Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 8
Lipsk, Stasi i KGB
ОглавлениеFilia berlińskiego Instytutu Kultury Polskiej w Lipsku mieściła się w zabytkowej kamienicy, blisko rynku. Gdy dojechałem na miejsce, było jeszcze widno. Zaparkowałem na „dyplomatycznej” kopercie i podszedłem do furtki. Kątem oka zauważyłem dwóch enerdowskich policjantów, którzy na widok mojego samochodu rozpoczęli powolny marsz w moją stronę. Zanim nacisnąłem guzik domofonu, drzwi instytutu otworzyły się i ukazał się w nich ubrany starszy mężczyzna w garniturze. – Pan z Warszawy? Na konferencję? – zapytał. Gdy potwierdziłem, poprosił, bym skręcił od razu za budynkiem w lewo, z ulicy Markt w ulicę Barfuβgäβchen, i tam zaparkował na wewnętrznym parkingu instytutu. Wjazd znajdował się koło piwiarni, a mężczyzna miał otworzyć mi bramę. Wsiadłem do samochodu. W lusterku ujrzałem policjantów, z których jeden mówił coś przez krótkofalówkę. Szybko odjechałem i zaparkowałem zgodnie z instrukcją portiera. Ten już na mnie czekał. Wyjąłem z samochodu płaszcz i neseser, po czym wszedłem za nim na pierwsze piętro, gdzie mieścił się gabinet dyrektora. W drzwiach przywitała mnie średniego wzrostu brunetka, ubrana w granatowo-czarny kostium. – Wereda – przedstawiła się, podając mi rękę. – Towarzysz Zdzisław uprzedził o pańskim przyjeździe – powiedziała, nim zdążyłem przekazać dyrektorskie pozdrowienia. – Proszę po powrocie podziękować mu za Jakuba. Będzie wiedział, o co chodzi. Pan po raz pierwszy w Lipsku? – zakończyła pytaniem, wskazując mi fotel w gabinecie. – Tak – odpowiedziałem. – Byłem kiedyś w Dreźnie, na praktykach studenckich w 1974 roku. Tu jestem po raz pierwszy. – Rozmawialiśmy potem trochę o sytuacji w Polsce, niepokojach władz NRD. Przekazała mi też program konferencji. W jej gabinecie, oprócz dużego orła na ścianie, zauważyłem portret Honeckera z osobistą, odręczną dedykacją. W rogu, obok paprotki, stało zwyczajowe popiersie Lenina. Prawie jak u nas, tylko zamiast Honeckera jest Dzierżyński – pomyślałem. Wereda wstała, wręczyła mi klucz do pokoju gościnnego. – To na drugim piętrze. Jedną noc jakoś się pan przemęczy. Jakby czegoś pan potrzebował, to proszę dzwonić. Udanego pobytu – pożegnaliśmy się i poszedłem zostawić rzeczy. Chciałem jeszcze pójść na zakupy, a naprzeciwko Instytutu zauważyłem jakiś dom handlowy. Zastanawiałem się też, o jakiego Jakuba jej chodziło. Później dowiedziałem się, że był to jej syn. Dyrektor załatwił mu pracę, mimo sprzeciwu lekarzy i psychologów. Umieścili go w wewnętrznym archiwum „trójki”. Siedział tam i czytał życiorysy. Towarzyszka Wereda w maju 1989 roku wyszła korzystnie za mąż i została wiedenką, z typowym dla mieszkanek tego miasta nazwiskiem drugiego męża. Gość współpracował z jej byłym małżonkiem, a w roku 1968 wyjechał do Austrii i ożenił się z Austriaczką. Również przyjął nazwisko żony wraz z obywatelstwem. Kiedy ją spotkałem pod koniec 1980 roku, była już dojrzałą kobietą, po której było widać, jak wcześnie ujawniają się okrutne znamiona jej genotypu (na szkoleniu w Moskwie był temat rozpoznawania cech genotypów ludzkich, ale jeszcze do tego wrócę).
Wyszedłem z instytutu i wróciłem do głównej ulicy. Skręciłem w prawo i skierowałem się do domu handlowego. Przechodniów było niewielu. Minąłem po drodze jakąś zakochaną parę, która przyspieszyła na mój widok. Robiło się coraz ciemniej i zimniej. Zaczął padać drobny deszcz. Z przyjemnością wbiegłem do sklepu. Pochodziłem po parterze i pierwszym piętrze. Takie małe Domy Towarowe Centrum. Towarów trochę więcej i nie ma kolejek. Poszedłem do działu zabawek i kupiłem Leszkowi mały zestaw „Piko”. U nas był trzy razy droższy. Poszedłem do spożywczego. Marzena prosiła o pomarańcze i czekoladę. Chodziłem między półkami, porównując ceny. U nich wszystko było tańsze. Przejadali wszystko, każdy kredyt – nie wierzyłem w skuteczność ich socjalistycznego rolnictwa. Kupiłem owoce oraz słodycze, a także herbatę. Była jakaś w torebkach. Wziąłem trzy pudełka, bo u nas była nie do zdobycia. Zostało mi jeszcze sto dwadzieścia marek. U konika to jakieś trzysta złotych. Wielu handlarzy kupuje, bo „przydziałowych” jest mało. Zatrzymałem się jeszcze przy alkoholu, ale nie było niczego ciekawego. Pytałem sprzedawczynię po rosyjsku o whisky, lecz ta nie rozumiała albo udawała, że nie rozumie. Machnąłem ręką i postanowiłem wrócić do pokoju. Zostawię zakupy i pójdę coś zjeść. Zaraz przy wjeździe na podwórze była jakaś knajpa. Zjem coś za dwadzieścia marek, bo sto chciałem zaoszczędzić. W drzwiach sklepu minąłem znów widzianą wcześniej parę młodych ludzi. Uśmiechnąłem się do dziewczyny, lecz nawet na mnie nie spojrzała, tylko szybko weszła na piętro. Zauważyłem, że rozdzielili się. Chłopak poszedł do spożywczaka. Przeszedłem przez plac. Po drodze minąłem nieoświetlonego Wartburga z kierowcą w środku i radiowóz VP koło instytutu. Poczułem się dziwnie. Dotychczas to ja obserwowałem. Przypadek! – odpędziłem głupie myśli. Po co mają się mną interesować? Godzinę później zrozumiałem po co. Wróciłem do pokoju. W drugim gościnnym paliło się światło. Włączyłem radio, odłożyłem zakupy i już miałem wychodzić, gdy usłyszałem pukanie. Otworzyłem drzwi i zobaczyłem dobrze zbudowanego, wysokiego, mniej więcej mojego wzrostu, siwawego mężczyznę, chyba trochę po pięćdziesiątce. Miał na sobie rozpięty płaszcz, przykrywający ciemny garnitur. – Witam sasieda – uśmiechnął się. –Wy też na konferiencje – raczej stwierdził, niż spytał. Mówił z wyraźnym rosyjskim akcentem. Skinąłem głową. – Siergiej Wanin z radzieckiego poselstwa w Berlinie – przedstawił się. Uścisnąłem podaną dłoń, wymieniając swoje nazwisko. – Towarzysze z Warszawy mówili, że będziecie. Ja organizował ta konfierencju – dodał, widząc moją zdziwioną minę. – Mam propozycju. Chodźmy coś zjeść. Tu na dole jest bierstube. Lepiej pogadać w restauracji, bo koledzy z NRD bywają zbyt gorliwi – uśmiechnął się. – Chyba się o tym przekonałem – odpowiedziałem szybko, przypominając sobie parę „zakochanych” i samochód. Olśniło mnie dopiero teraz, ale pierwszy raz byłem w takiej sytuacji, w dodatku zgłodniałem, więc propozycję Rosjanina przyjąłem z ochotą. Byłem również ciekawy tego, co ma mi do powiedzenia. Sposób pojawienia się, nawiązania ze mną kontaktu i sugestie na temat Stasi wzbudziły moją ciekawość. Jest chyba kimś więcej niż dyplomatą – pomyślałem, a głośno, na użytek „niemieckich nadgorliwców”, powiedziałem: – Nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu. – Rosjanin pokiwał z uśmiechem głową i poszliśmy do knajpy, która mieściła się w budynku sąsiadującym z instytutem, zaraz przy wyjściu z pasażu. Nie pamiętam nazwy. Teraz mieści się tam jakiś klub. Chyba „Kildare”.
W lokalu było pusto. Gdy weszliśmy, był tam tylko jeden gość. Facet zresztą szybko zapłacił i wyszedł. Wanin wybrał stolik w końcu sali, dyskretny. Usiadł tak, by widzieć cały lokal i wejście. Mnie wskazał miejsce po swojej prawej stronie, bokiem do drzwi. – Pusto – zauważyłem. – I dobrze – powiedział Rosjanin, studiując menu. – Lepiej, gdy siedzą w domach po pracy. Niemieckie spotkania przy piwie źle się kończą. Dla nich samych. Zdecydowaliście się na coś? – zakończył pytaniem. Niezbyt wiedziałem, co wybrać, a menu było tylko po niemiecku, więc poprosiłem Wanina, by zamówił i dla mnie. – Zaczniemy od piwa, a potem kurczak wienerwaldzki z frytkami – zdecydował i skinął na kelnera. Zamówił po niemiecku. Za chwilę dostaliśmy litrowe kufle i tradycyjny brot mit schmalz. Wypiliśmy łyk za spotkanie. – Jestem Siergiej. Dajmy pokój z towarzyszami. Będziemy pracować razem w Warszawie. Przenoszą mnie w przyszłym tygodniu. Dyrektor Zdzisław przygotował już oficjalne spotkanie. Ja jednak lubiem nieoficjalno najpierw – powiedział i wypił kolejny łyk. Przedstawiłem się imieniem. Nic nie było przypadkowe. Zrozumiałem, że moje zarządzanie Grupą „D” musiało być uzgodnione z KGB, które przecież zarządzało tą grupą w rzeczywistości. – Wiesz już, że rabotaju w trochę innej dziedzinie niż dyplomacja. V Zarząd Główny. Spotkałeś się już z naszymi kilkakrotnie na Rakowieckiej. – Rzeczywiście, przypomniałem sobie kilka roboczych szkoleń ze specami od sekt z KGB. Były to spotkania czysto informacyjne. – Pamiętam i mile je wspominam – odpowiedziałem i postanowiłem przejąć inicjatywę: – Ja też lubię nieoficjalnie, ale może lepiej byłoby o sprawach służbowych porozmawiać w biurze? Unikniemy wtedy niepotrzebnych skojarzeń i błędnych ocen. Ja, Siergieju, tak jak i pewnie ty, mam swoje przepisy oraz zasady, które muszę wypełniać, czy tego chcę, czy nie. Obaj jesteśmy oficerami, jak sądzę, czego nie ukrywam, bo spodziewam się, że wiesz o mnie dużo, i obaj podlegamy tym samym ograniczeniom – przerwałem, bo kelner wniósł koszyczki z chrupiącymi kawałkami kurczaka w złocistej panierce i duże rumiane frytki w kamiennej miseczce. Do tego podał zestaw sosów: chrzanowy, barbecue oraz ketchup. Prawie, jak na Zachodzie – skomentował Siergiej. – Chodzi tylko o to „prawie”. Jak zawsze – dodał z uśmiechem, a ja kontynuowałem: Oczywiście, że bez was sobie nie poradzimy. Szczególnie teraz, kiedy mój kraj jest powoli opanowywany przez głupotę sterowaną z zewnątrz. Bez pomocy ZSRR trudno będzie nam ich wszystkich zneutralizować. Tym bardziej, że sępów naokoło coraz więcej. Istnieją jednak pewne ograniczenia. Na przykład lojalność wobec mojej instytucji i przełożonych. Podobnie jak u ciebie, Siergieju, ty też musisz być przede wszystkim lojalny. Kocham swój kraj. Uważam, że ocali go tylko socjalizm i partnerstwo, głęboka przyjaźń z ZSRR. Temu służę i będę służył z całego serca, bo to jest jedyny sposób na lepsze życie moje i mojej rodziny – zaczerpnąłem powietrza, a Wanin wykorzystał to: – Jedz, bo ci wystygnie. Ach, wy, Paliaki, Paliaki! – zaśmiał się – gadacie, a dobre jedzenie stygnie i w końcu pozostajecie głodne albo niezadowolone. Od razu szarże, powstania, blizny. Tu trzeba spokojnie. Słuchaj, możemy zjeść, poopowiadać szutki i wrócić do pokojów. W Warszawie spotkamy się ze dwa razy oficjalnie, powymieniamy pisma, prośby i zapytania. Zajęci taką biurokracją obserwować będziemy, jak twoja ojczyzna wpada w totalny chaos i bezhołowie. Ludzie dzielą się, kłócą, czekając, aż ktoś przyjdzie i zamiecie cały ten bałagan. Nie obrażaj się. My, Rosjanie… ludzie radzieccy – poprawił się – dobrze znamy własne obowiązki wobec naszej socjalistycznej familji. – Zabrzmiało groźnie i Rosjanin to spostrzegł. – Nie nerwujsia. Nikt ci w karierze nie zaszkodzi, a może tylko pomóc. – Potrząsnąłem głową. – Nie oto mi chodzi. Po prostu ta rozmowa przypomina mi… – Twoje rozmowy z figurantami – przerwał mi Siergiej, a ja mimowolnie skinąłem głową. Nie mam zamiaru cię werbować. Nie werbuje się przecież oddanych towarzyszy – nie potrafił ukryć ironii. – Będziemy jednak blisko kooperować. Wiele lat ja zajmował się Kościołem katolickim. Kierowałem nawet Wydziałem IV Piątego Zarządu. Od roku kieruję robotami Grupy „D”. Jesteś więc moim podwładnym, w pewnym sensie. Oba działamy dla dobra naszych krajów i mogę cię zapewnić, że nigdy nie zażądam od ciebie czegoś, co zaszkodziłoby twojej socjalistycznej ojczyźnie i naszemu sojuszowi – zaakcentował przymiotnik „socjalistycznej” wyjątkowo mocno. – Zgadzasz się przecież, że tylko nasz socjalistyczny blok jest w stanie zapewnić właściwy rozwój twojemu krajowi. Tylko razem przezwyciężymy chwilowe trudności. – Oczywiście – potwierdziłem. – To nie podlega dyskusji. Siergiej uśmiechnął się szeroko. – Widzisz więc, ile mamy wspólnego. Chcemy wam pomóc, ale wy też musicie być konsekwentni. Nikt nie dąży do konfrontacji, ale ona nastąpi – przypomniały mi się słowa dyrektora – i jest nieunikniona. Tak mówił Marks. O tym pisał Lenin. Będzie o wiele lepiej, gdy rozwiążecie to sami, bo druga Czechosłowacja może być ostatnią. To już są inne czasy. Obawiam się też, że w razie czego wielu twoich kolegów z ministerstwa opowie się po innej stronie. Może nie z twojego departamentu, może większość służby stanie za nami, ale nie wszyscy. Wy nie lubicie obcych u siebie. I to jest główny powód naszej rozmowy. Musimy współpracować nawet wbrew niektórym naszym przełożonym. Orientujesz się, że w waszym KC są tarcia, i w naszym też. Breżniew jest bardzo chory. Walka o schedę bywa bardzo krwawa i jest okazją dla różnych pseudoreformatorów, którym wydaje się, że połączą kapitalizm z socjalizmem i w ten sposób stworzą ustrój idealny, w którym prywaciarze będą się przejmować losem klasy robotniczej i nie interesować większym zyskiem, a raboczije będą pracować na nich, płacić na nich i jeszcze cieszyć się, że zrobiły im dobrze. Tylko ten, kto jest twardszy, zdecydowany, wygra. Wierzysz w Boga? – spytał nieoczekiwanie, a mnie zrobiło się nagle nieswojo. Czyżby rozczarował się mną? – Oczywiście że nie!” – odpowiedziałem zdecydowanie. Nieprawda! – zaprzeczył. – Wierzysz. Tylko nie potrafisz zdefiniować swojego Boga. Każdy wierzy. I ty, i ja. Inaczej nie robilibyśmy tego, co robimy. Nawet jeśli robimy to dla pieniędzy, lepszego żywota, to i tak jakaś wiara nas prowadzi, i dlatego robimy to dobrze. Nie pasuje ci pojęcie boga? Identyfikujesz go z instytucją, którą zwalczasz. Rytuałem, którego twój Bóg nie wymaga. Jednak fascynuje cię absolutne oddanie idei. Lojalność za wszelką cenę. Też nie możesz się pogodzić z heretykami. Ja praczitał to w twojej analizie. Ty pisał o wykorzystaniu odstępców i reformatorów. Wprowadzeniu w środek zamętu, który może rozsadzić ich od wewnątrz. Pomysł dobry. Pamiętaj jednak, że każda idea niesiona jest, reklamowana oraz kompromitowana przez ludzi. Kościół to nie zapadnyj bajzel, gdzie każdy może być prorokiem. Ma kilku. Groźnych. I tych trzeba osłabić. Zneutralizować. Spijesz owczarza, a owieczki się rozbiegną. Wpadną w przepaść. Wilki je zjedzą. Wyczułeś ten problem, pisząc o watykańskiej polityce i Amerykanach, którzy tylko czekają na okazję. Ten numer z Wojtyłą im wyszedł. Nie rozumieją tylko, że jego instytucja ma prawie dwa tysiące lat, a oni trochę ponad 200. My to rozumiemy. U nas, w Rosiji, mamy cerkiew, która gra tak, jak my chcemy. Nie pomogły represje, oświata. Osłabiliśmy hierarchię. Stalin ich przetrzebił nawet. Wiedział, co robić, bo sam o mało co nie został popem. I co? Reszta odpuściła, bo wolała dobrze zjeść, wypić i mieć spokój. Uczą naród posłuszeństwa wobec władzy, i to wystarczy. Tak, papież to trudny orzech do zgryzienia – zamyślił się. – U was jest inaczej – powiedziałem. – Cerkiew jest autokefaliczna. Od wieków służy carom, bez względu na to, czy car jest dobry czy zły. Popi mają rodziny, a więc dużo do stracenia. Wolą być cicho i schodzić z oczu. To prawda: Stalina zapamiętają na długo i zrobią wszystko, by nie narazić się nowemu. U nas kler jest inny. Zawsze był. I ani Bierut, ani Gomułka nie zdecydowali się na radykalne posunięcia. Mogli ich tylko szczypać, by utrzymać w ryzach. Bez wielkiego skutku. Zapomniałeś o tradycji. O naszych wieszczach, rozbiorach, powstaniach, okupacji. Oni tym żyją. Zwalczenie ich to przejęcie tradycji, którą karmią siebie i większość polskiego tłumu. Ludzie u nas lubią jasełka i prezenty. Jasny przekaz. Rozgrzeszenia i śluby z pompą. Nie tak jak w urzędach. Zastaw się, a postaw się. Dla wielu ślub kościelny i panna młoda w welonie jest dowodem własnej wartości. – Zamówiłem kolejne piwa. Siergiej nie protestował. – Zrobiłeś się rozmowny. Trafiłem w jakiś kompleks? – spytał. – Po prostu wolę słuchać, niż gadać za dużo. Zgadzam się, że pewne kwestie nie są objęte kategoriami rozumowymi, ale to nie oznacza, że należy im wszystko podporządkowywać. – Dajmy spokój Kantowi. W końcu i on wylądował w ZSRR – zażartował Wanin. – Widzę, że czeka nas wspaniała współpraca. W swojej analizie zauważyłeś słabość Watykanu. To wyjątkowo scentralizowana instytucja, oparta na władzy jednostkowej. Raz jeszcze powiem ci, że w tego typu organizacjach neutralizacja szefów na różnych poziomach niszczy jej jedność, a więc ją samą. I pamiętaj: nie walczymy z Bogiem, lecz z ludźmi, a ludzie są słabi i nie są wieczni. – Podobało mi się to zdanie. Skinąłem głową, przyznając mu rację. – Dobra – powiedział Siergiej. – Powtarzam: nie traktuj tego jak werbunek, ale jak zaproszenie do partnerskiej współpracy. Pomożemy ci. Nauczymy paru sztuczek. Pomoże ci to w dalszej karierze. Nie musisz odpowiadać dzisiaj. Przemyśl to sobie. Mam jeszcze jedną prośbę do ciebie. Wiem, że masz kontakty w środowisku warszawskich Palestyńczyków. Zapytaj ich o kontakty wśród islamskich ugrupowań we Włoszech lub Turcji. Generalnie o takie kontakty. I jakąś awtoryzacju. Nie musisz zawracać tym głowy towarzyszowi Mączarzowi. On i tak poleci ci to zrobić, a jeszcze jedna osoba będzie za dużo wiedzieć. Taka to praca. Daj mi odpowiedź w przyszłym tygodniu. Wystarczy, jak oddasz na portierni naszej ambasady w Warszawie kopertę zaadresowaną do mnie. Siergiej Wanin. Wystarczy. To bezpieczne, bo wy nie jesteście tacy ciekawscy, jak te Szwaby. To będzie także twoja odpowiedź. To co? Wracamy. Ja płacę. – Wstaliśmy. Siergiej zapłacił. Zauważyłem, że nie wziął rachunku. Wróciliśmy do swoich pokoi, rozmawiając po drodze na temat cen w NRD. Nie chciało mi się już myśleć. Wykąpałem się i zasnąłem jak kamień.
Na drugi dzień poszedłem na konferencję, która odbywała się w sali zebrań na pierwszym piętrze. Prowadził ją Siergiej, którego Wereda przedstawiła jako radcę ambasady i dziennikarza. Na sali były osoby z Czechosłowacji, Bułgarii i Węgier oraz przedstawiciele NRD. Nie mówili nic ciekawego. Same ogólniki na temat zagrożenia ideologicznego, obrony socjalizmu, zmniejszającego się stopnia indoktrynacji społeczeństw w państwach wspólnoty socjalistycznej, zadaniach partii. Takie ble ble ble. Na szczęście „obrady” skończyły się po sześciu godzinach. Nawet nie odczytałem swojej analizy. Wręczyłem ją Waninowi „do protokołu”. Potem poszliśmy na obiad. Siergiej pożegnał się szybko. Do mnie podszedł na końcu. Stałem sam, zajęty nalewaniem kawy. – Do zobaczenia – powiedział cicho. Potem spakowałem się, pożegnałem z dyrektorką, wsiadłem do samochodu i wyruszyłem w drogę powrotną do Warszawy. Tym razem trochę dłuższą, bo przez Chojnów. W okolicach instytutu nie było już radiowozu Volkspolizei ani żadnego innego samochodu, Było około dwudziestej. Nazajutrz zaczynał się grudzień. Postanowiłem pojechać w nocy. Lepiej się myśli.