Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 10
Sztuka prowadzenia rozmów operacyjnych
ОглавлениеPrzerwałem te wspominki, bo dojechałem do granicy. Enerdowski celnik zabrał mi paszport i chciał przeszukać mój samochód. Spytał o prasę, marki wschodnioniemieckie i pornografię. Na szczęście, podszedł do niego nasz wopista, u którego zdeponowałem legitymację służbową, i celnik się odczepił. Grenschutz szybko oddał mi paszport. Za chwilę byłem w Zgorzelcu. Odebrałem swoją legitymację, pożartowałem trochę z wopistami na temat niemieckiej nadgorliwości. Wypiłem kawę, którą mnie poczęstowali, i pojechałem dalej. Drogą na Łagów, a następnie międzynarodówką. Pilnowałem tylko, by nie przegapić Krzywej, skrętu ze starej, hitlerowskiej autostrady na drogę do Chojnowa. Wspomnienia wróciły.
Naród był tak ucieszony, kibicując Turniejom Miast w Studio 2, oglądając Kosmos 1999 i zaśmiewając się ze Stuhra oraz Sobczuka w Spotkaniach z Balladą, a słynny Janek z Czterech Pancernych zamienił się, równie udanie, w pana Tureckiego. Ludzie tak się śmiali, że nawet nie zauważali coraz dłuższych kolejek do mięsnego. Komentowali sukcesy polskich piłkarzy i siatkarzy, tworząc jednocześnie komitety kolejkowe pod Emilką. Łazili po prywaciarzach na Marszałkowskiej i Marchlewskiego. Oglądali witryny Rutkowskiego i Chmielnej. Nieliczni chodzili do Pewexu na Kredytową. Czułem, że coś wisi w powietrzu, ale zajmowało mnie jedynie pytanie, co dalej. Odebrałem dyplom. Rozliczyłem się z akademikiem i miałem zamiar dołączyć do Marzeny w Sypniewie. Należały mi się przecież jakieś wakacje. O pracy pomyślę później. Nie chciałem wracać do Radomia. Zbierałem się do wyjazdu, gdy na spotkanie wywołał mnie Eryk. Napisał w liście, zostawionym jak zwykle na portierni – Jelonki też miały portiera i dozorcę, co do których zawsze podejrzewałem, że nie jest to ich jedyna praca – że czeka na mnie w piątek, 3 października, o dziewiątej na Rakowieckiej. To było dla mnie zaskoczenie. Zaprasza mnie na Rakowiecką? Zacząłem się domyślać, czemu to wszystko, te wymuszone nauki filozoficzne, miały służyć. Pełen nadziei, pojechałem tramwajem na plac Unii Lubelskiej. Spacerkiem doszedłem do okazałych budynków Rakowieckiej 2B. Wszedłem na biuro przepustek i podałem swoje nazwisko. „Nadwiślańczyk” sprawdził coś w zeszycie, poprosił o mój dowód, przestudiował go dokładnie i gdzieś zadzwonił. Mnie kazał czekać. Po kilku minutach pojawiła się niewysoka, dość ładna kobieta, w kożuszku narzuconym na ramiona. Podeszła do żołnierza, a ten oddał jej papiery i wskazał mnie głową. – Pan Grzegorzewski? – spytała miłym głosem. – Chodźmy. – Dyżurny otworzył jej drzwi na dziedziniec i weszliśmy do środka. Poszliśmy chodnikiem wzdłuż dużego dziedzińca. Minęliśmy go i skręciliśmy w lewo. Kątem oka zauważyłem drugie wejście i bramę wjazdową od SuperSamu. Przeszliśmy pod łącznikiem na mniejszy dziedziniec. Po prawej stronie było kilkoro szerokich schodów i ogromne dwuskrzydłowe drzwi. Blok „F” – głosiła przytwierdzona obok nich tabliczka. Pomogłem mojej cicerone otworzyć ciężkie wrota i znalazłem się w przestronnym, wysokim korytarzu. Naprzeciw wejścia znów były duże drzwi, choć „lżejsze” niż poprzednie, a po obu ich stronach – windy. – To tylko jedno piętro – stwierdziła kobieta i poprowadziła mnie kamiennymi schodami. Na piętrze skręciliśmy w prawy korytarz. Zapukała do pokoju numer sto dwanaście. – Jesteśmy, towarzyszu pułkowniku – powiedziała. W pokoju, za biurkiem, siedział Jerzy, który na mój widok wstał z uśmiechem. W tym czasie kobieta zamknęła za mną drzwi i zniknęła. – Witaj! – powitał mnie Jerzy. – Doczekałeś się. Ciebie przyjmują, a mnie wysyłają na emeryturę – roześmiał się głośno. – Takie czasy. Teraz wasza zmiana. – Nie wiedziałem, co powiedzieć. – Nic na ten temat nie wiem – nie zabrzmiało to wiarygodnie, jednak rzeczywiście byłem zaskoczony, mimo że podświadomie liczyłem na taką wiadomość. Nie sądziłem, iż nastąpi to tak szybko. Mam przecież wojsko do odwalenia. – Nieważne. Nie rozsiadaj się. Idziemy. – Znowu szedłem labiryntem przestronnych korytarzy, w których panował półmrok. Weszliśmy na drugie piętro. Skręciliśmy w lewo i przeszliśmy przez otwartą śluzę do następnego bloku. W hallu głównym wsiedliśmy do małej windy. Wysiedliśmy na czwartym piętrze. Znowu w lewo i znaleźliśmy się w bloku „D”. „Naczelnik Wydziału I. Sekretariat” – przeczytałem na małej tabliczce. Jerzy zaanonsował nas w sekretariacie, a sekretarka skinęła głową. Za chwilę byliśmy w gabinecie. Był to duży pokój. Naprzeciw wejścia stało spore biurko, zawalone papierami z figurką trzech małpek na pierwszym planie. Prostopadle do biurka ustawiono trzy mniejsze stoliki z rzędami krzeseł po obu stronach. Po sześć w każdym. Nad biurkiem wisiał orzeł. W prawym rogu stała gablotka z emblematami i małym popiersiem Dzierżyńskiego. Przy oknie, dużym, czteroskrzydłowym, w metalowym, czarnym stojaku stała doniczka z paprotką. Za biurkiem siedział Eryk. – Ale niespodzianka, co?! – roześmiał się na mój widok. Wstał i podał mi rękę. – Siadaj sobie. Zaraz będzie kawa, a my podziękujemy pułkownikowi Adlerowi. Ania przyprowadzi ci go, jak skończymy. Masz wszystko przygotowane?. – Jerzy przytaknął z ironicznym uśmiechem i wyszedł z gabinetu. Tego Adlera odczułem jak zemstę za Strachonia kilka lat wcześniej. Sekretarka wniosła kawę. Eryk usiadł wygodnie, zapalił papierosa. Zapałkę wrzucił do ciężkiej metalowej popielniczki z wyrżniętym napisem MBP. – To zabytek – powiedział, widząc moje zainteresowanie. – Mamy tutaj wiele zabytków, nawet wśród pracowników. Ale do rzeczy. Wojsko, mój drogi, jest dla tych, którzy potrafią jedynie tupać. GZP to szkoła dla matołów. Ci wszyscy politrucy potrafią tylko stać na baczność i czytać, co da im partia. W ogóle „zieloni”, gdy im się każe, pójdą ochoczo i na zebranie partyjne, i z taką samą gorliwością uklękną i zaczną się modlić w najbliższym kościele. Wszystko zależy od rozkazu. Nie mówię o górze – zastrzegł się. – Tam bywa różnie. Doszliśmy do wniosku, że trzeba z ciebie zrobić prawdziwego funkcjonariusza. Rozumiem, że chciałbyś u nas pracować? – było to raczej stwierdzenie niż pytanie, ale wyczułem konieczność odpowiedzi. – Oczywiście, towarzyszu… kapitanie! – przypomniałem sobie Studium Wojskowe i poderwałem się, trzaskając obcasami. – Spokojnie, to nie SOR. Zdajesz sobie pewnie już sprawę, czym się tutaj zajmujemy. Po to czytałeś te wszystkie katolickie wypociny. Dokładną strukturę poznasz później. Teraz wrócisz do Adlera. Musisz wypełnić kilka papierków, zrobić badania lekarskie. Powiedz mu, że chciałbym cię widzieć w piątek, już jako funkcjonariusza. Sprawdzenia ma gotowe, więc niech się nie wygłupia z „piętnastkami”. – Zrobiłem głupią minę. – Nie dziw się – zaśmiał się Eryk. – „Piętnastka” to podstawowa broń oficera Służby Bezpieczeństwa. I jedyne narzędzie kadrowców. Tylko tak, kurwa, potrafią oceniać ludzi. Figuruje czy nie. Dobry czy zły. Biurokraci cholerni! Przez tę biurokrację załatwili ich w pięćdziesiątym szóstym i siedemdziesiątym. Pepeszowcy. Partyzanci pieprzeni – po raz pierwszy Eryk zaklął przy mnie. Musiał to zauważyć, bo powiedział spokojnie: – Przyzwyczaisz się. To nie ochronka dla grzecznych dzieci. I palić się nauczysz, i wypijesz, kiedy trzeba. A kląć będziesz jak stary. Wszystko jak w seminarium jezuitów. Dobra. Widzimy się za tydzień i finalizujemy sprawę. Lekarzy załatw szybko. Psychologa załatwiłem ci na środę, na dwunastą. Nie wierzę w tę całą psychologię, ale idzie nowe. – Wstał, podczas gdy ja zdałem sobie sprawę, że muszę jeszcze tydzień być w Warszawie, a zdałem akademik. Powiedziałem więc nieśmiało: – Tylko że ja nie mam gdzie mieszkać. Gdybym wiedział trochę wcześniej, to przytrzymałbym pokój jeszcze przez tydzień. Może uda mi się przewaletować kilka dni. – Eryk usiadł na powrót za biurkiem. – Cholera, ja zapomniałem, a ten cały Adler ślimaczył się z papierami. – Jakoś dam sobie radę – wtrąciłem zdecydowanie. Nie chciałem, by mój przyszły szef uznał mnie za kogoś niezaradnego. – Nie gadaj głupstw! – obruszył się. – My pomagamy naszym ludziom. Już ci to kiedyś mówiłem. Ile lat się znamy? Chyba możemy mieć do siebie zaufanie. Chyba musimy, bo pracujemy razem z sześć lat i jeszcze sobie popracujemy ze dwa razy tyle. Mam nadzieję. – Wykręcił czterocyfrowy numer w telefonie. – Strachoń! – rzucił w słuchawkę. – Karol? Czy „Konfesjonał” jest wolny?… To dobrze. Biorę go na tydzień… Tak, na tydzień. Przynieś mi klucze. Zostaw u Ani. Oddam ci w następny poniedziałek. Aha, czysto tam? Pościel jest?… Dobra. Czekam – odłożył słuchawkę i odwrócił się do mnie. – No to mieszkać gdzie masz. Blisko i komfortowo. To trochę niezgodne z zasadami, ale nasze stare mieszkanie jest zajęte, a ty musisz się pospieszyć z tymi lekarzami. Tylko nie mów nic Adlerowi. Może w piątek wpadnę do ciebie? Pogadamy w końcu nieoficjalnie. Tylko nie strzelaj obcasami, a tak na marginesie: jestem już podpułkownikiem. – Pogratulowałem mu. – Dam ci znać w sprawie piątku, ale chyba wyrobię się na osiemnastą. Weszła sekretarka i wręczyła mu kopertę z kluczami. Po jej wyjściu kopertę oddał mnie. Potem polecił sekretarce, by odprowadziła mnie do Jerzego. U Adlera siedziałem jeszcze ze trzy godziny. Wypełniłem siedemnastostronicowy kwestionariusz. Napisałem podanie do ministra Kowalczyka z prośbą o przyjęcie mnie do służby. Podpisałem zobowiązanie o tajemnicy, jakiś kwit związany z WKU. Potem dostałem obiegówkę do lekarzy. Do wyjścia odprowadził mnie osobiście. – W środę masz wizytę u psychologa. Blok „C”, II piętro. Pokój 230. Znajdziesz. Potem niech da ci kopertę. Wsadź w nią te wszystkie papiery. Aha, jeszcze trzy zdjęcia. Takie jak do dowodu. Zaklej i zostaw na moje nazwisko u dyżurnego. On mi to przekaże. Resztą zajmie się kto inny. – Doszliśmy do głównego wyjścia, tego na Rakowiecką. Przez Biuro Przepustek. Adler uścisnął mi rękę i powiedział: – Trzymaj się. Miło było cię poznać i przygotowywać. Życie przed tobą. Uważaj. To są młode wilki, a one nie mają skrupułów i wyczucia. Młode wilki. Po wszystkich stronach. Niecierpliwe. Ty też jesteś niecierpliwy. Szkoda. Nie znacie wojny. W lesie było wszystko proste. Teraz? Filozofowanie, dyskutowanie, psychologia, podejście naukowe. Bzdura. Pamiętaj, zawsze będzie chodziło o to samo: albo my ich, albo oni nas. Razem nie możemy istnieć, więc lepiej, gdy to będziemy my. Powodzenia. – Pożegnał się ze mną, trochę ze smutkiem. Nie wiedziałem, czy był to element jakiegoś sprawdzenia, czy tylko frustracja starego człowieka, który niezbyt rozumie zmiany dzisiejszego świata. Nie każdy akceptuje rock and roll. Wyszedłem na Rakowiecką. Przeczytałem adres na kopercie. Wpierw jednak pojechałem po rzeczy na Jelonki.
„Konfesjonał” okazał się dwupokojowym mieszkaniem z dużą, widną kuchnią, na drugim piętrze bloku przy ulicy Rysiej 4. Tuż przy Marszałkowskiej. Nad ZURiT. Wchodziło się od podwórka, klatka trzecia, narożna. Lokal numer trzydzieści dwa. Okno kuchenne wychodziło na Rysią, salonu – na Marszałkowską, a sypialni – na podwórkowy śmietnik. Mieszkanie było bardzo zadbane. W kuchni stała lodówka – dwukomorowy Polar. W salonie kolorowy Elektron, wielki i nieporęczny, oraz zestaw Meluzyna. Obok telefon! Nowoczesny, z klawiaturą przyciskową. Mieszkanie to wryło mi się mocno w pamięć. Przez kilka następnych lat miało być moim domem. Na razie jednak obejrzałem dokładnie obiegówkę. Internista, chirurg, okulista, ortopeda, dentysta, kardiolog, neurolog, psycholog, pilne skierowanie na krew i rentgen płuc. Na środę muszę zrobić wszystko. Będzie ganianie. Rozpakowałem się i poszedłem na Pocztę Główną. Zadzwoniłem do domu i do Marzeny, informując, że przyjadę za tydzień. Marzena dopytywała się, dlaczego, lecz zbyłem ją uniwersytecką biurokracją. Ojciec nie pytał o nic. Jak zwykle. Nazajutrz, w sobotę o szóstej rano byłem w szpitalu na Komarowa. Pobrali mi krew, wzięli mocz. Potem zrobiłem rentgen. Dzięki obiegówce nie musiałem stać w kolejkach. Załatwiłem chirurga, ortopedę i neurologa. Do kardiologa skierowali mnie na Żelazną. Kazali się spieszyć. Złapałem trzydziestkętrójkę. Wysiadłem na Marchlewskiego przy Świerczewskiego i biegiem przeleciałem przystanek. Do polikliniki wpadłem w ostatniej chwili. Lekarz kazał mi odpocząć. EKG, rutynowe pytania o choroby w rodzinie. Pieczątka. Podpis na obiegówce. Z głowy. Reszta w poniedziałek. Zrobiłem małe zakupy w Sezamie i wróciłem do „konfesjonału”. Do późna oglądałem telewizję. „Jedynkę” i Studio 2. Niedzielę przespałem praktycznie całą. Nie chciałem myśleć o czymkolwiek. Może bałem się pomyśleć? Co będzie, jeśli się pomyliłem i nie nadaję się do tego interesu? Szybko otrząsnąłem się z takich wątpliwości. Konsekwencja, bracie, konsekwencja! Nie wrócę do Radomia. Nie będę szukał idiotycznej pracy za idiotyczną płacę. Mam szansę i ją wykorzystam. To nie oni, ale to moje państwo zainwestowało we mnie i chce dalej inwestować. Rachunki trzeba płacić. Tak rozumiem patriotyzm. Wieczorem poszedłem na krótki spacer do Ogrodu Saskiego. Nie padało i było nawet ciepło. Żadna myśl mnie już nie niepokoiła. Spałem dobrze prawie całą noc. Nad ranem miałem sen. Byłem na jakimś dziwacznym, doskonale kolistym betonowym polu, otoczonym lasem. Drzewa zdawały się wyrastać z betonu. Było ciemno, lecz na środku kręgu zobaczyłem światło, jakby niewidzialny helikopter oświetlał jupiterem konkretny punkt. Panowała straszna cisza. Martwa upiorna cisza. Pobiegłem w kierunku światła. Biegłem ile sił, lecz odległość między mną a kręgiem wciąż pozostawała taka sama. Nagle światło zaczęło sunąć w moją stronę. Chociaż nie: cały czas pozostawało nieruchome. To jakaś siła pchała mnie w jego objęcia. Wtem cały ruch ustał, potęgując ciszę. Stałem przed ciemną, czarną wręcz studnią. Czarną plamą w stalowym betonie. Poprzez krąg światła, po przeciwnej stronie zobaczyłem jakąś dziwacznie ubraną postać, którą był mężczyzna raz w czarnym garniturze, a raz w przybrudzonej i podartej chlamidzie. Nie wiadomo skąd, przyszło mi do głowy wspomnienie o chinwat i beton zaczął kaleczyć mi stopy. Postać wciąż się zmieniała. Wiedziałem, że tylko ona pomoże mi się stąd wydostać. Krzyczałem, lecz żaden dźwięk nie zmącił ciszy. Pomiędzy mną a postacią była tylko czarna studnia. Zawrócić i wyminąć jej nie mogłem, bo światło zabrało las i resztę płaszczyzny, więżąc mnie świetlnymi, parzącymi ścianami. Teraz zaczęły się pojawiać kształty: książki, przedmioty i ciała. Postanowiłem wrzucić wszystko do studni i w ten sposób zapełnić ją, bym mógł przejść na drugą stronę. Wściekłość i strach dodały mi sił. Zacząłem spychać kształty w czeluść. Leciały moje podręczniki szkolne, zabawki, traktaty filozoficzne i polityczne, manekiny z twarzami kolegów, ciało ojca, rzeźby i portrety, matka, Marzena i Leszek, jakieś figury w sutannach, uśmiechający się Eryk, stosy dokumentów, figurki świętych i popiersia. Wszystko znikało w czeluści, która, ku mojej rozpaczy, nie chciała się zapełnić. Pozostał mi jeszcze jeden kształt: niewielki, skulony, przykryty czarnym, powalanym ziemią płótnem, podartym na końcach, z plamami rdzy przypominającymi krew. Mimo całego wysiłku nie mogłem go ruszyć, ani na milimetr. Krąg światła zaczął się zwężać i wypalał mi plecy. Naciskałem, krzyczałem, kląłem. W końcu kształt sam przesunął się nad czeluść, lecz nie wpadł do niej i jakimś cudem zaklinował się w jej krawędziach. Cisza zrobiła się jeszcze bardziej bezgłośna. Po drugiej stronie, nieruchomo, jakby czekała na mnie, stała postać w chlamidzie. Zdałem sobie sprawę, iż wszystko zamarło. I czas, i postać, i światło, czekając na mój krok, gdyż byłem jedynym poruszającym się elementem układu. Spokojnie, bez pośpiechu, wszedłem na kształt blokujący studnię. Wtedy, gdy byłem na środku, kształt skurczył się i ku mojemu przerażeniu zaklinowane fragmenty, zaczęły się odrywać od krawędzi, by runąć wraz ze mną w nieskończenie martwą czerń bez dna. Po raz pierwszy usłyszałem swój krzyk. Obudziłem się zlany potem. Wstałem. Na stoliku koło telewizora zobaczyłem niebieską paczkę papierosów Caro. Wyjąłem jednego i zapaliłem. Zapałki znalazłem w kuchni. Pierwsze zaciągnięcie zadrapało mnie i zacząłem kaszleć. Następne było już kojące. Wtedy zacząłem palić. Pozostałych lekarzy załatwiłem w poniedziałek i we wtorek. Środowa rozmowa z psychologiem była jedynie formalnością. Rozwiązałem parę testów, opowiedziałem o rodzinie, stwierdziłem, że śpię dobrze i nie mam kłopotów seksualnych. Potem, na parterze bloku „C” znalazłem gabinet komisji lekarskiej. O nic mnie nie pytali. Podbili, co trzeba. Sekretarka komisji dała mi kopertę. Włożyłem do niej obiegówkę, orzeczenia i zdjęcia, zaadresowałem na Jerzego, zakleiłem i zostawiłem w biurze przepustek. Wróciłem do domu. W drzwi ktoś wsunął mi kartkę, przypominającą o piątkowej wizycie Eryka.
Czwartek zleciał szybko. W piątek rano zrobiłem znowu zakupy. Udało mi się dostać Krakusa. Kupiłem dwie butelki. W Pewexie starczyło mi na szynkę w puszce, orzeszki i Playersy. Zacząłem palić. Odkupiłem im Caro. To były drogie papierosy. Szesnaście złotych. Mnie wystarczyły Radomskie za cztery czterdzieści. Nowe, i swojska nazwa. Przez chwilę poczułem się lokalnym patriotą. Tak zaopatrzony, czekałem na gościa. W końcu, pół godziny przed czasem, ktoś walnął w drzwi. – Otwierać! Bezpieka! – usłyszałem. W drzwiach stał Eryk z jakimś drugim facetem. Obaj zaśmiewali się i byli już pijani. – Nie bój się – Eryk zatoczył się na mnie. – Witaj w firmie. Idź, zrób jakąś herbatę. Przygotuj przyjątko, a my chwilkę się zregenerujemy. Wtoczyli się do salonu. Eryk zwalił się na kanapę tak jak stał, a jego towarzysz usiłował zmieścić się w fotelu. Wszedłem do kuchni. Stanąłem przed kuchenką i niezbyt wiedziałem, co robić dalej. Nastawiłem wodę w czajniku. Wyjąłem szklanki. Przygotowałem kieliszki. Pokroiłem szynkę, chleb. Podszedłem do okna i zapaliłem papierosa. Powoli robiłem się coraz bardziej wściekły. Cóż jednak mogłem zrobić? Oni byli u siebie, a ja tylko gościem. Wyłączyłem gwiżdżący czajnik i zaparzyłem herbatę w imbryczku. Ceylon z wyższej półki. Chciałem zabłyszczeć. Znowu włączyłem wodę w czajniku, nie nakładając tym razem gwizdka, i wróciłem do okna. Paliłem, obserwując ludzi wchodzących do Delikatesów na Rysiej i wychodzących z nich. Nie wiem, ile czasu stałem. – Spalisz państwowy czajnik – usłyszałem nagle za plecami. W drzwiach kuchni stał Eryk. Bez marynarki, z rozluźnionym krawatem. Wyłączyłem gaz. – Jesteś zły – stwierdził. – Niepotrzebnie. Szanuj szefów, bo każdy następny może być gorszy. Opijam swój awans – uśmiechnął się szeroko – i twoją deflorację. Widzę, że zacząłeś palić. Najważniejszy pierwszy krok. Siadajmy, zapalimy. – Podałem mu Playersy. – Zostaw je dla pedałów. Daj Radomskiego. Nalej po kielichu i słuchaj. To twoje pierwsze szkolenie. – Usiedliśmy za kuchennym stołem, zapaliliśmy, nalałem po pięćdziesiątce, wypiliśmy. Eryk zaczął mówić, a ja słuchałem. Pamiętam do dzisiaj ten monolog przerywany kieliszkami wódki: –Właśnie zostałem dyrektorem tego pieprzonego departamentu. Obaj zaczynamy. Ten, co tam chrapie, to Piotr Adamczewski. Kapitan i twój naczelnik. Dobra! Najpierw biurokracja. W poniedziałek o dziewiątej przyjdziesz na Biuro Przepustek. Wprowadzi cię Ania, ta sekretarka. Zabieram ją za sobą. Nie zostawię takiej dobrej dupy Adamczewskiemu. Przyjdziesz do mnie. Przedstawię cię wydziałowi. Oni i tak szybko zobaczą, że jesteś mój. Ja cię stworzyłem. Urodziłem praktycznie na nowo. Ukształtowałem lepiej niż rodzice. Nie obrażaj się i bądź tego godny. Pamiętaj, w tej firmie jest jak w kurewstwie: bez sponsora, zniszczą cię i wylądujesz pod jakąś latarnią. Szanuj to i nie popełniaj błędów swego ojca. Aha! Nic nie wiesz. Dowiesz się. Cierpliwości. Wybrałem cię, bo w dupie masz wszelkie idee. I boisz się. Tak! Nie przerywaj. To komplement. Jedyną ideą, w którą fanatycznie wierzysz, jest pragmatyzm. To wyjątkowo internacjonalistyczna idea. Przez te sześć lat informowałeś nas o swoich kolegach, nawet rodzinie, bez żadnych zahamowań. Robiłeś z takim samym zaangażowaniem każde świństwo, które kazaliśmy ci zrobić. Czy zastanawiałeś się kiedyś, co dzieje się z ludźmi, o których nas informowałeś? Oczywiście, że nie! Niektórzy słono zapłacili za znajomość z tobą. Spokojnie! Polej i wypij. Cierpliwości, a wszystko zrozumiesz. Jerzy cię nie lubił. Uważał, że byłbyś tak samo fanatycznym księdzem, jak i komunistą. Tylko że my byliśmy pierwsi. On był starym partyzantem. Pieprzonym ideowcem. Dla niego wystarczyło napuścić ZOMO na pielgrzymki, księżuli wywieść na białe niedźwiedzie, kościoły przerobić na magazyny. Możemy ganiać po ulicach z kocimi łbami, wpierdalać pasztetówkę raz w tygodniu, chlać samogon – on zawsze mówił „samogon” – i pepeszą wprowadzać komunizm. Niczego się nie nauczył po pięćdziesiątym czwartym i pięćdziesiątym szóstym. W kółko pierdolił o Marksie i Leninie, których nawet nie czytał, bo czytać po polsku prawie nie umiał. W 1968 znowu biadał nad odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym. Żyd pieprzony! Tacy jak on nigdy nie zrozumieją, że cały ten socjalizm to interes grupy ludzi takich jak my obaj. Ludzi, którzy zrozumieli, że w każdym ustroju istnieje bezmyślny tłum i klasa uprzywilejowana. Różnica polega na tym, iż w kapitalizmie, tak zwanej demokracji, trzeba się w tej klasie urodzić albo nakraść tyle, by cię przyjęła do siebie, a w socjalizmie każdy ma szansę. Wystarczy jedynie przybrać odpowiednie barwy, nałożyć odpowiedni garnitur, a swoje potrzeby przedstawiać w odpowiednich słowach. Znasz taki kawał? Zapytali pewnego amerykańskiego milionera, jak doszedł do swojej fortuny, a on zaczął opowiadać: „Gdy tu przyjechałem, nie miałem nic. Na ulicy znalazłem centa. Kupiłem jednego kartofla, lecz nie zjadłem go, ale upiekłem i zamieniłem na dwa. Na drugi dzień upiekłem te dwa i zamieniłem na cztery. Po tygodniu miałem worek kartofli i pierwszy milion dolarów, bo umarła moja ciotka, która zapisała na mnie cały swój majątek”. U nas nie musisz czekać na spadek. Ludzie sami pieką i oddają ci kartofle, przekonani, że robią to dla siebie. Dla własnego dobra. Jeśli potrafisz utrzymać ich w tym przekonaniu, wykorzystać to, wchodzisz do klasy uprzywilejowanej. Ty to potrafisz. Ja też. Obaj wiemy, z kim trzymać. Obaj wiemy, co robić, by się w tej klasie utrzymać. Różnica między nami polega wyłącznie na doświadczeniu. To biorę na siebie. Powiedziałem, że się boisz. To prawda. Przyznaj uczciwie sam przed sobą. Przeraża cię ten bezmyślny tłum w tramwajach, sklepach, na ulicach. Ta ich kurewska szarość. To uczucie beznadziei, emanujące z kolejek. Raz w tygodniu sobie popiją, obejrzą kolejne gówno w telewizji, wypierdolą coraz grubszą i coraz mniej zadbaną żonę, a potem pójdą znowu do roboty. Pierwszego maja zabiorą bachory na pochód i krzycząc głupie hasełka, dumni przejdą pod główną trybuną, licząc na to, że Edzio ich zauważy, a on ma ich w dupie, bo musi pilnować interesu. W Boże Ciało, z takim samym oddaniem, wezmą udział w procesji, licząc na to, że Bóg im pomoże. Ciągle czegoś chcą. Ciągle potrzebują jakiegoś wsparcia, głaskania po główce. Jak pieski. Jeśli partia ich nie dopieści, to idą do swojego bożka, a ten też ma ciężką rękę. Czytałeś Biblię? Głupie pytanie. Sam ci kazałem. Lenin to wiedział, tylko jeszcze wierzył w świadomość jednostki. Stalin, Hitler mieli w dupie jednostkę. Przegrali, bo swoje teorie zaczęli wprowadzać w praktyce. My doceniamy dobro jednostki, wskazując jej właściwe miejsce w tłumie. Chore izolujemy, by tłum się nie zaraził, a gdy tłumek zaczyna krzyczeć za głośno, można go spałować albo ostrzelać, po czym zmieni się kilka twarzy. Nazwą to ludową sprawiedliwością, naprawą wypaczeń. Krzykną: „Pomożecie!?”, oni, wzruszeni, odwrzasną: „Pomożemy!”, i znowu będzie spokój. Wszystko wróci do normy. Tłum! Pierdolony tłum! Już rozumiesz, o co mi chodzi? Wybraliśmy cię. Wszedłeś do klasy uprzywilejowanej. Nie spieprz tego. W pracy zapomnij o przyjaźniach i koleżeństwie. Będziesz miał wyłącznie wspólników w pilnowaniu interesu. Z takimi się trzymaj, a unikaj tych, co uważają, że są granice skurwienia, których nie można przekroczyć. To frustraci. Nieudacznicy. Każdą granicę można dopasować tak, by była niewidoczna. Pamiętaj, co ci mówiłem o przyjaźniach. To samo dotyczy zaufania. Nie ufaj nikomu. Zaufanie u nas jest uczuciem chwilowym, a ile będzie trwało, zależy od tego, jak długo istnieje wspólny interes grupy. Masz mnie. Postaraj się, by nasze zaufanie potrwało jak najdłużej. – Wstał, przeciągnął się. – Masz jeszcze flaszkę? To dobrze. Idę do kibla. Zrób jakąś herbatę i czekaj. To nie koniec. – Posłusznie nastawiłem czajnik. Wyjąłem z lodówki kolejną połówkę. W tym czasie Eryk zdążył wrócić. Polał po jednym. Wypiliśmy. Zjadł trochę szynki i zaczął znowu. – Dobrze, że nic nie mówisz. Teraz masz słuchać. Wykładu część druga. Paradoksalnie tylko my będziemy dla ciebie jedynymi przyjaciółmi, powiernikami, spowiednikami. Tylko my ci pomożemy. Tylko my rozgrzeszymy i tylko my zapewnimy ci bezpieczeństwo. Dziwne, co? Zabraniam ci ufać komukolwiek, przyjaźnić się. A teraz wydaje ci się, że jest zupełnie odwrotnie? Tylko że ja mówiłem poprzednio o jednostkach. Trybikach, nierozumiejących mechanizmów. Ufać musisz jedynie organizacji. Musisz znać swoje miejsce w systemie i poruszać się w nim tak, by pójść dalej. Tylko jeden ruch jest możliwy: w górę, a ten ruch zawsze odbywa się kosztem jakichś zużytych części i w powiązaniu z górnymi piętrami. A wiesz, co nas wiąże najbardziej? Tajemnica, bracie. Tajemnica. Czasami państwowa, ale głównie obrzydliwa, chociaż miejscami przerażająca. To łączy nas wszystkich. Więzi w murach Rakowieckiej 2B, tak jak więziło na Koszykowej. Jak myślisz, dlaczego Himmler 4 i 6 października 1943 roku – kurwa, to prawie rocznica! – zebrał w Poznaniu, albo Posen, jak mówią towarzysze ze Stasi, całą wierchuszkę SS oraz lokalnych bonzów NSDAP i szczegółowo opowiedział im o masowym przetwarzaniu Żydów na popiół i mydło? Naszła go partyjna uczciwość? A może chciał, by wszyscy byli świadomi odpowiedzialności i pozostali wierni, aż do końca? Ruskie zbliżały się szybko. Nic tak nie spaja ludzi, jak wspólny bagaż świństw. Zapamiętaj to na całe życie, a firma nigdy cię nie zawiedzie. Wtedy zrozumiesz, czym u nas jest przyjaźń i zaufanie. Nie bądź przerażony. Chcesz uciec z tłumu, to płać. Chcesz być kimś, to bądź konsekwentny. Zawsze usprawiedliwiałeś wszystko twierdzeniem Pitagorasa – roześmiał się. Pokazał ręką, bym nalał ponownie. Szybko przełknął wódkę i kontynuował: – Dobra. Dość filozofii na razie. Chcesz dalej? Nie zawahałeś się? – Potrząsnąłem głową. Wahać się? Za późno. Pozostała fascynacja. – Wiedziałem – zapalił papierosa. – Od pierwszego jestem dyrektorem Departamentu IV MSW. Nadzoruję osobiście Wydział I, w którym będziesz pracował, Wydział II i jeszcze coś, ale to nieważne. Najpierw muszą cię poznać i zaakceptować. – Kto? – przerwałem. Eryk spojrzał na mnie całkiem trzeźwo. – Ciekawość to dobra rzecz, ale u nas może być wadą. – Przepraszam. – Nie szkodzi. Uczysz się. Pewnie się zorientowałeś, co robi mój departament. Generalnie walczy z Kościołem katolickim i jego poplecznikami. Tu i za granicą, chociaż tam mamy rywala. Oficjalnie ochraniamy i monitorujemy kościoły i związki religijne w Polsce. To taka nowomowa. Te pozostałe sekty to też pryszcz. Chodzi głównie o katolików w sutannach i tych bez, wszystkie ich ATK-i, KUL-e, loże i całą resztę. Kościół był zawsze solą w oku każdej władzy. Jedni ich zamykają, drudzy obłaskawiają, ale wszyscy marzą o ich zniszczeniu. Zachód ogranicza ich wpływy dwojako: finansowo i obyczajowo. U nas nic takiego nie działa. Można pozwolić na pornografię, pedalstwo, ale to gaszenie ognia benzyną. Można ich obłożyć podatkami, lecz wtedy trzeba by było dopierdzielić wszystkim, nie tylko badylarzom, a na to władza nie pójdzie. Wywieźć ich daleko stąd, jak to zrobił Stalin ze swoimi – nierealne. Nawet Ruskie się na to nie zgodzą. Szczypać ich, rozkładać powoli, skłócać wewnętrznie, kontrolować i kompromitować – to nasze zadanie. Kościół zawsze był, jest i będzie antysocjalistyczny. Antypaństwowy. Zauważyłeś, że często odnoszę się do Niemców? Tak. Interesuję się okresem nazizmu. Są u nas dokumenty, których świat nie widział! Zawsze mogą się przydać. Otóż, Heydrich… wiesz, kto to był Heydrich? To taki hitlerowski gienierał Stasio. Tylko mądrzejszy, ale ciii… – położył palec na ustach i mrugnął porozumiewawczo. – Otóż, Heydrich już w 1935 roku ostrzegał i twierdził, że Żydzi i politykujące duchowieństwo stanowią podstawę wszystkich grup opozycyjnych. Miał rację, skundlony skurwysyn! Tylko że u nas całe duchowieństwo politykuje i dlatego każdy z nich nie może spać spokojnie. Chyba że dogada się z władzą ludową. Uczciwie, nie po faryzeuszowsku. Mój…twój departament jest najważniejszy. U nas, jak w soczewce, widać wszystkie zadania SB. „Trójka”, zajmuje się opozycją, a u naszych katabasów ich pełno, więc proszą się nas o informacje. Podobnie ten wyprysk III A. Nasi podopieczni kochają zakłady pracy. „Trójkarze” muszą przychodzić do nas po pomoc. Kontrwywiad? Siedzi na ambasadach, ale nie na parafiach. Tam też przychodzą ciekawi dyplomaci. „Jedynka”? Wywiad. To pieprzona elita. Siedzą we Włoszech i Watykanie, ale to u nas są główni gracze międzynarodowi. Na tych z bloku „F” uważaj. Dużo chcą, ale nic nie dają w zamian. Najlepiej jest z dziennikarzami. Ich mają wszyscy. Tylko że my kontrolujemy pismaków skutecznie i bez ich wiedzy. Strukturę departamentu poznasz szybko. Najważniejszy jest twój obecny, a mój były, wydział. Wydział I. Będziesz się zajmował hierarchią kościelną, związkami z Watykanem, uczelniami i stowarzyszeniami katolickimi oraz tak zwanym klerem pozytywnym, czyli takim, który uważa, że można socjalizm połączyć z katolicyzmem, nie podoba mu się polityka Watykanu. – Zauważyłem, że Eryk zaczął traktować mnie jak pracownika. Widocznie minister podpisał już wszystkie papiery. Byłem więc pracownikiem Służby Bezpieczeństwa. Brzmiało to dla mnie dumnie i tajemniczo zarazem. Tam śpi naczelnik Eryka. Zaraz go obudzimy. Piotruś! – krzyknął. – Wstawaj! Podwładny czeka! Weź te flaszki przy okazji! Za chwilę w drzwiach kuchni pojawił się Adamczewski. Średniego wzrostu, barczysty, choć szczupły, lekko łysiejący szatyn. Na sobie miał ciemnoniebieską pomiętą koszulę i szare garniturowe spodnie. W ręku dzierżył neseser, z którego wyjął dwie butelki: Stoliczną i Finlandię i włożył je do zamrażalnika. – Musimy je schłodzić – cienki, wręcz piskliwy głos nie pasował do postaci. – Tego nie da się pić na ciepło. To nie sake. – Odwrócił się do mnie i wyciągnął rękę: – Witam was w wydziale. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, i przyszło mi do głowy jedynie: Dziękuję, towarzyszu naczelniku! Ale cyrk! – zaśmiał się Eryk. – Piotrze, przejdź z młodym człowiekiem na „ty”. Wypijecie brudzia, jak się wódka schłodzi. Wiesz przecież, kim jest. Nie bój się. Nie podważy twojego autorytetu, a tobie będzie łatwiej. A ty, Pawełku, wbij sobie do głowy zasadę: w gabinetach, na imprezach, sami albo w przyjacielskim gronie „tykamy się”, ale oficjalnie to „dyrektorze” albo „obywatelu dyrektorze”. „Towarzysza” zostaw sobie na zebrania partyjne, albo dla „trójkarzy”. A propos: Przyjmujemy Pawełka do partii. Pamiętaj, Piotrze. Wyciągaj flaszkę. Starczy jej zimowania. Opowiedz naszemu gospodarzowi, co przygotowaliśmy dla niego. Ja się już nagadałem. Adamczewski spełnił polecenie swojego szefa. Wypiliśmy brudzia. Usiedliśmy. Zagryźliśmy szynką. Adamczewski otworzył Playersy. Eryk wolał Radomskiego. Po kolejnym kieliszku odezwał się Piotr: – W poniedziałek o dziewiątej jesteś w dyrekcji. Eryk przyprowadzi cię do mnie. Poznasz kolegów. Mam dla ciebie miejsce z fajnym chłopakiem, Karolem, opiekującym się tym mieszkaniem. Karol zaprowadzi cię do kadr. Odbierzesz legitymację. W ogóle powie ci, jak się poruszać po tym gmachu. Pojedziecie również na Ksawerów. Tam jest ASW. Załatwisz papierki, bo musisz skończyć kurs oficerski. Zrobisz go zaocznie, będziesz porucznikiem i inspektorem. – A teraz? Co będzie teraz? Mam żonę i dziecko, ale nie mamy gdzie mieszkać. Ceny wynajmu w Warszawie są horrendalne – przerwałem. – O tym też pomyśleliśmy. Nie możemy ci dać mieszkania, chociaż należy ci się z ustawy. Buduje się coraz więcej, a kolejki rosną! – roześmiał się. – Ustaliliśmy z dyrekcją, że zamieszkasz tutaj. Karol przekaże ci teczkę. Płacić będziesz komorne, światło i całą tę resztę. – Ściągaj rodzinę i czuj się jak w domu – przerwał Eryk. – Technikę zdjęliśmy, co, Piotrusiu? – zaśmiał się złośliwie, a mnie na chwilę zrobiło się zimno, lecz odpędziłem szybko lodowatą grozę. „To tylko żart” – przekonywałem sam siebie. Eryk śmiał się dalej: – I odbieraj telefon. Dodzwonić się tu nie można! Rzeczywiście, ktoś wydzwaniał, ale nie wiedziałem, czy mogę odbierać. – Będzie ci tu jak w konfesjonale! Amen! No, w imię ojca i syna… – Podniósł kieliszek, a my z nim: – Zdrowie! – Wypił. – Popatrz Piotruś, nie zapytał się nawet o forsę. Albo taki delikatny, dobrze wychowany, albo wie, bo oficerowie paplają jak cioty. Przynajmniej niektórzy. „Nie wypadało mi jakoś – usprawiedliwiłem się. – Przypuszczam, że płacicie trochę więcej niż nauczycielowi. – Pamiętaj, Paweł, Lenin powiedział, że państwo policyjne to takie państwo, w którym nauczyciel zarabia mniej niż policjant. Udało nam się pogodzić myśl leninowską z pragmatyzmem i mamy takie leninowskie państwo policyjne. Jesteśmy SB – uczymy społeczeństwo, by było grzeczne. Gdybyś wiedział, jakie pieniądze bierze Stasi! – I za co – wtrącił Adamczewski, po czym spojrzał na mnie: – Na razie, pamiętaj, na razie przyjęliśmy cię na młodszego inspektora w grupie XI. To daje jakieś trzy osiemset–cztery tysiące miesięcznie. Nie masz mieszkania, więc dostaniesz ekwiwalent. Około czterystu złotych. W poniedziałek napisz mi kwit. Dostaniesz jeszcze forsę na przesiedlenie. Jedna pensja bez dodatku służbowego. Pierwsze sorty musisz wykupić, to znaczy pójdziesz z kartką do Konsumów, najbliższy jest na Rakowieckiej, za MSW. Na początek masz minimalny dodatek. Za parę miesięcy, jak skończysz ASW, zostaniesz oficerem, inspektorem i wszystko podskoczy ci znacznie. Zadowolony? – Trudno nie być – odpowiedziałem. – Mój ojciec, dyrektor, zarabia po dwudziestu latach około piątki. – Widzisz – odezwał się Eryk – państwo wie, jak docenić swoich najwierniejszych obywateli. – Nie wiedziałem, czy mówił o mnie czy o moim ojcu. Wolałem nie pytać. Potem dyrekcja stwierdziła „dość tych bzdur” i zajęliśmy się opróżnianiem butelek, śmiejąc się i gadając o niczym. Nad ranem Piotr zadzwonił po samochód do dyżurnego. Eryk, wychodząc, pożegnał mnie stwierdzeniem: – Masz mocną głowę. To dobrze, nawet bardzo dobrze. Pamiętaj wszystko, o czym ci mówiłem. Pamiętaj! – Zapamiętałem. Szczególnie ostrzeżenie, bym nie popełnił błędów swojego ojca.
Całą sobotę dochodziłem do siebie. Brak treningu dał się odczuć wyraźnie. W niedzielę zadzwoniłem do Marzeny i umówiłem się z nią, że w połowie tygodnia przyjedzie z Leszkiem do Warszawy. Już na stałe. Swoim rodzicom powiedziałem, że mam pracę, ale o wszystkim powiem, gdy przyjadę do domu. Matka chciała wiedzieć, czy mam dobre warunki, czy dam sobie radę, ale ojciec uspokoił ją. Chyba zrozumiał. W poniedziałek po raz pierwszy poszedłem do pracy. Było tak, jak mówił Eryk.