Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 11

Оглавление

Rozdział 5

DOKTOR Z KILMORE COVE

Stojąc przed pomalowaną na niebiesko drewnianą furtką domu doktora Bowena, Rick i Julia czekali dobrą chwilę, aż ktoś zareaguje na dzwonek. Potem, zauważywszy, że furtka jest uchylona, pchnęli ją i weszli. Minęli w milczeniu gromadę ogrodowych krasnali i zapukali do drzwi wejściowych.

– Zaraz przyjdzie żona doktora i każe nam założyć kapcie… – szepnęła Julia, wspominając ostatnią wizytę w domu państwa Bowenów.

Tymczasem nikt się nie pojawił.

– Może nikogo nie ma w domu – odezwał się Rick.

Pociągnęli dwukrotnie za dzwonek.

– Zdaje się, że masz rację – powiedziała Julia. – Prawdopodobnie doktor już pobiegł do miasta.

– I może żona razem z nim.

Cofnęli się dwa kroki i Julia spojrzała w górę, w okna na pierwszym piętrze. Wydało się jej, że zauważyła, jak coś się porusza za zasłonami. Po chwili, kiedy sądziła, że dostrzegła jakąś postać ubraną na czarno, podbiegła w stronę drzwi.

– Zaczekaj moment… – szepnęła do Ricka od drzwi wejściowych.

Nacisnęła je: były otwarte.

– Panie doktorze! – zawołała dziewczynka, przechylając się przez próg. – Pani Edno!

Wnętrze domu wyglądało tak, jak je zapamiętała: ściany lśniły bielą, a drewniany parkiet był wywoskowany. Wszędzie panował nieskazitelny porządek z wyjątkiem – nie do wiary! – śladów błota prowadzących od drzwi w głąb mieszkania.

– Widzisz je? – spytała zdumiona Julia.

– Oczywiście, że widzę.

– To nienormalne. To nie ich ślady. Wiesz doskonale, jakimi są pedantami!

– Tak, ale dopiero co była powódź – zauważył chłopiec. – To oczywiste, że pozostały… Ej, można wiedzieć, co ty wyrabiasz?

Dziewczynka ściągnęła błyskawicznie buty z nóg i weszła do środka.

– Nie możesz tak się zachowywać! – skarcił ją cicho Rick, nadal stojąc nieruchomo w progu. – To nie twój dom!

– Tylko rzucę okiem! – odparła niecierpliwie Julia. – A poza tym, może wyrządzę państwu Bowen przysługę. Może zakradł się złodziej do ich domu, jak tylko wyszli.

– Aha! A jeśli rzeczywiście jest tu złodziej, to co zamierzasz zrobić?

– Ojejku, aleś ty się zrobił nudny, Rick! Kiedyś byłeś inny!

Rick się rozzłościł. – Do diabła z wami, Covenant! – zawołał i chcąc nie chcąc, sam też zdjął buty, żeby podążyć za Julią.

Szli po śladach zabłoconych butów, mijając okropne meble gospodarzy domu: ciężkie drewniane krzesła rzeźbione w kwiaty, stoły ze szkła i aluminium, białe lampki zwisające niczym grzybki z narożników sufitu, tyrolski fotelik doktora z krzyżówką złożoną pod okularami.

Kiedy doszli do schodów, ślady się wymieszały: jedne prowadziły na stopnie i na piętro, nakładając się na inne, schodzące w dół do piwnicy.

– Co robimy? – spytała Julia.

– Wychodzimy i dołączamy do naszych w kościele! – odparł Rick. – Tym sposobem może się wreszcie dowiem, jak się ma moja matka i… Dokąd ty idziesz?

Julia dała mu znak, by zamilkł. Zaczęła wchodzić po schodach na górę – ostrożnie, na palcach. Rick pokręcił niezadowolony głową, ale ruszył zrezygnowany za nią.

Kiedy doszli prawie do końca, przycupnęli na ostatnich dwóch stopniach i zerknęli na korytarz pierwszego piętra.

– To okropne – odezwał się Rick.

– Co jest okropne? Korytarz z aniołkami czy ten niepokojący hałas w głębi?

– Jedno i drugie – odparł rudowłosy chłopiec.

Na pierwszym piętrze domostwa państwa Bowenów panował ten sam „zimny klimat”, co na parterze, jeśli nie brać pod uwagę małych aniołków zawieszonych rzędem na ścianie i… głębokiego chrapania dochodzącego z jednej z sypialni.

Ślady błota prowadziły właśnie do niej i od niej też odchodziły.

– Rzucę okiem – postanowiła Julia. I zanim Rick zdążył ja powstrzymać, dziewczynka podniosła się z kucków i przyklejona do ściany ruszyła wolno prawą stroną korytarza.

Rick przyłączył się do niej. – Trzeba chyba zgłupieć, żeby zakradać się do czyjegoś domu jak złodziej… w dodatku, gdy ten ktoś śpi!

– Ktoś, kto tu wszedł w zabłoconych butach – szepnęła Julia, wskazując ślady błota – zrobił to samo.

– Tak, ale nawet przyjmując, że to nie są ślady samego doktora Bowena, nie widzę powodu, żeby…

Ale Julia wcale go nie słuchała i już podeszła pod drzwi sypialni, z której dochodziło to głośne chrapanie.

– Wszedł, doszedł do tych drzwi… i potem zszedł na dół – szepnęła, badając ślady na podłodze.

Potem dostrzegła, że ślady błota były też na klamce. Spojrzała na Ricka, który szedł za nią krok w krok, jakby pilnując, co zrobi.

– I co? – spytał.

– Otwórz je.

Rick zaprotestował, ale potem wzniósł błagalnie oczy ku niebu, oparł dłoń na klamce i ostrożnie ją nacisnął. Drzwi się uchyliły płynnie i bezszelestnie dzięki naoliwionym starannie zawiasom.

– O, kurczę!

– Co robi?

Edna Bowen leżała wyciągnięta na łóżku, na wpół ukryta za skomplikowaną aparaturą. Twarz kobiety przykrywał rodzaj maski, która potęgowała odgłosy jej oddechu. Miała na sobie podomkę z podciągniętym rękawem. Wyciągnięte ramię było owinięte gazą, spod której wystawały jakieś rurki podłączone do dziwnej maszynerii.

Julia potrzebowała dobrej chwili, żeby się otrząsnąć z tego szokującego widoku. Spojrzała na Ricka i wskazała mu długi czarny płaszcz wiszący za łóżkiem, na ramie okiennej. To ten płaszcz właśnie wzięła za człowieka z krwi i kości, kiedy spojrzała z ogrodu.

Potem rozległ się charakterystyczny hałas otwieranych drzwi. Przeciąg poruszył czarnym płaszczem i w tej samej chwili pani Edna wydała swój donośny jęk.

W tym momencie Rick trącił Julię, dając jej znak, żeby uciekać. Zbiegli błyskawicznie po schodach, ale kiedy znaleźli się na parterze, zobaczyli mężczyznę stojącego nieruchomo w drzwiach. Miał na sobie długą pelerynę od deszczu i ciemny kapelusz, zsunięty na twarz. W jednej ręce trzymał ich buty, w drugiej – długi nóż.

Znalazłszy się nagle przed nim, Julia krzyknęła i spróbowała bezskutecznie wyhamować rozpęd, ale skarpety ślizgały się po gładkim parkiecie. Szczęśliwie Rick błyskawicznie zareagował: jedną ręką przytrzymał się poręczy, a drugą chwycił przyjaciółkę i przyciągnął ją do siebie.

– Hej! – krzyknął mężczyzna od progu. – Co wy tu robicie?

Rick był tak przestraszony, że nawet nie podniósł wzroku. Popchnął Julię do tyłu, w stronę drzwi do piwnicy. Moment później otworzyli je i wpadli na schody prowadzące na dół.

– Kim był ten mężczyzna? – spytała Julia zadyszana.

– Nie wiem! – odparł Rick. – Ale nie mam zamiaru teraz go o to pytać.

Smuga światła niespodziewanie oświetliła piwnicę: Rick zauważył kilka pudeł ustawionych rzędem na podłodze, stojak na wino oparty o ścianę na wprost, do połowy pusty, rząd salami zawieszonych na sznurkach, które zwisały z sufitu. I otwarte drzwi na wprost tych, przez które weszli.

Piwnica miała grube kamienne ściany. A ślady błota widniały wszędzie.

– Tędy! – krzyknęła Julia i jednym skokiem znalazła się przy otwartych drzwiach. Sądziła, że były to drzwi do garażu albo do drugiego pomieszczenia i że stamtąd da się…

– STAĆ, WY DWOJE! – krzyknął mężczyzna w pelerynie, który zszedł do połowy schodów do piwnicy. Upuścił nóż na ziemię. – NIE MOŻECIE!

Ze wszystkiego, co mógł ten człowiek wykrzyczeć, to były chyba słowa najbardziej zdumiewające. Ale nie wpłynęły na zmianę ich koncepcji. Dzieci błyskawicznie pokonały przestrzeń dzielącą ich od drzwi i weszły. Dopiero kiedy przekroczyły próg, dotarło do nich, że popełniły błąd: drzwi były niezwykle masywne, jakby opancerzone. A jaki sens miało instalowanie opancerzonych drzwi, by oddzielić piwnicę od garażu?

Gdzie zatem… wbiegli?

– SAMIŚCIE TEGO CHCIELI! – krzyknął za nimi mężczyzna. Rzucił się na opancerzone drzwi niczym sęp i zatrzasnął je obiema rękami.

Rick rozejrzał się dokoła. Zatrzymał się. Obrócił.

– Pan doktor Bowen? – wyszeptał z niedowierzaniem, kiedy zaczął rozumieć.

Poprzez szparę zamykanych właśnie drzwi zdążył jeszcze zobaczyć twarz doktora oświetloną piwnicznym światłem. Potem zaraz szpara znikła.

– TERAZ SOBIE TU POSIEDZICIE! – usłyszał krzyk, zanim drzwi całkiem się zatrzasnęły z hukiem.

Znaleźli się w maleńkim pomieszczeniu.

W pułapce.

Ulysses Moore.

Подняться наверх