Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 6
Uroki emerytury oraz znaczenie posiadania właściwej rodziny
ОглавлениеChichot wojownika wyśpiewać już czas. Męża, który próbował gród święty ocalić, lecz wygnany został i tułał się długo, by na starość powrócić w domu. Pewnie ciekawi jesteście, jak było. Nie takie pytanie zadać powinniście. Nie jak?, ale dlaczego?.
Czasu mam dużo. Oglądam, czytam, trochę piszę. Płacą mi. Żyć, nie umierać. Prawie nie wychodzę. Po co kusić nadgorliwych dziennikarzy? Wszystkie sprawy załatwia za mnie Marzena. Rozumie to. Leszek też. Resortowa żona, resortowe dziecko. Nie byłem nawet na jego ślubie. Bałem się, że nie starczy mi cierpliwości na ten cały cyrk. Leszek zresztą umiejętnie utrzymuje żonę i teściów w niewiedzy. Współczują mu. Półsierocie, którego ojciec zginął w stanie wojennym. Ślub wziął jak chcieli, kościelny. Dziecko ochrzcił. Nauczył się kamuflować od tamtej chwili. Przyzwyczaił się szybko do nowego miejsca, nowego nazwiska, nowego życiorysu. Dobry dzieciak. On jest ekonomistą, a jego żona dziennikarką. Oboje pracują i dobrze im się wiedzie. Marzena bywa u nich dość często. Czasem zaprasza ich do siebie. Oficjalnie mieszka w kawalerce. Czasem w niej nocuje. Tak na wszelki wypadek, gdyby synowa wpadła nagle z wnuczką. Na początku pytała o mnie: Kim byłem? Jak zginąłem? Marzena wzruszała zawsze ramionami i mówiła niewiele. Ogólniki, które wszyscy obecnie chcą słyszeć. Parę niedomówień, podkreślonych „było, minęło”. W końcu synowa przestała pytać. Przypuszczam, że sama buduje jakąś legendę na mój temat. Pewnie bohaterską, bo przyjemnie jest teraz mieć bohatera w rodzinie, nawet martwego. Był śmieszny problem z grobem. Teściowie z synową uparli się, by pójść na mój grób i zapalić znicz. Marzena odstawiła cyrk. Popłakała się – kobietom przychodzi to łatwo – i „wymsknęło” się jej, że któregoś dnia pożegnałem się czulej niż zwykle, obiecałem odezwać i zniknąłem. Kilka tygodni później „kolega z organizacji” zawiadomił ją, że zginąłem za granicą w niewyjaśnionym wypadku. Trudno ją było uspokoić. Nie chce już więcej wracać do tego. Leszek wzmocnił to wspomnieniem ostatniego uścisku ojca: miał wtedy dziewięć lat i świat mu się zawalił. To ostatnie było akurat prawdą. Wszyscy zrobili się dla nich wyjątkowo mili. Współczuli i nie wspominali o tym więcej. Tak rodzą się legendy, a czasem bohaterowie. Leszek, gdy wpada do mnie, także unika tego tematu. Pokazuje mi zdjęcia córki. To wystarczy. Małe dzieci denerwowały mnie zawsze i denerwują dotąd. Nie tęsknię za wnuczką. Dziecko takie samo, jak każde inne. Najważniejsze, że wszyscy są bezpieczni.
Finansowo nie jest mi źle. Zadbali o to. Po sprawie zajęli się Marzeną i Leszkiem. Dali niezłe mieszkanie. Pomogli się ukryć przed rozfanatyzowanym tłumem. Zmienili jej nazwisko. Zatarli ślady nawet w urzędach. Co miesiąc ktoś przysyłał pieniądze. O wiele więcej, niż byłbym w stanie zarobić, nawet po awansie. Potem, po odsiadce, wiedziałem, dokąd pójść. I poszedłem. Ucieszyli się. Pamiętali. Wskazali kilka adresów, prosząc jednocześnie, bym uważał. Nazwisko zmieniłem po wyjściu z więzienia. Wspaniale było patrzeć na bezsilne miny „demokratów”, gdy mój dobry i znany adwokat (pecunia non olet, więc nawet nie chciał wiedzieć, skąd je mam, chociaż podobno walczył z komuną w pierwszym szeregu) wykorzystywał ich prawo przeciwko nim samym. Mieli nadzieję na lincz, jednak w ich wymarzonym świecie lincze są trudne do przeprowadzenia.
Dali mi emeryturę, mimo wszystko. Lata policzyli do procesu. W więzieniu pracowałem cały czas w drukarni, to też doliczyli. Nawet więcej niż by wyszło z resortu, bo tam obniżyli procent, a tu dodali coś za pracę w warunkach szkodliwych dla zdrowia. Śmiechu warta ta ich sprawiedliwość społeczna. Kolorowe banieczki dla mas. Propaganda dla ubogich. Nic im to nie pomoże. Już ich nie cierpią, a wkrótce znienawidzą, tak jak nienawidzili nas. Jak nienawidzą mnie. Ta jałmużna wystarcza tylko na papierosy. Na szczęście pieniądze nadal przychodzą regularnie do Marzeny. Do tego „ktoś” zamawia u mnie różne opracowania i artykuły. Piszę o tym, na czym się znam. Czasem dostaję też tezy, które uzasadniam. Zawsze wszystko udawało mi się uzasadnić. Teraz nie interesuje mnie już, gdzie to drukują i pod jakim nazwiskiem. Płacą regularnie i nieźle. To wystarczy. Ktoś cały czas nade mną czuwa. Jakiś „anioł stróż”, równie zinstytucjonalizowany, jak te powszechnie znane. Moja przewaga polega na tym, że ja wiem o jego istnieniu i potrafię go nazwać, a wy możecie jedynie wierzyć – z nadzieją, że wasza wiara nie rozpadnie się w proch i pył, nie zgnije w ziemi, jak wasi święci.
Siedzę sobie w domu. Przestałem się martwić. Śpię spokojnie i nic poza prostatą, utrapieniem starszego pana, snu mi nie zakłóca. Ani ów ksiądz, ani jego trup, ani to, co stało się później. Świadomość własnego miejsca w historii jest wyjątkowo przyjemna. Szczególnie gdy ci, którzy robią wszystko, bym odszedł w zapomnienie, postarali się wspaniale, by tak się nigdy nie stało. Co za swoisty paradoks Balzaca! Wszędzie, gdzie powiesili jego portret, urządzili mu grób, nazwali jego imieniem ulice, postawili kolejny pomnik, w każdej modlitwie, w której wymieniono jego imię, pojawiam się i ja. Nie ma jego beze mnie. Kiedyż to w końcu zrozumiecie? On jest ofiarą. Ja sprawcą. Beze mnie byłby pewnie jednym z wielu proboszczów w jakiejś zapyziałej parafii, gdyż był zbyt naiwny i uczciwy, by zrobić karierę w najbardziej zbiurokratyzowanej instytucji świata. Podzieliłby los tysięcy zwyczajnych roboli, którzy najpierw obalili władzę i zrobili miejsce dla własnej, a ta wywaliła ich z pracy, i teraz piją w bramach tanie wina. Z nim byłoby to samo. Zniknąłby szybciej, niż ktokolwiek z jego fanów by to zauważył. Znam na pamięć jego płomienne kazania. Teraz są one bardziej szkodliwe niż wówczas, nawet dla tych, którzy zrobili go świętym. A tak trwać będzie w świętości, i ja wraz z nim, dopóki ktokolwiek będzie nadawał jakiekolwiek znaczenie tej świętości. Swoją drogą, żal mi tego księdza. Wpadł w tryby kół większych, niż mógł to sobie wyobrazić. Ja też byłem tylko narzędziem. Obaj mieliśmy wybór. Obaj wybraliśmy to, w co każdy z nas wierzył. Żal mi go jako człowieka. Nie oznacza to jednak, że żałuję tego, co zrobiłem. „Zło dobrem zwyciężaj!”. Tylko kto tworzy definicje? W tamtych czasach musiałem tak postąpić i nadal uważam, że podjąłem się rzeczy, która mogła zmienić bieg historii. I zmieniła, choć nie tak, jak wszyscy się tego spodziewaliśmy. Nie nasza to wina. Nikt nie jest w stanie przewidzieć wszystkiego. Każdy wykorzystał nas do własnych celów. Opowiem wam, jak i dlaczego.
Pewnie domyślacie się już, kim jestem. Posłuchajcie więc, kim byłem przedtem.