując się.
Mały Flint przysunął sobie rękę do nosa i zrobił gest jakby go chciał wydłużyć, zamieniając w bardzo długi dziób. – Była… jak u czarnego kruka. Mężczyzna z głową czarnego kruka.
– Ale numer – szepnął wielki Flint, czując dreszcz przebiegający mu po krzyżu.
– I co tu robił?
– Tego nie wiemy, uciekliśmy.
– Właśnie, a jak się dowiemy? – zapytał średni Flint.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
– Nasi szefowie wymagali od nas, żeby pilnować Covenantów – odezwał się nagle zamyślony mały Flint. – I odkryć, co kombinują. Może także ten „człowiek ptak” jest czymś, co powinniśmy odkryć.
– Właśnie. Może powinniśmy to odkryć! – zgodził się średni Flint.
– No, to nie powinniśmy uciekać – dorzucił wielki Flint.
Mały Flint rysował jakieś gryzmoły na ziemi.
– Musimy wrócić po własnych śladach. Natychmiast. I odkryć, co się dzieje.
– Może o tej porze potwór poszedł coś zjeść… O rety, już prawie pora kolacji! – zauważył uradowany wielki Flint.
– Może byś się wreszcie zamknął?– skarcił go mały Flint. Potem ze skupioną miną utkwił wzrok w obu kuzynach. – Podsumujmy – powiedział. – Po pierwsze: dwa typy z super astona martina przewiozły nas pod warunkiem, że będziemy mieć dla nich na oku Covenantów. Po drugie: wczoraj Banner wyszedł z domu o północy i nie wrócił. Po trzecie: też wczoraj, Jason Covenant rzucił nam tę monetę… – wyciągnął z kieszeni malutki krążek z pozłacanego metalu i natychmiast wsunął go z powrotem – … i on także nie wrócił. I w końcu dziś pojawia się w miasteczku potwór z twarzą kruka i idzie na spotkanie z Julią Covenant.
– Dwaj wyjeżdżają, jeden się pojawia – podsumował średni Flint z miną kogoś ważnego, kto wyjaśnia skomplikowaną teorię matematyczną.
– I co z tego?
– Nic. Tak tylko zauważyłem.
– A zatem? – spytał niecierpliwie wielki Flint, który z całej tej historii nie zrozumiał zupełnie nic i myślał jedynie o tym, jakby tu wrzucić coś na ząb.
– A zatem wracamy i próbujemy dociec, gdzie zniknął ten potwór. I co się stało z Julią.
– Właśnie, rzeczywiście, dziewczyna. Myślisz, że…?
– Nie – uciął krótko mały Flint.