Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 10
ОглавлениеRozdział 4
MORZE BŁOTA
Wysoka fala tak jak nagle się pojawiła, tak się cofnęła.
Po wycofaniu się wody, na placu przed kościołem św. Jakuba roiło się od ludzi grzęznących w błocie. Masa wody, która runęła od strony starej dzielnicy, wcisnęła się we wszystkie uliczki odchodzące od placyku, przy którym mieściły się księgarnia i poczta, i uderzyła z impetem o boczną ścianę kościoła, sięgając bryzgami aż po jego dach. Potem spłynęła główną ulicą, pozostawiając za sobą warstwę szlamu, wodorostów i trzepocących się ryb.
Ściany budynków wyglądały jak maźnięte jakimś ogromnym pędzlem. Doniczki, okiennice i wszystko, co się znajdowało poniżej pierwszego piętra, woda zniszczyła i porwała ze sobą.
Jason i Anita przystanęli, rozglądając się ze zdumieniem.
Brama kościelna była otwarta i ukazywała wielkie zakrzepłe bagno. Potoki brudnej wody spływały z wolna w stronę morza, niosąc ze sobą porwane stronice, kawałki drewna i skorupy doniczek. Wszędzie widać było strzępy powyrywanych z książek kartek: na drzwiach domów, przyklejone do ścian, na tarasach drugiego piętra.
– Chodź – odezwał się nagle Jason i ruszył, kierując się ku wyższej stronie placu, gdzie stał kościół.
Anita natychmiast ruszyła za nim. Zewsząd dochodziły ich krzyki i lamenty, niespodziewane odgłosy otwierających się bram i okien, klaksonów i opon aut krążących w tym mule. W wyższej części placu błoto sięgało po kostki, niżej – miejscami po kolana.
Anita rozglądała się dokoła zmartwiona, usiłując rozpoznać twarz ojca albo Tommiego pomiędzy tymi ludźmi krążącymi tu niczym zjawy pośród dzieła zniszczenia.
Brodząc w błocie, dobrnęli do kościoła. Na posadzce stała brudna woda, którą kilka kobiet już zgarniało miotłami. Ojciec Feniks wydawał polecenia od ołtarza. – Do ambulatorium! Szybko! Musimy dostarczyć łóżka do kliniki po drugiej stronie ulicy! – krzyczał do każdego podchodzącego.
Ktoś się trzymał za ramię, ktoś inny za czoło. Poważniej rannych ułożono na ławkach w kościele. Przez nawy kościelne niósł się chór jęków i płaczu.
Nikt nie potrafił dokładnie powiedzieć, co się wydarzyło: dwadzieścia minut wcześniej nagle, z niczego, wytrysnęła góra wody, która zniszczyła wszystko.
– Moglibyśmy w czymś pomóc? – zapytał Jason, kiedy udało mu się przecisnąć do ojca Feniksa.
– Macie aż za dużo do wyboru! Możecie pomóc mi ustawiać ławki, możecie iść do kliniki zobaczyć, jak sobie radzą z łóżkami, albo iść do miasta sprawdzić, czy ktoś nie został przywalony błotem. W każdym razie coś róbcie!
Powiedziawszy to, ojciec Feniks zakasał rękawy sutanny i uniósł ławkę w pierwszym rzędzie, przesuwając ją zręcznie na bok jakby to była zabawka.
Anita i Jason postanowili pójść zbadać sytuację w starej dzielnicy, skąd runęła woda na całe miasteczko. Brnęli przez zalane uliczki, uważając, by się nie poślizgnąć, aż wydało im się, że posłyszeli jakiś krzyk o pomoc. Prawdę mówiąc, krzyk był tak przenikliwy, że nie można go było nie usłyszeć.
Utorowali sobie przejście między szczątkami niesionymi z prądem i dotarli do placu, przy którym stał drewniany dom starej pani Biggles.
I tu siła uderzenia wody pozostawiła swoje ślady; wysoka latarnia była zgięta jak pałeczka lukrecji, a balustradę na tarasie pierwszego piętra porwała woda. Wyrwane okna na parterze wpuściły wodę do kuchni i saloniku, a ta uniosła ze sobą patelnie, garnki, talerze, a nawet wielki kwiecisty tapczan, który utknął w poprzek zaułka.
Panna Biggles uczepiona dachu krzyczała rozpaczliwie z całych sił, otoczona tłumem miauczących kotów.
Jason próbował z nią nawiązać kontakt i uspokoić, ale choć krzyczał co tchu w piersiach, starsza pani w ogóle go nie słuchała.
– Znowu woda! Znowu! – szlochała zdesperowana. Wydmuchała sobie nos, poślizgnęła się i zsunęła na siedzeniu po dachu aż do gzymsu. Dwa koty wskoczyły między rynny i węszyły nieufnie wśród resztek tarasu. – Na Boga, Oktawianie, wracaj natychmiast! Marek Aureliusz, do mnie! Siedźcie przy mnie!
– Panno Biggles, idę po panią! – zawołał Jason. – Już po wszystkim. Woda spłynęła!
– Spłynął też mój dom! – użalała się kobieta.
Istotnie, z parteru mało co pozostało, z wyjątkiem mozaiki kartek z książek rozrzuconych wszędzie po trochu.
Na dachu jedna z rynien podejrzanie zaskrzypiała.
– Niech się pani nie rusza, panno Biggles! – krzyknął Jason. – Już idę!
Wcale nie było łatwo wcisnąć się w to błocko, które zalało cały parter, ale w końcu Anita z Jasonem, trzymając się za ręce, weszli po wewnętrznych schodach na pierwsze piętro i dalej na strych. Przez okienko mansardowe Jason wyszedł na dach i pośród ciżby fukających nastroszonych kotów, próbował namówić panią Biggles, by do niego podeszła. Po kilku niekończących się minutach stara kobieta zgodziła się na powrót do domu.
– Dzięki Bogu chłopcze, dotarłeś – westchnęła, przeciskając pokaźną tuszę przez okienko w mansardzie i następnie schodząc ostrożnie po schodach. – Tym razem myślałam, że woda porwie nas wszystkich.
– Tym razem, mówi pani? – zapytał ją Jason, spocony jak mysz od podtrzymywania kobiety.
– No tak! Ty jesteś młody, to nie możesz tego pamiętać, ale to już się kiedyś stało. W dodatku całkiem tak samo: chwilę przedtem było wszystko dobrze, a w następnej… pojawiła się rwąca rzeka brudnej wody, która porywała wszystko!
Zataczając się, wyszli na zewnątrz, na słabe słońce. Koty szły za nimi, podskakując nerwowo, upaprane w błocie aż po uszy.
– Tędy, pani Biggles… – Anita i Jason torowali drogę w kierunku kliniki.
– O nieba! Moja piękna sofa!
– Proszę się nie martwić, zobaczy pani, że ją odzyskamy – próbowała pocieszyć kobietę dziewczynka, czerwieniąc się trochę, bo czuła, że chyba to nieprawda.
Człapali w błocie niczym trzy gęsi, pryskając dokoła i nieustannie tracąc równowagę. W końcu dotarli do kliniki. Przed bramą zebrał się już tłum ludzi. Niezbyt zachęcający szyld głosił:
KLINIKA PINKLEWIRE
LEKARZ WETERYNARZ
No, ale to było jedyne miejsce dostatecznie obszerne, aby można było ustawić łóżka polowe z rannymi.
– Jest pani pewna, że to się już kiedyś zdarzyło? – zapytała Anita panną Biggles, kiedy zbliżały się do wejścia.
– Och, to było wiele, wiele lat temu – wspomniała panna Biggles, pozwalając się prowadzić. – Tyle że wtedy było mniej wody… i to było w niedzielę. W niedzielę wieczór. Właściwie nikt tego nie zauważył od razu, dopiero nazajutrz. Prawdę mówiąc, ja i moje koty, tak, ale… nikt nie chciał nam dać wiary! Po czym, wskazując na dom przy głównej ulicy, dodała: – O, widzicie tam? Tamtej niedzieli pan Thompson zjadł kolację i wyszedł z domu jakby nigdy nic i nawet nie zauważył, że między kolanami pływają mu ryby!
– Ryby?
– Takie wielkie ryby! – potwierdziła panna Biggles, rozkładając nagle ramiona i uwalniając się od uścisku dzieci.
– Proszę uważać, pani Biggles! – krzyknął Jason i pochwycił ją w ostatniej chwili, zanim wywinęła kozła w mule. Potem, jakby go nagle coś oświeciło, zanurzył dłoń w strumyczku wody i podniósł ją ostrożnie do ust.
– Do licha! – zawołał. – Słona.