Читать книгу Wenecja-Pekin. Być jak Marco Polo… - Przemysław Osuchowski - Страница 3

Оглавление



Przed startem

Każda podróż – nawet najkrótsza – jest jak całe człowiecze życie; ma swój początek i swój koniec. A po drodze może się zdarzyć absolutnie wszystko… Ale też żadna podróż nie ma początku ani końca… Bo gdzie jest początek wszystkiego? I gdzie jest jego koniec? Nad tym paradoksem zastanawiam się bez ustanku – kiedy właściwie zaczęła się ta nasza podróż z Wenecji do Pekinu? Czy wtedy, gdy skończyłem pakować do auta stos bambetli i już-już miałem odpalić silnik?

Pakowanie się zwykle nie sprawia mi trudności i nie zabiera zbyt wiele czasu. Przedmiotów potrzebuję coraz mniej, więc i czasu poświęcam im niewiele. Przygotowania do dłuższej podróży to przede wszystkim logistyka i papierki. Paszporty, wizy, przeróżne zezwolenia, zaświadczenia, dokumenty człowieka i pojazdu – własne i współpodróżnych. Wczoraj odebrałem paszport z ostatnią wizą, bo coś tam się jeszcze ambasadzie Kazachstanu nie podobało. Cztery dni temu nasz chiński pilot potwierdził, że wszystkie auta i wszyscy kierowcy mają komplet dokumentów rejestracyjnych.

Może początek tej podróży to moment, w którym zamknęliśmy listę załóg naszego konwoju? Może to dzień, gdy zaczęliśmy trudniejszy niż kiedykolwiek kołowrót wizowy? Może grudzień 2014 roku (chiński Rok Konia), gdy wysłaliśmy w internetową przestrzeń hasło www.wenecja-pekin.pl i w Krakowie zwołaliśmy spotkanie zainteresowanych? I zaskoczeni byliśmy, że jest ich aż tylu?

Lub początek 2012 roku (Rok Smoka), gdy odpaliliśmy stronę www.discover4x4.com i zapowiedzieliśmy, że następna wyprawa powiedzie z Krakowa do Lhasy? Gdy zaczęliśmy z Prezesem ślęczeć nad mapami, zdjęciami satelitarnymi i zastanawiać się którędy… A może prawdziwy start miał miejsce w sierpniu 2010 (Rok Tygrysa), gdy restartowaliśmy nasze umysły, wyjeżdżając z Chin jako pierwszy samochodowy konwój na polskich blachach, który kiedykolwiek tam peregrynował?


KOMANDOR NA STARCIE RAJDU WENECJA – PEKIN 2015

Możliwe też, że mentalny początek Marcopolowych marzeń i planów objawił mi się w Katmandu, w Nepalu, gdy założyłem na rękę buddyjski pierścień i bransoletkę, z którymi nie rozstaję się do dzisiaj, a patrząc na niebotyczny Mount Everest, zastanawiałem się, co jest po jego północnej stronie? To był rok 2001 (Rok Węża) więc… dość dawno.

Kiedy to się zaczęło? 26 lat temu? Gdy już można było cieszyć się z nieograniczanego przez państwo posiadania paszportu? Nie! Chyba jeszcze wcześniej. Pół wieku temu odrastałem od ziemi w niewielkim – choć wielkopolskim – miasteczku, w Obornikach. Lubiłem sterczeć nad rzeką Wełną. Wiedziałem, że w górę rzeki można popłynąć kajakiem na kilkudniową włóczęgę. Wełna, jak sama nazwa wskazuje, jest kręta, za każdym zakrętem czeka coś nowego, ciekawego. Jeszcze bardziej kręcił mnie kierunek z prądem. Widziałem, jak Wełna wpada do Warty, i wiedziałem, że gdzieś hen stąd, można dowiosłować do Odry i morza. Godzinami gapiłem się na z rzadka przejeżdżające przez Oborniki pociągi. Na północ – w stronę Piły i Bałtyku, na południe – do Poznania i dalej, może nawet do Krakowa. To były krańce świata, które umiałem sobie wyobrazić, zanim poszedłem do szkoły. Ale gdy zacząłem czytać, świat okazał się wspaniale większy. Dla małego Polaka był raczej niedostępny, ale był! I tak budziły się marzenia.

Szybko też doczytałem, że nie jestem ze swoimi marzeniami ani pierwszy, ani pewnie nie będę ostatni. Im więcej czytałem o dawniejszych podróżach i odkryciach, tym mocniej czułem, że zawsze był ktoś wcześniej, kto też marzył, też kombinował, jakby tu sprawdzić, co jest tam, gdzie wzrok nie sięga.

W mojej wyobraźni podróżnik był zawsze mężczyzną. Może kobiety mi to wybaczą… Przecież już przed tysiącami lat – zamiast podróżować – czekały i zastanawiały się, z kim uwić gniazdko w dolinie, w której przyszły na świat, oraz z kim skrzyżować swoje geny. Mężczyźni natomiast od zawsze, w każdym pokoleniu, zastanawiali się, co jest po drugiej stronie rzeki, puszczy, łańcucha górskiego, morza i jak urozmaicić tam przedłużenie własnego gatunku. Cel jest więc zawsze ten sam – pokonanie granic i przedłużenie gatunku. Ponieważ obaj z Prezesem już nasz „gatunek” przedłużyliśmy, zostały nam do pokonania właśnie „granice”. Od dekady uparcie szukamy na mapach miejsc do odkrywania.

Trwałość celów jest więc niezmienna. Zmieniają się natomiast środki transportu i techniki wymiany informacji. Żagle, konie, osiołki, które przez tysiące lat pozwalały się przemieszczać na duże odległości, dopiero w ostatnich kilku pokoleniach ludzkość zamieniła na pojazdy mechaniczne. A te, choć coraz wymyślniejsze, jeszcze bardziej rozniecały marzenia.

Skoro więc łażenie per pedes mnie nie kręci, a mam poczciwych kilka kółek napędzanych silnikiem spalinowym, to trzeba jechać. Przekręcić kluczyk w stacyjce i ruszyć w świat. W drogę…


DŁOŃ POLSKA, BIŻUTERIA BUDDYJSKA, TŁO ISLAMSKIE…

Dlaczego nie do Pekinu?! Któregoś dnia Prezes spytał mnie (za Wyspiańskim, do którego tu, w Krakowie, naszym mateczniku, mamy stosunek szczególny):

– Wiecie choć, gdzie Chiny leżą?

Za wieszczem odpowiedziałem:

– No daleko, kajsi gdzieś daleko…

I już wiedzieliśmy – dokąd! Niech będzie daleko! Nie znaliśmy nikogo, kto by własnym pojazdem z Polski do Pekinu dotarł. Od hasła „Pekin” do Marcopolowych kontekstów było już bardzo blisko. Pomysł poprowadzenia Rajdu Wenecja – Pekin wydawał się czymś oczywistym!

Więc pytanie podstawowe – DOKĄD? – mieliśmy z głowy. A gdy już było wiadomo, że do Pekinu, przyszło szukać kolejnego uzasadnienia – DLACZEGO? Jak długo bym się nie starał definiować tego Pekinu, nie wymyślę nic lepszego ponad genialnie proste słowa, które przed pół wiekiem przelał na papier Nicolas Bouvier w „Oswajaniu świata”, kultowej książce wszystkich podróżników. Nicolas, wtedy dwudziestoczteroletni szczyl, który w 1954 roku pyrkającym citroënem pojechał z kumplem do Indii, napisał po prostu: „Podróż nie potrzebuje uzasadnień”. Rozbroił mnie tym stwierdzeniem. Bo miał absolutną rację!

Z Prezesem dotarliśmy w minionych latach na krańce świata – teraz szukamy jego… początku. Instynkt podpowiada nam, że ten początek jest właśnie w Azji Środkowej. Dlaczego tam, gdzie spotykają się Hindukusz, Pamir, Tienszan, Karakorum, Himalaje? Dotychczasowe peregrynacje utwierdziły nas w przekonaniu, że pępek świata, jeżeli nie jest pod Wawelem, to czeka na odkrycie właśnie tam, gdzie najwyższe góry podzieliły ludzi, kultury, języki i religie. Podzieliły bogactwa i biedę. A pokonywanie lub zamykanie najtrudniejszych górskich przełęczy i pustynnych szlaków decydowało o losach ludzkości. Właśnie tam ścierały się największe imperia ostatniego stulecia (Chiny, Rosja, Wielka Brytania, zastąpiona przez Indie i Pakistan) i historyczne cywilizacje (chińska, hinduska, perska). Miejsca, gdzie stykały się i, rywalizując, przenikały się największe religie (buddyzm, hinduizm, islam, katolicyzm). Miejsca legend i miraży. Miejsca ekonomicznej rywalizacji.

Tylko idiota nie chciałby tego świata zobaczyć. Tylko dureń nie starałby się istoty tego podzielonego świata zrozumieć.

I tak to się mniej więcej zaczęło…

Wenecja-Pekin. Być jak Marco Polo…

Подняться наверх