Читать книгу Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa - Piotr Wroński - Страница 9

Sklepy za „żółtymi firankami”

Оглавление

Wychowałem się w dużym, jak na polskie warunki, mieście. Do Warszawy było stosunkowo blisko, lecz komunikacja była słaba. Droga też. Dopiero Gierek, w swojej manii wielkości, zaprzągł wojsko do pracy i zbudowano coś w rodzaju autostrady. Dla mnie nie miało to większego znaczenia, gdyż mieszkałem już w stolicy. Moje miasto! Przedwojenne rudery, gomułkowskie kołchozy i gierkowska płyta. Serce przemysłu zbrojeniowego. Ojciec pracował w Łuczniku. Najpierw w kadrach, potem został dyrektorem personalnym. Ważna figura. Do niego należało, by produkcją specjalną zajmowali się właściwi ludzie, a niewłaściwi mieli ograniczony kontakt z robotnikami. Powodziło nam się dobrze. Matka nie pracowała. Na początku lat sześćdziesiątych dostaliśmy trzypokojowe mieszkanie na osiedlu XV-lecia. Typowe blokowisko, zaczęte za Bieruta i skończone po odwilży. Ojciec jeździł służbową Warszawą. Jeszcze bez kierowcy. Ja miałem w końcu własny pokój. W domu mieliśmy już telewizor. Jeden z pierwszych w bloku. Niestety, rodzice nie pozwalali mi zapraszać podwórkowej dzieciarni na wspólne oglądanie niedzielnych programów dla dzieci. Matka mówiła coś o spoufalaniu, a ojciec przytakiwał. W szkole szło mi dobrze. Rodzice większości kolegów pracowali w Łuczniku i znali mojego ojca. Mimo to, niezbyt chętnie patrzyli na zabawy swoich dzieci ze mną. Wówczas nie rozumiałem tego. Pewnego razu – byłem chyba w szóstej klasie – wszedłem wieczorem do pokoju rodziców i powiedziałem, że chcę chodzić na religię. – Wszyscy chodzą – tłumaczyłem – a ksiądz opowiada im o historii i jest bardzo miły. – Wykrzyczałem też, że koledzy nazywają mnie żydem i nie zapraszają do siebie ani też nie chcą przychodzić do mnie. – Jakbym poszedł na religię – tłumaczyłem – to natychmiast zdobyłbym przyjaciół. Byłem przekonany, że ojciec się wścieknie, ale on powiedział tylko: – Idź spać. Jutro pogadamy. – Kiedy wychodziłem z pokoju, usłyszałem, jak mówił coś do matki na temat kontaktów z dziadkami. Obudził mnie na drugi dzień o piątej rano. Kazał szybko ubierać się i wychodzić. Dziesięć minut później siedzieliśmy w samochodzie. Było jeszcze ciemno, kiedy zaparkowaliśmy w uliczce prowadzącej do głównej bramy zakładów. – No, kto tam chodzi na tę religię?” – zapytał dobrodusznie. Odpowiedziałem. – Nadal chcesz chodzić na tę religię? – Potwierdziłem, a on pokazał ręką robotników spieszących do pracy na pierwszą zmianę. – Popatrz – powiedział. – Widzisz ich. Harują jak woły. Wiecznie zmęczeni. Wiecznie niedospani. Wiecznie na coś czekają. To na mieszkanie, to na wczasy z rady zakładowej. Wierzą, że to ich państwo i kłaniają się w pas wszystkim urzędnikom, marząc, że ich dzieci usiądą za biurkiem, a nie staną za tokarką. Przyzwyczaili się kłaniać każdemu. I sekretarzowi, i księdzu, i sprzedawczyni w mięsnym, by zostawiła im lepsze kawałki. Po pracy wystają w kolejkach, a gdy chcą kupić telewizor, to muszą brać kredyt w ORS. Nie dorobią się niczego. Nigdy nie opuszczą tej fabryki i tego miasta. Chcesz być taki? Nie będę się sprzeciwiał. Jeśli chcesz chodzić na religię, to chodź, ale zastanów się, co chcesz wybrać: ich czy lepszy świat. Nazywają cię Żydem. Powiedz im, że to oni wierzą w Żyda. Ty jesteś rdzennym Polakiem. Nie zmieniłeś nazwiska, jak wielu z nich. Nie stałeś się Kwiatkowskim czy Jabłońskim. Masz swój kraj, którego nie wstydzisz się i nie udajesz kogoś innego. Jesteś wierny jemu, a nie jakiejś Ziemi Obiecanej lub obcej stolicy. Kiedyś to zrozumiesz. Przyjrzyj się im uważnie. – I odwiózł mnie do domu. Więcej na temat religii nie rozmawialiśmy. Dwa tygodnie później zaczęły się ferie. Ojciec załatwił mi zimowisko w ośrodku KC w Mierkach. Miał kolegę w KW i ten pomógł. Poczułem się tam o wiele swobodniej niż w szkole. I nikt nikogo nie nazywał Żydem, chociaż kilku kolegów nosiło niepolskie nazwiska. Z jednym z kolegów z grupy utrzymywałem potem kontakt. W 1969 roku mieszkałem u niego podczas egzaminów na uniwersytet. Miał piękne duże mieszkanie w alei Przyjaciół. Pamiętam żołnierza, który sprawdzał, czy na liście jest moje nazwisko, zanim otworzył szlaban zamykający ulice. Szlabany te zlikwidował dopiero Gierek. Podobnie jak portrety na ścianach. Po tej „wycieczce” z ojcem odsunąłem się bardziej od kolegów, lecz zacząłem ich bardziej obserwować. Powoli dochodziło do mnie, że większość z nich skończy w fabryce, a księża zaofiarują im jedynie modlitwy, których może wysłucha nieistniejący Bóg. I żadnej realnej pomocy. Świat należy do człowieka, nie do duchów.

Liceum skończyłem bez problemów. Miałem kilku znajomych, dobrych kolegów, ale nie wiązałem się z nikim. Zawsze miałem talent do języków, więc szlifowałem rosyjski w miejskim oddziale TPPR. Wygrałem olimpiadę wojewódzką. Dostałem medal, dyplom, dwieście złotych i dodatkowe punkty na studia. Nagrody wręczał nam ambasador ZSRR. Tak mi się przynajmniej wydawało. Potem dowiedziałem się, że to był zwykły pracownik pionu administracyjnego placówki. W udziale w olimpiadzie ogólnopolskiej przeszkodziło mi pospolite zapalenie płuc. Żałowałem jak cholera, bo główną nagrodą miał być dwutygodniowy pobyt na obozie pionierów na Krymie. Ojciec pocieszał mnie wtedy, mówiąc, że jeszcze zdążę zwiedzić ten kraj. Nawet Moskwę.

Rok 1968 przeszedł mi bardzo szybko. Marzec kojarzy mi się jedynie z koniecznością uzyskiwania podpisów rodziców w dzienniczku. Nauczyciele przez dwa miesiące zapisywali nam godzinę wyjścia ze szkoły, a rodzice musieli wpisywać godzinę przyjścia do domu. W czerwcu ojciec został dyrektorem personalnym i przyjeżdżała po niego służbowa wołga z kierowcą. Czasem podwoził mnie do szkoły. Matura poszła mi nieźle. Postanowiłem zdawać na fizykę. Ojciec wolał, abym studiował handel zagraniczny, lecz zaakceptował mój wybór. Zasugerował mi tylko uniwersytet. – Po politechnice zostaniesz najwyżej majstrem w zakładzie, jak wielu inżynierków – tłumaczył. Posłuchałem go i pojechałem na egzaminy. Zamieszkałem u kolegi z Mierek – Jacka Grunsztajna, który przygotowywał się do egzaminów na prawo. Raz tylko w ciągu tego tygodnia widziałem jego ojca. Był jakimś fiszą w związkach zawodowych. W CRZZ. Matka była na „wakacjach” w Bułgarii. Żartowali obaj. W rzeczywistości pojechała z odczytami na temat syjonizmu dla tamtejszych organizacji partyjnych. Cały czas opiekowała się nami służąca. Śmieszyło mnie, gdy nazywała nas paniczami, a siostrę kolegi – już studentkę dziennikarstwa – panienką. Zaopatrzenie też mieli wspaniałe. Puszki Krakusa, winogrona, pomarańcze. Po raz pierwszy piłem zagraniczne piwo w puszce. Niezbyt mi smakowało, ale nie chciałem być gorszy, wydać się prostakiem, więc wypiłem je całe, udając zadowolenie. Przed powrotem do domu ojciec kolegi przekazał pozdrowienia dla mojego. Nie wiedziałem, że znali się wcześniej. Ojciec wspomniał o przelotnej znajomości na początku lat pięćdziesiątych. Nigdy nie chciał mówić o tamtych czasach. Trochę więcej dowiedziałem się dopiero z jego teczki.

Egzaminy poszły mi nieźle i dostałem się bez problemu. Ojciec prosił mnie, bym przed egzaminami wpadł do jego znajomego, urzędującego w komitecie uczelnianym PZPR. Wpadłem, przekazałem pozdrowienia. Wysoki, całkiem łysy mężczyzna, o okrągłej twarzy i w wieku mojego ojca, uścisnął serdecznie moją rękę. Powiedział coś o starych znajomych. Spytał, czy ojciec często bywa w Warszawie. – Niech się odezwie! – dodał, a następnie zaczął opowiadać o ubiegłorocznych „awanturach i kłopotach”. Na szczęście awanturników – „wiadomo skąd” – pozbyto się, a uniwersytet „otworzył się” na dzieci sprawdzonych „polskich rodzin”. Na koniec pożyczył mi szczęścia i pożegnaliśmy się. Nie pamiętam już jego nazwiska. Wszyscy mówili o nim „towarzysz Jakub”.

Praktyki studenckie, trzy tygodnie w sierpniu, odbyłem w Łuczniku. Ojciec załatwił mi sprzątanie biur. Mieszkałem w domu, pracowałem dwie godziny po południu i przygotowywałem się do wyjazdu do Warszawy. Ojciec poinstruował mnie tylko jednym zdaniem: – Skontaktuj się ze mną, zanim zamieszasz się w cokolwiek. – Dodał, bym odwiedził ponownie towarzysza Jakuba, a on mi poradzi, w jaki sposób „spożytkować nadmiar energii”. Akademik również dostałem bez problemu. I to „jedynkę” na Kickiego, chwilę od ulicy Grochowskiej, łączącej warszawskie Pragi. We wrześniu zainstalowałem się na „Kicu”. Kilka razy spotkałem się z Grunsztajnem, lecz jego koledzy, opowiadający o placówkach i sklepach „za żółtymi firankami”, niezbyt mi się spodobali, więc powoli zacząłem wygaszać tę znajomość. I dobrze. Po 1976 roku znaleźliśmy się po przeciwnych stronach. Jego ojciec wyjechał w 1972 roku do Londynu i już nie wrócił. Siostra, Hanna, „szalała” w telewizji, promując gierkowskie „Pomożecie?”, kolejne okno na świat, czyli program drugi. Była krytyczna i pryncypialna. Ach, jak oni kochali to słowo! Sam Jacek znalazł się w roku 1981w Paryżu, gdzie piętnował nasz „bandycki system”. Słyszałem, że Francuzi nie uwierzyli mu tak od razu, jeśli uwierzyli w ogóle. Wracajmy jednak do 1969 roku.

Na początku października towarzysz Jakub zaprosił mnie do siebie i zaproponował, bym wszedł w szeregi władz uczelnianych Związku Studentów Polskich. Wówczas na uniwersytecie były trzy organizacje studenckie: Związek Młodzieży Polskiej, Związek Młodzieży Wiejskiej i najliczniejszy ZSP. Myślałem o wstąpieniu do ZMP, ale mój rozmówca wyjaśnił mi, że największa organizacja studencka potrzebuje nowych, ideowych i oddanych młodych ludzi, którzy nie powtórzą błędów 68 roku. Zgodziłem się, a towarzysz Jakub zaznaczył, że będą wybory i ja wystartuję z listy zaproponowanej przez Komitet Uczelniany, więc „nie powinno być problemu”. I rzeczywiście. Przytłaczającą większością głosów zostałem wybrany w skład Rady Uczelnianej oraz Zarządu Głównego, gdzie spotykali się przedstawiciele różnych uczelni. W Zarządzie był jeszcze jeden „pierwszoroczniak” – student szkoły teatralnej, Tomasz Niećko. Jego ojciec był sekretarzem POP w prowincjonalnym teatrze. Niećko kariery aktorskiej nie zrobił. Całe studia zajmował się działalnością społeczną. Pracę magisterską napisał z Brechta jako twórcy „socjalistycznego teatru”. Kilka lat później spotkałem go na Rakowieckiej, w bufecie na czwartym piętrze. Poznał mnie i był strasznie tajemniczy. Rozmawiał w protekcjonalnym, pełnym pozornej nonszalancji tonie, który miał świadczyć o jego pozycji i znaczeniu. Z wewnętrznej kieszeni marynarki, niby przypadkiem, wystawał mu łańcuszek od legitymacji. „Jedynkarz”. Tylko oni mieli dodatkowe wewnętrzne przepustki, które u siebie, w bloku „F”, nosili stale na szyjach. Po korytarzach MSW chodzili szybko, sprawiając wrażenie wiecznie zajętych, niezwracających uwagi na „szaraczków” pałętających się wokoło. Oni myśleli, walczyli z prawdziwym wrogiem, „na pierwszej linii frontu”, podczas gdy reszta bezpiecznie bawiła się w pracę operacyjną. Niektórzy z nich, podobnie, jak Niećko, nosili swoje przepustki „ukryte” tak, by widoczny łańcuszek podkreślał ich elitarność. Na krótko przed aresztowaniem dowiedziałem się, że Niećkę wysłali za granicę. Do kraju socjalistycznego. Chyba nie był taki dobry, jak sugerował rozmówcom.

W sześćdziesiątym dziewiątym nie myśleliśmy jeszcze o ministerstwach. Studiowaliśmy, cieszyliśmy się życiem studenckim. Organizowaliśmy zawody międzyuczelniane, kabarety, przedstawienia w fabrykach. KU, chyba poinstruowany przez kogoś z KC, zasugerował nam akcję „Studenci dla robotników”. Chodziło o odbudowanie zaufania świata pracy do młodej polskiej inteligencji. Z ramienia PZPR akcji patronował towarzysz Żabicki, który był wówczas prorektorem. W korytarzach mówiono, że niedługo zajmie miejsce Burskiego, który za bardzo związał się z „towarzyszem Wiesławem”. Przy tej okazji, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że nawet partyjne układy mogą modyfikować swoje konstelacje. Ojciec wyjaśnił mi, że należy obserwować wszystko wnikliwie. Jakiś układ może przesunąć się chwilowo na plan dalszy, lecz zawsze może powrócić, bo partia nigdy nie zapomina o swoich lojalnych członkach i elastycznie reaguje na sytuację zewnętrzną. Na razie zajmowałem się jedynie stroną organizacyjną tej całej akcji. Dużo pracy przy tym nie miałem. Na szczęście, bo zależało mi na średniej. Chodziło o stypendium. Jako syn „inteligenta pracującego”, by myśleć o dodatkowych pieniądzach z uczelni, musiałem uzyskać po pierwszym semestrze średnią co najmniej cztery i pół. W dodatku mój ojciec za dużo zarabiał i przekroczył „stypendialną” granicę dochodów, czyli sześćset pięćdziesiąt złotych. Poza tym nie byłem przedstawicielem „rodziny wielodzietnej”. Jacek miał pochodzenie chłopskie. Jego ojciec pełnił funkcję społeczną, państwową i oficjalnie utrzymywał się z niskiej pensji KC. Diety i fundusz reprezentacyjny nie wchodziły do dochodu. Dzieci badylarzy też łapały się na stypendium, jako synowie i córki małorolnych chłopów, czyli takich, których gospodarstwa nie przekraczały dwóch hektarów. „Dwa hektary pod szkłem” – mówiliśmy o takich małorolnych, z zazdrością patrząc na ich Rifle lub Wranglery z „ciuchów” albo z Różyckiego. Ja musiałem się zadowolić siermiężnymi Szarikami. Pomógł mi Jacek, który poprosił ojca, a ten – za pół ceny – kupił mi dżinsy za „żółtymi firankami”. Wtedy to było coś! Symbol nobilitacji. Był taki sklep na rogu Koszykowej i Mazowieckiej: Baltona. Można tam było wejść jedynie po okazaniu specjalnej legitymacji lub paszportu dyplomatycznego. Chodziłem tam kilka razy z Jackiem i z zazdrością patrzyłem na wędliny, słodycze, jakich nie widywało się w normalnych sklepach, oraz na alkohole z całego świata. Płaciło się tam zachodnią walutą lub bonami PKO, zastępującymi dolary. Jacek wielokrotnie oferował mi sprzedaż bonów. Rodzice dawali mu je zamiast kieszonkowego. Nie miałem jednak tylu pieniędzy. W tych czasach dolar kosztował oficjalnie trzy sześćdziesiąt, a na czarnym rynku – od stu do stu dwudziestu pięciu złotych. Bony można było kupić już za dziewięćdziesiąt. Mój ojciec uśmiał się z moich problemów i dał mi zaświadczenie o robotniczym pochodzeniu. Wynikało z niego, że on sam jest robotnikiem ze średnim wykształceniem, który jedynie awansował na „biurowe stanowisko” w czasach „odbudowy”. Rzeczywiście. Pamiętam jak przez mgłę, że zaczynał przy maszynie. Potem zrobił wieczorowe technikum, a po pięćdziesiątym szóstym przeniesiono go do biura. To zaświadczenie nic nie dało. Pozostały zarobki. Zbyt duże. Walczyłem więc o średnią i stypendium. Wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze służbami. Po sześćdziesiątym ósmym wprowadzono na pierwszym roku przedmiot o nazwie „historia ruchu robotniczego”. Oprócz ekonomii miał to być element wychowania patriotycznego oraz ideowego studentów. Podobnie jak PNP na trzecim roku. Wiadomo, że na matematyce nie były to kierunkowe przedmioty, ale większość z nas zostawała nauczycielami, więc ideowość była konieczna. „Ruch robotniczy” miała z nami Tamara Olsztyńska. Była profesorem w Zakładzie Historii Partii przy KC PZPR. Nie pracowała już tam, a u nas wykładała gościnnie. Od początku niezbyt mnie lubiła i na każdym kroku niszczyła mnie i wyśmiewała moje odpowiedzi. Nie wiedziałem, dlaczego. Bałem się, że obniży mi średnią i ze stypendium nici. Na jednej z pisemnej prac: Główne przyczyny konfliktu Lenina z Trockim, napisała, że nie rozumiem istoty ideologii bolszewickiej i mam „drobnomieszczańskie naleciałości, obce społeczeństwu budującemu komunizm”. Postawiła mi „dwa”, chociaż tekst był nietknięty jej komentarzami. Poszedłem na skargę do towarzysza Jakuba, ale ten zbył mnie, mówiąc, że walka z syjonizmem jest wyjątkowo trudna. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Zapytałem Jacka, a on uśmiechnął się i wyjaśnił: – Towarzyszka Olsztyńska chce za wszelką cenę pozostać towarzyszką. Etat w KC straciła i kumple załatwili jej fuchę u nas. Jej córka poparła nie tych, co trzeba w zeszłym roku i bezpieka zamknęła ją razem z Michnikiem i Kuroniem. Mamuśka interweniowała i córeczkę zwolniono, ale ze studiów wywalono. Teraz juniorka pisze sobie artykuły do szuflady. Słyszałem, że ostatnio Wolna Europa coś jej przeczytała. Podobno przesyła te swoje wypociny kanałem kościelnym na Zachód. Pani profesor głośno krzyczy o prowokacji nacjonalistów i znowu gada o odchyleniu prawicowym. – Wtedy dopiero mnie olśniło! Na początku roku odbyła się uroczystość inauguracyjna. Senat, kadra naukowa i przedstawiciele organizacji studenckich, w których imieniu miałem wystąpić. Przemówienie dostałem z KU. Stremowany, bo po raz pierwszy występowałem przed tak dużym zgromadzeniem, stanąłem za katedrą Auditorium Maximum. Nie pamiętam już treści. Było tam coś o ideowości studentów, odzyskaniu zaufania świata pracy przez środowiska inteligencji i przyszłej inteligencji, wsparciu dla arabskich komunistów walczących z Izraelem oraz o przezwyciężaniu resztek postaw syjonistycznych i eliminacji kryptosyjonistów z naszego środowiska. Każdy zresztą odczytywał przemówienia podobnej treści. Zapamiętałem Olsztyńską, bo siedziała na wprost mównicy z kamienną twarzą. Klaskała żarliwie, lecz twarz pozostawała bez wyrazu. Zrozumiałem wreszcie, lecz cóż z tego!? Popsuje mi średnią, wredna Żydówa! Mam jeszcze miesiąc do sesji i półtora do końca semestru. Nie zdążę. Wściekły pojechałem do domu na święta. Opowiedziałem ojcu wszystko, nie szczędząc słów o syjonistach, spiskach i „robocie dywersyjnej”. Powołałem się na towarzysza Jakuba. Ojciec wysłuchał spokojnie, po czym powiedział: – Tak, towarzysz Jakub wyjątkowo mocno zaangażował się w walkę z syjonizmem. Ciekawe, dlaczego. Nie wtrącaj się w to. Pamiętaj, są różni Żydzi. I jawni syjoniści, i internacjonaliści. Nauczysz się ich rozpoznawać nie tylko po nosach. Ciesz się świętami, a towarzyszką Olsztyńską się nie przejmuj. Nie ona będzie oceniać twoją ideowość. – Cieszyłem się więc świętami. Zawsze dziwiło mnie, jak można pogodzić katolickie gusła z partyjnymi hasłami. Ojciec wyjaśnił mi to prosto: – Lepiej, byśmy przejęli ich święta niż oni nasze.

Do Warszawy wróciłem od razu po Nowym Roku, w piątek. Zajęcia zaczynały się dopiero w poniedziałek, 5 stycznia, lecz chciałem trochę posiedzieć w BUW-ie i nadrobić zaległości przed sesją. W akademiku było pusto. Miałem spokój. W niedzielę pospałem trochę dłużej. Kiedy wychodziłem z Kica, zawołał mnie portier i dał mi kopertę, którą rano „ktoś dla mnie zostawił”. Portier nie wiedział, kto. Przypuszczał, że z uczelni. Zaciekawiony, otworzyłem kopertę. W środku była napisana odręcznie kartka. Jakiś „Eryk” powoływał się na znajomość z moim ojcem i zapraszał mnie na kawę do „Telimeny”, tego samego dnia, na godzinę piętnastą. Dodawał, że porozmawiamy o „moich kłopotach”. Na UW studenci plotkowali wciąż o „smutnych panach” z Rakowieckiej, którzy nadal szukali osób zamieszanych w 1968 rok. To odpadało, bo wtedy jeszcze byłem w liceum. O co może chodzić? W BUW-ie nie usiedziałem długo. Włóczyłem się po Krakowskim Przedmieściu, robiąc rachunek sumienia i nic nie przychodziło mi do głowy. Zastanawiałem się nawet, czy nie zignorować zaproszenia, lecz wzmianka o ojcu spowodowała, że odrzuciłem tę myśl całkowicie. Przecież i tak mnie znajdą. Ów „Eryk” nie napisał nawet, jak wygląda, co oznacza, że mnie zna. Nie ma co uciekać! Nic złego nie zrobiłem. Pod Telimeną byłem kwadrans wcześniej. Przechadzałem się nerwowo po placyku pomiędzy Krakowskim a Kozią. Padał deszcz ze śniegiem. Na dworze nie było zbyt przyjemnie. Ja jednak tego nie czułem. Denerwowałem się coraz bardziej. Punktualnie o trzeciej usłyszałem nagle swoje imię i nazwisko, wypowiedziane pytającym tonem. Odwróciłem się gwałtownie. Ujrzałem wysokiego, ponad sto osiemdziesiąt centymetrów, mężczyznę, ubranego w szaropopielatą jesionkę. W ręku trzymał, modną wówczas, szarą czapkę ze sztucznego misia, z daszkiem. Uśmiechał się miło. Zapamiętałem jego gęste i obfite ciemne włosy, sprawiające wrażenie nieuczesanych. Imponująca, prawie hipisowska czupryna. Wyglądał na faceta koło czterdziestki. – Zmarzliście – powiedział. – To nie pora na spacerki. Chodźmy do środka. – Weszliśmy do kawiarni. Mój gospodarz rozejrzał się i zajął stolik w rogu sali, na skos od wejścia. Zajął miejsce pod ścianą, niewidoczne z zewnątrz, w kierunku drzwi. Mnie wskazał krzesło obok, przodem do okna. Skinął na kelnera, zamówił dwie kawy i dwa ciastka – keksy, bo było po świętach. – Nazywam się Eryk – przedstawił się. – Zapewne domyślacie się, jaką instytucję reprezentuję? – Skinąłem głową. – Wasz ojciec wspominał o waszych kłopotach z wykładowczynią. Słucham. – Opowiedziałem mu wszystko. O referacie i kolokwium, głupich adnotacjach, jej córce, której, co prawda, nie znałem, ale słyszałem dużo. Wspomniałem, że byłem w KU, lecz nic nie wskórałem. Eryk słuchał uważnie. Kilkakrotnie poprosił, bym sprecyzował pewne szczegóły: jakich studentów preferuje Olsztyńska, z jakimi pracownikami uniwersytetu ma bliższy kontakt, czy jej córka przychodzi na uniwersytet. Wymieniłem parę osób, które miały u niej dobre stopnie. Podałem nazwisko asystenta z Wydziału Filozofii. Widziałem ich często, dyskutujących w Harendzie. Eryk dał mi kartkę papieru i poprosił, bym napisał nazwiska i imiona wymienionych osób. Pewnie zdziwicie się, dzisiejsi czytelnicy, że nie miałem żadnych oporów. Dlaczego miałbym je mieć? Nic mnie z tymi ludźmi nie łączyło. Chodziło o ukaranie niesprawiedliwości i moje stypendium. Czy to grzech, że też chciałem mieć na spodnie z Różyckiego? Poza tym, nie zapominajcie, że jestem matematykiem, a matematyka to logika i konsekwencja. Jeśli przyszedłem na spotkanie, wylałem swoje żale, dowiedziałem się, kim jest mój rozmówca, i mając tego świadomość, podałem jakieś nazwiska, to byłoby absolutną niekonsekwencją unikanie zapisania tego. Przypominam: a kwadrat plus be kwadrat równa się ce kwadrat. Inaczej być nie chce w tej rzeczywistości. Napisałem te nazwiska, a Eryk zapytał mnie jeszcze o Jacka i jego rodzinę. Zdziwiło mnie to, lecz opowiedziałem o służącej, „żółtych firankach” i ofercie kupna bonów, a także o komentarzach Jacka na temat towarzysza Jakuba i Olsztyńskiej. Mój rozmówca musiał zauważyć moje zdziwienie, bo powiedział dobitnie: – Niech Pan zapamięta na całe życie: nie wszyscy, którzy mówią o miłości do socjalistycznego państwa, kochają je szczerze. Są dużo gorsi od otwartego wroga, bo uznają jedynie swój partykularny interes. Jeśli każą im sprzedać nasz kraj imperialistom, to zrobią to bez mrugnięcia okiem. Naszym zadaniem, moim i takich młodych ludzi, jak pan, jest wykrywanie takich wrogów oraz ich eliminowanie. – Zauważyłem, że przeszedł na mniej oficjalne „pan”. To dobry znak. – Czy mam zerwać kontakty z Grunsztajnem? – zapytałem. – Nie, skądże. Proszę, by pan dalej się z nim przyjaźnił – słowo „przyjaźnił” wypowiedział z leciutką ironią – i obserwował wszystko. Ma pan niezły dar obserwacji. To nie jest czczy komplement. To fakt, a pan ceni fakty. Proszę obserwować. To będzie dla nas bardzo cenne. – zaakcentował „dla nas”. Potem zapytał o Radom, ojca, a ja opisywałem mu nasze rodzinne problemy, smutki, radości i sukcesy i opowiadając, podświadomie czekałem na finał. Nie wiedziałem zbyt dużo o pracy służb. Moja wiedza opierała się na kilku kryminałach „z labiryntem”, Klossie z telewizyjnych przedstawień teatru Kobra i filmu W pogoni za szpiegiem, w którym porucznik Baczny tropił zachodniego dywersanta. Orientowałem się jednak, że oficer SB – byłem pewien, że to oficer – nie spotkał się ze mną tylko po to, by wysłuchać moich żalów. Eryk wysłuchał mnie uważnie i powiedział: – Miło nam się rozmawia, panie Pawle. Jest pan wyjątkowo spostrzegawczy. Potrafi pan wyciągać właściwe wnioski. Cieszę się, że w tych trudnych czasach są jeszcze młodzi ludzie, którzy rozumieją swoje obowiązki wobec ojczyzny, którzy są przekonani, że nie ma odwrotu od obranej przez nią drogi, którzy wiedzą, że wyłącznie nasza socjalistyczna wspólnota może nam zapewnić bezpieczeństwo. – Czułem się mile połechtany tymi słowami, bo któż nie lubi być docenianym. Chciałem wierzyć w te słowa i wierzyłem. Świadczył o tym awans na „pana Pawła”. Mój rozmówca przeszedł do konkretów: – Takim ludziom należy pomagać. Wydobyć z nich to, co jest najlepsze, i wykorzystać dla dobra Polski. Sądzę, że nie będzie to nasze ostatnie spotkanie, a nasza dalsza współpraca, panie Pawle, przyniesie i panu, i Polsce duże korzyści. – Po raz pierwszy padło słowo współpraca. Dla mnie on reprezentował rząd. Ja byłem jednym z wielu studentów, na początku drogi, niepewny jutra. On gwarantował mi bezpieczeństwo. – Proponuję panu – kontynuował – nawiązanie oficjalnej współpracy z nami. Nie chodzi o nic wielkiego. Będzie pan obserwował, zapamiętywał, czasem pisał dla nas drobne informacje. My ze swej strony gwarantujemy panu całkowite bezpieczeństwo i poufność. Jest tylko jeden warunek: nasza praca jest tajna, więc i nasze kontakty muszą być tajne. Pomoc dla pana też. Czy to pan zaakceptuje? – zakończył pytaniem. Było to dla mnie oczywiste, że wchodzę w nowy etap życia. Mój wybór uwarunkuje całą resztę. Gdybym teraz się zawahał, pewnie nie poniósłbym konsekwencji. Teraz. Ale co potem? Wylądowałbym pewnie w jakiejś radomskiej szkole i uczyłbym robotnicze dzieci przedmiotu, który do niczego im się nie przyda. Wiecznie biedny i wiecznie sfrustrowany. Wyrwałem się z tego zapyziałego Radomia z jednym kinem i prowincjonalnym teatrem. Powrót byłby katastrofą. Starając się, by zwłoka w odpowiedzi nie wyglądała na wahanie, dobitnie i zdecydowanie powiedziałem – Tak! – W porządku – skomentował Eryk. – Teraz musimy dopełnić procedur. Mimo wszystko reprezentuję urząd, a każdy urząd wymaga biurokracji. Proszę pisać. Ma pan długopis? – Potwierdziłem, a on wyjął kartkę papieru, połówkę A4 w kratkę i zaczął dyktować mi ściszonym głosem: Warszawa, dnia 4 stycznia 1969 roku, tajne, specjalnego znaczenia. Zobowiązanie. Ja, Paweł Grzegorzewski, urodzony 27 września 1951 roku w Radomiu, syn Jerzego i Haliny Górkiewicz, niniejszym zobowiązuję się do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa PRL. Zobowiązuję się do zachowania w bezwzględnej tajemnicy wobec osób trzecich, w tym rodziny, faktu współpracy, jej treści, otrzymywanych zadań oraz informacji, miejsc i tematyki spotkań, a także tożsamości kontaktujących mnie oficerów. W trakcie współpracy będę używał pseudonimu „Hanna”. Takim pseudonimem podpisywał będę wszelkie informacje i notatki. Na koniec podpisałem się imieniem i nazwiskiem. Chwilę zastanawiałem się nad wyborem pseudonimu, gdyż Eryk poinstruował mnie, bym nie wybierał niczego, co mogłoby być związane z moją rodziną, pracą lub środowiskiem, co mogłoby mnie zidentyfikować. Przyszło mi do głowy imię Hanna, bo tak nazywała się dziewczyna, z którą byłem kiedyś na obozie w Mierkach, a która bardzo mi się podobała. Nigdy jej już nie spotkałem. Eryk zabrał mi kartkę. Złożył, schował do portfela i powiedział: – Na następnym spotkaniu podamy ci listę zadań oraz sposób kontaktu z nami. Musimy to przygotować. Spotkajmy się za dwa tygodnie o tej samej porze, ale w Piotrusiu na Nowym Świecie. Wiesz, gdzie to jest? – Skinąłem głową. Imponowało mi to „tykanie”. Czułem, że przyjęto mnie do jakiegoś tajemniczego stowarzyszenia, kręgu, który mnie zaakceptował. – Wiem, że jesteś ateistą – kontynuował Eryk – ale mam prośbę: nie manifestuj tak otwarcie swojej niechęci do Kościoła i kleru. Chińczycy, widzisz – wyjaśnił, widząc moje zdziwienie – uważają, że przeciwnika, by go pokonać, trzeba nawet pokochać. To mądrzy ludzie, choć teraz oddalają się od nas. Na uniwersytecie jest wiele osób, które wydają się dalekie od religii, a mimo to wiążą się ze środowiskami kościelnymi działającymi poza oficjalnymi stowarzyszeniami. Na przykład młoda Olsztyńska. Uznają, że w ten sposób zostaną „prawdziwymi Polakami” albo będą mieć wpływ na cokolwiek. Na nasze dusze – w jego ustach zabrzmiało to jednocześnie groźnie i ironicznie. – To prosta droga do Wolnej Europy lub Paryskiej Kultury. Księża są i zawsze będą przeciwko postępowi. Taka już ich natura, a my musimy ograniczać i neutralizować ich wpływ na masy – dokończył. Zgodziłem się z tym, a on zawołał kelnera i zapłacił. Miałem już się ubierać. Eryk nagle uderzył się dłonią w czoło: – Aha, byłbym zapomniał! Skleroza! Wiem, że nie zrobiłeś tego dla pieniędzy, lecz my dbamy o naszych ludzi. To twoje honorarium. Weź te pieniądze bez wahania. Być może będziesz miał wydatki związane z pracą dla nas, więc nie ma co się certolić. – Dał mi w kopercie sto złotych, a ja napisałem pokwitowanie, z taką samą datą i klauzulą, podpisując je pseudonimem: Kwituję odbiór 100 złotych (sto złotych), tytułem zaliczki na poczet dalszej współpracy, od oficera SB, kapitana… Eryk powiedział, że nazwisko wstawi później sam. Potem wyszliśmy z Telimeny, pożegnaliśmy się, a ja poszedłem na spacer Nowym Światem, w kierunku Jerozolimskich. W głowie miałem pełno myśli. Przyszłość rysowała się wspaniale. Zarobiłem pierwsze pieniądze w życiu! Po drodze kupiłem sobie lepsze wino, algierską Gellalę i czekoladę w Delikatesach przy Wareckiej. Wypiłem je sam po powrocie do akademika. Nazajutrz cholernie bolała mnie głowa.

Olsztyńska miała z nami jeszcze jedne zajęcia. Potem zniknęła, a egzaminy prowadził prorektor Żabicki. Był specjalistą od XVI i XVII wieku, więc pytał wszystkich jedynie o datę powstania PZPR, twórców PPR i budowę organizacyjną partii. Wszyscy dostali dobre stopnie. Ja miałem wysoką średnią i przyznali mi 300 złotych stypendium. Towarzysz Jakub chwalił się wszem i wobec „wysoką świadomością klasową i ideową młodzieży akademickiej”, o czym miały świadczyć wyniki egzaminów z „przedmiotów ideologicznych”. Jacek skomentował to prosto: – Kwieciński zawsze wie, jak się ustawić. – To on nazywa się Kwieciński? – zapytałem. – Teraz tak – odpowiedział Jacek. Wiele lat później wściekał się, gdy ktoś mu przypomniał tę odpowiedź.

Podobno życie studenckie jest ciekawe. Ja tego nie zauważyłem. Uczyłem się, działałem, obserwowałem. Zajęcia miałem na ogół od samego rana, więc codziennie o siódmej piętnaście wychodziłem z Kica i szedłem na przystanek tramwajowy. Wbijałem się do dwudziestki szóstki, którą – wisząc na ogół na pomoście – dojeżdżałem do tunelu WZ, a potem schodami ruchomymi wjeżdżałem na plac Zamkowy. Tam czekałem na setkę, wpatrując się w ruiny zamku i nadpalone, puste, prześwitujące złowieszczo „okno Żeromskiego”. Jeszcze dwa przystanki i byłem na uniwersytecie. Czasem łapałem „efkę” na Grochowskiej, lecz kiedy skasowali przystanek koło schodów na Świerczewskiego, pozostał mi tramwaj. Wracałem inaczej. Po zajęciach szedłem na spacer Nowym Światem, oglądając wystawy sklepów. Na skrzyżowaniu z Chmielną był komis. Zatrzymywałem się tam i wpatrywałem w zachodnie śmiecie na wystawie: długopisy z półnagimi kobietami, trójwymiarowe pocztówki, nylonowe rajstopy. Dochodziłem do Jerozolimskich i pod KC wsiadałem w dwadzieścia cztery lub pod muzeum w „cetkę”. Jechałem do Ronda Wiatraczna, a stamtąd kilka kroków Grochowską, i byłem w akademiku. Czasem wpadałem „Pod Murzynka” na coś mocniejszego. Nie piłem dużo, chociaż zdarzało mi się pokrzepiać setką lub dwiema.

Z Erykiem spotykałem się do końca 1970 roku. Najpierw w knajpach, potem w MK na placu Dzierżyńskiego. W gomułkowskim bloku, na trzecim piętrze nad księgarnią, mieli tam mieszkanie. Niewielkie, dwupokojowe, około czterdzieści metrów, ze ślepą kuchnią. Wchodziło się od Senatorskiej, przez podwórko. Klatka miała numer drugi. Okna wychodziły na plac i na pomnik. Podobno do 1969 roku mieszkał w nim jeden z braci Toplarów. Zrzekł się mieszkania jeszcze przed wyjazdem na Zachód, gdy dostał paszport. MSW przejęło lokal i zaczęło wykorzystywać do spotkań ze „źródłami”. Pamiętam nowiutki komplet mebli z Emilki. Zadania dawano mi niezbyt kłopotliwe. Zgodnie z zaleceniami Eryka, nie wychylałem się, tylko obserwowałem. Kilka razy zabrano mnie na spotkania studenckie w kościele świętej Anny. Były to wykłady historycznoliterackie albo dotyczące ekonomii i prawa. Niezbyt interesujące, ale pojawiali się tam „bohaterowie marca”. Raz spotkałem nawet Jacka. Pisałem zawsze dokładne i szczegółowe raporty. Eryk był zadowolony. Wypłacał mi regularnie po sto czy dwieście złotych. Raz dostałem wynagrodzenie w bonach. Dziesięć. Starczyło na Rifle. Opowiadałem również, co dzieje się w ZSP. W okolicach października 1970, zaczęto mnie pytać o towarzysza Jakuba i Komitet Uczelniany. Eryk ostrzegł mnie, bym nie angażował się w żadne wiece lub petycje, listy poparcia oraz podobne inicjatywy. – Może być różnie – stwierdził tajemniczo. W listopadzie ojciec poradził mi to samo, dodając, że „oni tam powariowali, stracili poczucie rzeczywistości”. Co było potem – wiadomo. Dwunastego grudnia ogłoszono podwyżkę mięsa i wędlin. Zaczęły się strajki. Na UW Komitet Uczelniany wywiesił odezwy, w których zalecał studentom spokój. POP zwoływały zebrania nadzwyczajne. Sekretarze odczytywali list informujący o prowokacji gdańskich Niemców, inspirowanych z Bonn. KU chciał pisać jakiś protest, lecz Senat UW podjął decyzję o wcześniejszej przerwie świątecznej. Na Krakowskim pojawiło się więcej patroli milicyjnych. W mieście zrobiło się niespokojnie. W warszawskich fabrykach robotnicy zwoływali wiece, ale na razie nikt nie strajkował. Do Eryka nie mogłem się dodzwonić. Kilka miesięcy temu dał mi numer na wypadek „nagłych sytuacji”: 52 45 68. On sam wywoływał mnie przez listy, zostawiane na moje nazwisko na portierni Kica. W czwartek, 17 grudnia pojechałem do domu. W Radomiu było spokojnie. Ojciec cały czas siedział w pracy. Wieczorem telewizja podała krótką informację o „wypadkach śmiertelnych” podczas rozruchów na Wybrzeżu i wystosowała apel o spokój. Dwudziestego grudnia Gomułkę zastąpił Gierek. Podwyżkę odwołano i wszyscy się ucieszyli. Święta spędziliśmy jak zwykle, rodzinnie. Od razu po świętach listonosz przyniósł mi kartkę pocztową z pozdrowieniami noworocznymi od Hanki, która będzie w Warszawie 30 grudnia. Pocztówka przedstawiała plac Dzierżyńskiego z pomnikiem na pierwszym planie. Oznaczało to, że Eryk chce się spotkać na mieszkaniu. Ustaliliśmy taki sygnał. Godzina była zawsze ta sama – piąta po południu. Kartkę odebrała matka. Spostrzegła kobiece imię i była bardzo zaciekawiona, co to za dziewczyna. Zbyłem ją jakąś historyjką. I tak miałem jechać do Warszawy w czwartek, na Sylwestra w Dziekance. Pojechałem w środę.

Tym razem Eryk przyprowadził ze sobą drugiego mężczyznę: starszy od Eryka, łysawy, niski i korpulentny. – Pułkownik Jerzy – przedstawił Eryk. – Wszystko się zmienia, a ja awansuję. Teraz on będzie się z tobą spotykał. Zasady pozostają takie same. Telefon też. Naszą współpracę skierujemy na inne tory. Przeżyliśmy kryzys, lecz powstały dla nas nowe zagrożenia. Wrogowie nauczyli się czegoś. Potrafią się lepiej kamuflować, a przede wszystkim: lepiej wykorzystywać istniejące legalnie stowarzyszenia i wspólnoty. Najpoważniejszym, najlepiej zorganizowanym oraz najgroźniejszym jest środowisko kościelne. Zarówno kler, jak i świeccy. Obecne kierownictwo partyjno-rządowe nie może sobie pozwolić na wojnę otwartą. To nie lata pięćdziesiąte. Gierek wymarzył sobie socjalistyczny Zachód nad Wisłą. My musimy się do tego dopasować. Nasze działania muszą być wyjątkowo finezyjne i skuteczne. – Jego wypowiedź kontynuował pułkownik: – Idzie nowe. Nowe czasy wymagają nowych ludzi. Towarzysz Strachoń ma rację – zabrzmiało to nieco ironiczne, w dodatku poznałem nazwisko Eryka i zastanawiałem się, czy to nie jest jakaś gra i czy to prawdziwe nazwisko. Chyba jednak prawdziwe, bo Eryk zmarszczył brwi i powiedział szybko, akcentując pierwsze słowa: – Towarzysz Jerzy zajmuje się u nas sprawami kadrowymi. Tak można je nazwać. Będzie pilnował, żebyś uzyskał odpowiednie wykształcenie. Musisz poznać to, z czym chcesz walczyć. Nie bój się. Nikt nie chce, żebyś zmienił kierunek studiów. Musisz tylko trochę rozszerzyć zainteresowania. – Właśnie – przerwał Jerzy. – Potrzeba nam młodych, wykształconych i umiejących z nimi dyskutować, jednocześnie zachowujących pryncypia i nieulegających łatwo wpływom obcych ideologii. Uznaliśmy, że należysz do takich studentów. Teraz będziesz miał filozofię. Zainteresujesz się tym przedmiotem. Szczególnie wszystkim, co jest związane z chrześcijaństwem. Pouczysz się trochę ich klasyków. Ja też będę ci dawał materiały, nawet zagraniczne. Znasz dobrze rosyjski, o ile wiem. A jak angielski? Przyłóż się do niego. Jest chyba obowiązkowy. – Potwierdziłem. – Zadania też się trochę zmienią – wtrącił Eryk – ale nadal obserwuj i pisz wnioski. Pewnie się jeszcze spotkamy. Powodzenia. – Na koniec dali mi prezent noworoczny: dwie butelki jakiegoś niemieckiego szampana i stówę. Pokwitowałem. Wróciłem do akademika. Nie myślałem już o tym. Poszedłem na Sylwestra i dobrze się bawiłem. Wszyscy dobrze się bawili. Zaczęła się epoka Gierka.

Najśmieszniejszy brak w obozie socjalistycznym zaczął się od styczniowego przemówienia Gierka, po którym przez kilka miesięcy na KC wisiało hasło „Pomożecie? Pomożemy!”. I pomagaliśmy. Z sal wykładowych, urzędów, klas zniknęły portrety Gomułki i Cyrankiewicza, a pomiędzy brudnymi prostokątnymi plamami wisiał samotnie orzeł. Grudzień zagłuszył marzec i znów zaktywizowali się reformatorzy oraz obrońcy internacjonalizmu. Poza tym, pojawiły się kolorowe telewizory, czekoladki Van Houtena i coca-cola. Piliśmy Gonzalesa i bułgarskie wermuty. Telewizja zaczęła nadawać dłużej, a w soboty – do późna w nocy. Powstał drugi program, pełen młodych twarzy, oddanych nowoczesnemu, socjalistycznemu dziennikarstwu, wychwalających zdobycze i piętnujących wypaczenia. O „Czarnym Czwartku” nie wspominano w ogóle. Chyba, że w kontekście tragicznej walki o socjalizm, wypaczony „małą stabilizacją”. Kabarety otwarcie kpiły z lat sześćdziesiątych. Lokal, w którym występowała popularna Tarcza, pękał w szwach, a jej główny autor śpiewał o gomułkowskich wypaczeniach, Che Guevarze i ochronie środowiska. Zniknęły „żółte firanki” i każdy mógł kupować w Pewexie i Baltonie. Bonami można było spokojnie handlować. Ulicy Jacka nie chronił już żaden szlaban. Jacek zresztą zawsze dostarczał mi bony po atrakcyjnych cenach. Jego ojciec przeszedł do MSZ i „poszedł w ambasadory”. Podobnie jak towarzysz Jakub. Rektorem UW został Żabicki, którego wybrano na członka KC, więc uniwerek miał się dobrze. Słyszałem, że jego ojciec był od 1940 roku do końca wojny burmistrzem jednego z miast w Generalnej Guberni, a po wyzwoleniu przez Armię Czerwoną kontynuował pracę dla nowej władzy. W 1973 roku scalono wszystkie organizacje młodzieżowe w jedną: SZSP. Jej przewodniczącym został młody asystent Wydziału Geografii, Andrzej Pałek. Gierek odwiedził uniwersytet, a Pałek witał go słowami o młodzieży, która jest „zachwycona polityką towarzysza sekretarza i nigdy już nie zwróci się ku wichrzycielom wypaczającym nasz ustrój”. Brawo bili wszyscy. W Trójce puszczano Pink Floyd i Genesis. Na tyłach Ściany Wschodniej, w pawilonie zasłaniającym Rutkowskiego, pojawił się sklep nowej wytwórni płytowej, Tonpress, gdzie można było kupić single z zachodnią muzyką. Nikt też nie ścigał handlujących na giełdzie płytowej na Mariensztacie. W dodatku polska reprezentacja prawie wygrała mistrzostwa świata, a przedtem olimpiadę i mecz na Wembley, więc wszyscy byliśmy szczęśliwi. Prywatny sklep z pocztówkami dźwiękowymi na pięterku, na rogu Marszałkowskiej i Wilczej zbankrutował. Ciągle coś budowano. Telewizja prześcigała się w recytowaniu ton, metrów kwadratowych, kilometrów. Codziennie czekając na setkę, obserwowałem odbudowę zamku. Teraz jeździłem Berlietem. Tłok był ten sam, lecz autobus nie zarzucał tak jak „ogórek”. „Pomożecie” zmieniono na „Żeby Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Hasło to lśniło na KC i wisiało praktycznie na każdej fabryce. Mój ojciec został sekretarzem komitetu zakładowego, a w 1975 wszedł w skład KW w Radomiu. Zasnęliśmy u siermiężnego Gomułki, a obudziliśmy się w europejskim Gierku. Czas płynął bardzo szybko.

Dla mnie też to wszystko minęło jak mgnienie oka. Zgodnie z zaleceniami pułkownika czytałem Platona i Hegla, Feuerbacha, pisma Lenina o religii, św. Tomasza, Kanta, Husserla z jego fenomenologią, scholastyków i neoscholastyków, Gilsona i neotomistów. Czytałem też wydawnictwa i druki kościelne, które dostarczał mi Jerzy: dokumenty soboru, pisma kardynała Wojtyły. Szczególnie uważnie przeczytałem jego pracę o II Soborze. Jerzy dawał mi też materiały dotyczące historii Kościoła katolickiego na świecie i w Polsce. Niektóre teksty były po rosyjsku i dotyczyły polityki zagranicznej Watykanu. Zwracano w nich uwagę, iż Rzym i jego agendy stanowią istotny element w powstrzymywaniu rozwoju myśli internacjonalistycznej i socjalistycznej na świecie, wykorzystywany przez USA i NATO. Było też opracowanie na temat szpiegostwa wśród kleru na rzecz zachodnich wywiadów oraz skali przestępstw seksualnych w tym środowisku. Na tych dokumentach nie było nazwisk autorów. Zauważyłem pieczątki moskiewskiego MGIMO. Tak więc czytałem dużo i miałem coraz większy mętlik. W jednej z książek – nie pamiętam już autora, chyba był to Feuchtwanger – przeczytałem zdanie: Nie rozumiem, jak akta sądowe pewnego Żyda mogą stać się religią światową. Też tego nie rozumiałem. Uznałem, że zastanawianie się nad istotą boskości, kary i nagrody po śmierci jest stratą czasu. To, co jest najważniejsze, istnieje tu i teraz. Coś jednak do mnie dotarło. Coś zrozumiałem. Dla nas, ludzi wierzących w socjalizm, chrześcijaństwo i jego instytucje, szczególnie Kościół katolicki, są głównym wrogiem. Nie da się pogodzić sprawiedliwości społecznej z posłuszeństwem cesarzowi. Nie da się usprawiedliwić biedy i nędzy życiem pozagrobowym. Trzeba być aktywnym, a nie czekać biernie na boskie wyroki. Wiedziałem, że socjalizm rozwiązuje te kwestie. Nawet jeśli obserwujemy trudności, to znikną one w drodze rozwoju świadomości społecznej, zatruwanej przez tego typu pseudoideologie. Umiałem już dyskutować. Nie wiedziałem jeszcze, jak walczyć.

W roku 1973, na jakiejś imprezie w Sigmie, poznałem Marzenę. Studiowała pedagogikę. Zwróciłem na nią uwagę, bo była wyjątkowo milcząca, jakby nieobecna. Nie brała udziału w dyskusji, uśmiechała się tylko. Od razu wiedziałem, że jest to kobieta dla mnie. Posłuszna, małomówna, niekłopotliwa. Jak moja matka. Ojciec pracował i decydował. Ona prowadziła dom i nie pytała nigdy, dlaczego. Podobnie było i u Marzeny. Jej ojciec był dowódcą „zielonego garnizonu” w Sypniewie, koło Bornego-Sulinowa. Była to mała saperska jednostka wydzielona, podległa bezpośrednio dowództwu okręgu. Ojciec Marzeny ciągle bywał w oddziałach PGWAR, a radzieccy oficerowie często gościli u niego. Matka, podobnie jak moja, zajmowała się domem i o nic nie pytała. Zacząłem spotykać się z Marzeną. Okazało się, że jest dla mnie idealna w łóżku. Nie jestem impotentem, nie żyłem w celibacie, miałem tylko niewielkie, przelotne przygody. Nigdy nie bawiły mnie te wszystkie umizgi, gry wstępne. Stosunek traktowałem jako fizjologiczną potrzebę, a nie romantyczne spełnienie. Rżnięcie to rżnięcie. Akt fizyczny, egoistyczny. Nie ma w tym żadnej filozofii czy poezji. Marzenie ten sposób odpowiadał. Nie była wymagająca. Orgazm miała prawie zawsze od razu. Robiła posłusznie to, co chciałem. Po każdym stosunku wstawała i szła do łazienki się podmyć. Nie zmuszała mnie do gadania bzdur, które podobno dopełniają kobiece orgazmy. Ślub wzięliśmy jeszcze na studiach, na początku 1974 roku. Nasi rodzice poznali się na krótko przed ślubem. Polubili się i urządzili nam wesele w jednostce mojego teścia. Wszystkiego dobrego życzyli mi i Eryk i Jerzy. Jako prezent ślubny dostałem tysiąc złotych. Po weselu wróciliśmy do Warszawy i zamieszkaliśmy w akademiku na Jelonkach, gdyż tylko tam były pokoje małżeńskie. Potem Marzena zaszła w ciążę i w marcu 1975 urodził się Leszek. Marzena przerwała studia. Skończyła je później. Ustaliliśmy, że jedno dziecko nam wystarczy.

Z Jerzym spotykałem się regularnie, raz na miesiąc. Dwa razy do roku, przed ważnymi świętami państwowymi, na spotkanie przyjeżdżał Eryk. Poruszał się ciemnozielonym Fiatem z kierowcą, który czekał pod klatką. Rzeczywiście nazywał się Strachoń, a w resorcie miał przezwisko Włochacz, ze względu na czuprynę. Eryk przepytywał mnie z postępów w nauce, wyjaśnialiśmy kwestie z moich informacji. Przekazywał mi też jakąś nagrodę: koniak albo kasę. Później już nawet nie kwitowałem tego. Mieli do mnie zaufanie. Zgodnie z ich radą wygasiłem działalność organizacyjną. Chociaż w roku 1973 Eryk spytał mnie, czy nie wstąpiłbym do PZPR, i kazał zgłosić się do jednego z sekretarzy KU. Wypełniłem deklarację, opinię polecającą napisał mi ojciec, a drugą – jego kolega z fabryki. Tak rozpocząłem dwuletni staż kandydacki. Jedynym moim obowiązkiem partyjnym był udział w zebraniach POP. Bałem się trochę ostracyzmu kolegów, ale okazało się, że nikt nie zwrócił na to uwagi. Niektórzy za to starali się wciągać mnie w różne dyskusje. Nadal pisałem informacje dla moich opiekunów. Czasami udało mi się dorwać do książek drugiego obiegu. Wtedy szczegółowo opisywałem okoliczności uzyskania książki: od kogo ją dostałem, gdzie i kiedy. W analizach pisałem o nastrojach wśród studentów, kontaktach międzynarodowych, udziale w imprezach w świętej Annie. W wakacje 1973 roku Eryk załatwił mi dwutygodniowy obóz szkoleniowy w Rostocku. W ramach wymiany z FDJ. Rozczarowałem się bardzo. Pilnowali nas jak cholera. Chodziliśmy tylko we własnej grupie. Z młodzieżą NRD spotykaliśmy się wyłącznie oficjalnie na zebraniach i seminariach. Raz przyjechał z wykładem lektor z ambasady ZSRR. Jerzy śmiał się z mojego sprawozdania: – Pamiętaj, czasem ty poznajesz, czasem chcą poznać ciebie. – Nikt z nas tego nie skomentował. Nadszedł rok 1975. Napisałem pracę magisterską z napięć powierzchniowych cieczy, co było najłatwiejsze, gdyż nie chciałem się przemęczać, poza tym nie wiązałem swojego dalszego życia z fizyką. Pracę obroniłem i zostałem magistrem. Leszek był malutki, więc Marzena pojechała do rodziców. Ja szykowałem się na SOR. Poprosiłem Eryka, by pomógł mi dostać się do szkoły GZP LWP w Łodzi. Zbliżał się wrzesień 1975 roku.

Spisek Założycielski Historia jednego morderstwa

Подняться наверх