Читать книгу Ulysses Moore. - Pierdomenico Baccalario - Страница 7

Оглавление

Rozdział 1

ROZBITEK

Jak okiem sięgnąć, było tylko morze. Obszar płaski, szary i lodowaty jak metal noża. Ale nie tak gładki. Morze nieustannie rytmicznie oddychało. Unosiło się i opadało, unosiło i opadało…

Monotonię tego obrazu przerwał gwałtowny i niespodziewany ruch. Coś białego. Mewa. Jej przenikliwy krzyk, szeroko rozpięte skrzydła, wykorzystujące powietrzne prądy. Potem głuchy plusk: mewa nagle zanurkowała pod powierzchnię wody, by schwytać srebrzyście lśniącą rybę. Niebo pozostało nieruchome. Szare i błękitne. Blade światło dnia, przenikające przez wielkie rozdarcia całunu z chmur, niczym przez witraże w katedrze. Tommaso Ranieri Strambi potrzebował kilku minut, żeby uświadomić sobie, że nie obserwuje tego wszystkiego z zewnątrz.

Był zanurzony w morzu.

W szarym i lodowatym morzu.

Wśród fal kołyszących go łagodnie, w górę i w dół.

Ponownie usłyszał ten przenikliwy krzyk, tym razem odleglejszy, i ujrzał, jak mewa oddala się, frunąc z rybą w dziobie. Po czym otrząsnął się nagle z dziwnego rodzaju snu i otaczające go obrazy rozprysły się, jak pęka nagle płytka cienkiego lodu.

Tommaso znalazł się pod wodą.

Niebo zastąpiła płynna przestrzeń o intensywnym zabarwieniu ciemnozielonym. Ciężkie, nasączone wodą ubranie ściągało go w dół.

Jak sparaliżowany od ukąszenia tą lodowatą cieczą, która uciskała mu skronie, podniósł wzrok. I zobaczył mnóstwo maleńkich wysepek pływających po powierzchni morza. Książki. Walizka. Fotel na biegunach. Stolik. Zobaczył, że one maleją, podczas gdy on spada ciągle w głąb.

Jakaś ryba śmignęła kilka metrów od niego i schodziła, nurkując pionowo, w głąb oceanu. Tylko że to chyba nie była ryba. Była za wielka na rybę. Wyglądała jak… fortepian? Na pełnym morzu?

Jedno po drugim napływały wspomnienia, jak wstrząsy elektryczne. Tommaso przypomniał sobie wielką falę, która wtargnęła do księgarni Kalipso. Góra wody, która go porwała. Chwilę przedtem usiłował przekonać Flintów, by nie korzystali z klucza z główką wieloryba. Bezskutecznie.

Postanowił spróbować poruszyć ramionami. Odepchnął się też mocno nogami i podpłynął pół metra w górę. Przedmioty unoszące się na powierzchni tej delikatnej ruchomej błony nad jego głową przestały na moment maleć.

Ponowił wyrzut ramion i jednocześnie odpychał się nogami. I znowu. Powtarzał te ruchy najpierw mechanicznie, potem coraz płynniej. Czuł gwałtowną potrzebę zaczerpnięcia tchu.

Kiedy tak płynął, przypomniał sobie, że woda uniosła go nad ziemię i przewróciła. Przypomniał sobie gmatwaninę rąk i nóg, bo nie był sam w tym zamęcie. Byli tam też kuzyni Flint. I dziewczyna za ladą. Jak ona się nazywała? Nigdy nie natrafił na jej imię w książkach Ulyssesa Moore’a.

Pomału podciągał się ku powierzchni i zobaczył promienie słońca dosięgające go przez toń, ale nie odczuwał jeszcze ich ciepła. Teraz paliły go okrutnie płuca i boleśnie piekły oczy.

Jak się znalazł na otwartym morzu?

Mógł to sobie zaledwie wyobrazić: wielka fala musiała go przeciągnąć przez ulice Kilmore Cove razem z przedmiotami, które widział teraz pływające nad swoją głową. W miarę jak się do nich zbliżał, rozpoznał stoliki z gospody na plaży, krzesła, wielkie parasole. Ale też dziwniejsze rzeczy: jakieś parasolki, melonik, dwie komódki, lampę, połamane meble, kołdry.

Tommaso Ranieri Strambi wypłynął na powierzchnię, wydając coś w rodzaju krzyku. Otworzył usta i w końcu łapczywie, zachłannie odetchnął. Potem pozostał nieruchomo z szeroko rozwartymi ramionami i nogami, z twarzą zwróconą ku słońcu. W końcu, kiedy był już pewien, że żyje, wybuchnął śmiechem.

Rozejrzał się dokoła, ale nie zobaczył niczego poza morzem. Żadnej linii brzegowej, żadnej łodzi na horyzoncie, nic, zupełnie nic. Kilka metrów obok płynęła za to masywna skórzana walizka niczym wąż boa, trochę nad i trochę pod powierzchnią wody.

Wydało mu się, że ją rozpoznaje. Przypomniało mu się, że w mroku ostatnich chwil, uczepił się czegoś miękkiego, a zarazem solidnego, co go osłoniło od uderzeń i utrzymało na powierzchni, kiedy wszystkie siły wokół usiłowały zepchnąć go na dno.

Wykonał kilka rzutów ramionami i dosięgnął tego przedmiotu, który prawdopodobnie ocalił mu życie. Był prawie tak duży jak on. Usadowił się na nim. Walizka zanurzyła się na kilka centymetrów i wypłynęła ponownie, podtrzymując go.

„Co za bałagan” – westchnął Tommaso na widok różnych szczątków porozrzucanych po powierzchni. Obserwując kolor wody, udało mu się ustalić, z której strony powinno się znajdować wybrzeże: pewnie tam, gdzie woda była brudniejsza i pełna dryfujących przedmiotów. Próbował też, jak dobrze wyszkolony harcerz, odgadnąć, która może być godzina, kierując się położeniem słońca, ale mu się to nie udało.

Wówczas powrócił myślami do tego wszystkiego, co mu się przydarzyło w ostatnich dniach. Pomyślał przez moment o swoich rodzicach w Wenecji i wyobraził sobie, jak muszą się o niego martwić. Potem pomyślał o Anicie, zagubionej gdzieś w Pirenejach. W końcu pomyślał, że Julia Covenant, bliźniaczka Jasona, jest o wiele wyższa niż ją sobie wyobrażał.

Zaczekał, aż dryfujący wieszak przepłynie koło jego walizki szalupy, schwycił go i zaczął się nim posługiwać jak wiosłem. Próbował płynąć z prądem, kierując się w tę stronę horyzontu, gdzie jego zdaniem znajdowało się wybrzeże.

Kiedy tak niezdarnie wiosłował, odkrył, że to było o wiele bardziej męczące niż wiosłowanie na lagunie w Wenecji. Jak tylko zatrzymywał się na chwilkę, żeby złapać oddech, cofał się natychmiast do punktu wyjścia.

Od czasu do czasu, za każdym razem kiedy coś zanurzało się pod powierzchnię wody, słychać było głuche odgłosy. Przez moment zapytywał sam siebie, czy to, co nieco wcześniej wydawało mu się opadającym na dno fortepianem koncertowym, nie mogło być w rzeczywistości jakimś morskim stworzeniem. Wielorybem. Albo rekinem.

„Nie ma w tej części morza rekinów” – powiedział głośno. Ale potem przypomniał sobie, że latarnik z Kilmore Cove został kiedyś zaatakowany przez rekina właśnie na tym morzu.

Zamknął oczy i odgarnął z czoła posklejane, zapiaszczone włosy. Następnie powrócił do swego prowizorycznego wiosła i zaczął uparcie wiosłować.

Płynął tak przez dziesięć minut, najwyżej kwadrans, dopóki nie poczuł, że jest całkowicie wyczerpany. Głowa mu pękała, a w uszach dzwoniło. Niby-wiosło wyślizgnęło mu się z rąk i wpadło do wody. Próbował rozpaczliwie je pochwycić, ale czuł się tak, jakby ciało nie chciało słuchać jego poleceń.

Położył się na walizce, objął ją, żeby nie zsunąć się do wody i powiedział sobie: „Tylko chwilkę. Odpocznę tylko chwilkę i potem…”.

Chwilę potem stracił poczucie rzeczywistości, niesiony z prądem, kurczowo uczepiony szalupy z czarnej skóry.

Ulysses Moore.

Подняться наверх