Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 8
ОглавлениеRozdział 2
NA SKRZYDŁACH WIATRU
Sześć par nóg zbiegało pędem z urwiska w stronę wybrzeża w Kilmore Cove. W głębi, na wysokości portu w miasteczku, płynęła wciąż ku morzu rzeka wody i błota, porywając wszystko, co napotkała na swej drodze. Woda pojawiła się w najstarszej części miasteczka i stamtąd wpłynęła w główną ulicę, zamieniając ją w koryto rwącego gwałtownie strumienia.
Wysoka fala, sięgająca co najmniej dwóch metrów, podmyła groźnie cokół pomnika Wilhelma V w środku głównego placu, zagrażając jego niepewnej równowadze.
Dalej większość budynków żywioł wodny zaledwie musnął, podczas gdy gospoda na plaży została niemal zmieciona z powierzchni wraz ze stołami, stolikami i większą częścią zadaszenia. W zatoce widać było powywracane łodzie, podarte żagle, rozrzucone po wodzie sieci i setki pływających przedmiotów.
Sześć osób pędziło w milczeniu. Biegli wpatrzeni w ten obraz zniszczenia, wkładając w bieg całą swoją energię.
Na czele grupy pędził Jason Covenant, z długimi, rozwianymi włosami, w brudnym i podartym ubraniu po wspinaczce i upadkach z ostatnich dni. Wzrokiem obiegał nawiedzoną katastrofą okolicę, a ruchy miał płynne i doskonałe, jak wprawny biegacz.
Za nim biegła przybyła z Wenecji Anita Bloom, o długich czarnych włosach, które powiewały na wietrze. Oczy miała rozszerzone z przerażenia.
Dalej podążała smukła siostra Jasona Julia, pełna energii, mimo dopiero co przebytej gorączki, oraz mocno zbudowany dzięki uprawianiu kolarstwa, Rick Banner, z lśniącą kasztanową czupryną, którego twarz wyrażała teraz kompletne niedowierzanie.
Grupkę tę zamykała dziwaczna para mężczyzn w średnim wieku, którzy wlekli się za dziećmi bardziej z konieczności niż z własnej woli. Zaledwie dwa dni wcześniej ich garnitury były eleganckie i świetnie skrojone, mokasyny lśniące, a twarze wygolone i pachnące wodą kolońską. Tymczasem teraz pierwszy z nich, blondyn (który dumnie utrzymywał w biegu lekką przewagę nad drugim), miał policzki zarośnięte, zaniedbaną – nierówną i szorstką – bródkę, spodnie rozdarte na kolanach, a buty z oderwaną podeszwą. Drugi, czarny i kędzierzawy (który kuśtykał kilka kroków za bratem), zgubił rękaw od marynarki, a na głowie falowały mu zwichrzone niesforne włosy niczym masa cukrowa na patyku.
Na poboczu drogi gałęzie krzewów uginały się pod naporem wiatru. W miarę jak biegnący zbliżali się do miasta, słyszeli narastający huk w dole i zaczęły ich dochodzić krzyki mieszkańców.
Kiedy dobiegli do ostatniego zakrętu, Julia gwałtownie wyhamowała. – Hej! Zatrzymajcie się! Zaczekajcie chwileczkę! – prosiła zdyszana.
Oparła się o pień jakiegoś drzewa na poboczu drogi i głęboko oddychała. Parę kroków przed nią rododendrony pokrywające zbocze doliny mieniły się kolorami jak morze u stóp urwiska.
– Można wiedzieć, co się dzieje? Już prawie dobiegliśmy! – zawołał niezadowolony Jason, niechętnie zwalniając.
Zamiast odpowiedzi Julia osunęła się na ziemię, oparła głowę na kolanach i westchnęła. – O mamo… – dyszała ciężko. – Chyba pęknę!
– Ale przebiegliśmy zaledwie dwa zakręty – wykrzyknął jej brat.
– Tak, ale ja dopiero co miałam koklusz! – odkrzyknęła ze złością Julia, zanim złapał ją atak gwałtownego kaszlu.
W spojrzeniu Jasona pojawiła się mieszanina rozczarowania i współczucia.
Stanęli wszyscy w półkolu nad Julią, czekając aż wróci do formy i podejmie bieg.
– Hej! Czy i wy to słyszycie? – spytał w pewnym momencie Rick.
W oddali rozległo się bicie dzwonu. Uderzenia były coraz to szybsze i mocniejsze, jakby chciały ostrzec przed niebezpieczeństwem.
– To z kościoła św. Jakuba… – szepnął Jason. Potem, klasnąwszy niecierpliwie w dłonie, zawołał: – Dalej! Musimy biec, musimy zobaczyć, co się stało!
Kędzierzawy brunet jednak dał znak time out i wskazał na Julię. – Uspokój się, chłopcze. Zgadzam się z twoją siostrą, zróbmy małą przerwę.
Jason prześwidrował go oczami zwężonymi w szparki. Nawet jeśli teraz uchodzili za kumpli, ci dwaj pozostawali bądź co bądź Podpalaczami. A zatem potencjalnymi wrogami. Rozłożył jednak ramiona na znak kapitulacji.
Dzwon przy kościele rozdzwonił się jak szalony. Jednakże huku wody na ulicy nie stłumił ani o jeden decybel.
– Ja nie potrafię tak czekać… może potrzebują pomocy – odezwał się w końcu Jason i ruszył w drogę po lśniącym asfalcie. – Zobaczymy się w kościele, Julio. Kiedy tylko będziesz mogła.
Zamiast odpowiedzi Julia zakasłała chyba ze dwanaście razy.
Rick rozejrzał się wokół, niezdecydowany, co robić. I on miał ochotę biec dalej, żeby się upewnić, że matce nic się nie stało. Spojrzał jednak na Julię i pomyślał, że nie może jej zostawić w takim stanie. Od głównej ulicy, w prawo, biegła mała alejka. Tabliczka namalowana ręcznie wyjaśniała, że chodzi o Humming Bird Alley, czyli drogę prowadzącą do posiadłości doktora Bowena. – Może mógłbym pójść po doktora…
Julia przeszyła go gniewnym spojrzeniem. – Nie potrzebuję lekarza! – zaprotestowała, kaszląc. – Muszę tylko… nabrać tchu. A poza tym przypuszczam, że doktor już zszedł do miasta.
– A może niczego nie zauważył – odparł Rick. – I właśnie dlatego ojciec Feniks bije w dzwon na alarm!
Julia znowu się rozkaszlała.
– W każdym razie, zważywszy że zatrzymaliśmy się tu – dodał Rick – nic nie szkodzi wstąpić i poradzić się go. – Po czym zwrócił się do dwóch Podpalaczy i do Anity, ciągle niezdecydowanej, czy pędzić za Jasonem, czy nie. – Wy idźcie. My dobiegniemy za moment.
Anita nie kazała sobie tego dwa razy powtarzać i ruszyła w ślad za Jasonem, a Rick razem z opierającą się Julią, zaczęli podchodzić dróżką prowadzącą do domu doktora.
Podpalacze zostali sami. Wymienili między sobą długie zatroskane spojrzenie.
– Co tu robić? – zapytał blondyn.
– Pod tą masą wody mógł być nasz szef… – zauważył kędzierzawy.
– Może nie… Jeśli odkryje, cośmy narobili…
– A zwłaszcza, czego nie zrobiliśmy…
Pozostali chwilę w milczeniu, a rododendrony wokół falowały na wietrze.
– Właśnie. Jeśli nas zapyta, co tu porabiamy, zważywszy, że nasz samochód stoi na lotnisku w Londynie i że polecieliśmy do Tuluzy, to co mu powiemy?
Kędzierzawy podrapał się gwałtownie w głowę. – Hmm… Sądzę, że musimy coś wymyśleć, coś bardzo prawdopodobnego. Co, zważywszy obecne okoliczności, wcale nie jest proste.
– „Trzeba zawsze mówić, jakby to było pierwszy raz, słowa powinny się znaleźć” – odpowiedział blondyn.
Podpalacz o kędzierzawych włosach przybrał skupioną minę. – Czekaj, czekaj… kto to powiedział? Może wiem! To aktor?
Blondyn tylko się lekko uśmiechnął i poszurał butami po asfalcie, kierując się w stronę miasta.
– Reżyser? Kompozytor? Jazzman? – ciągnął kędzierzawy, wlokąc się za bratem.
Wkrótce doczłapali do schodków prowadzących ku temu, co pozostało z wybrukowanych ulic Kilmore Cove. U dołu schodów napotkali trzy postacie pokryte od stóp do głów błotem: jedna wyglądała jak przyklejona do latarni, podczas gdy dwie pozostałe utknęły w mosiężnym zagłówku jakiegoś łóżka, wciśniętego w poprzek krawężników.
– Popatrz, popatrz, kogo my tu mamy… – odezwał się nagle blondyn, przyglądając się tej masie błota. – Jeśli się nie mylę, to są te trzy łobuziaki, które spotkaliśmy tu ostatnio?
– Mam! – wykrzyknął kędzierzawy, który w ogóle nie słuchał brata. – To powiedział Dario Fo, noblista.
Ubawiony blondyn pokręcił głową. – Nie. To, bracie, Szekspir – odparł – który z niewyjaśnionych przyczyn nigdy żadnego Nobla nie otrzymał.