Читать книгу Wenecja-Pekin. Być jak Marco Polo… - Przemysław Osuchowski - Страница 5
ОглавлениеWilno
Przejazd z Wielkopolski na Litwę potraktowaliśmy komunikacyjnie, a nie turystycznie. Zresztą, co tu oglądać, skoro prawi i sprawiedliwi twierdzą, że kraj w ruinie. Mknęliśmy przez Kujawy, Mazury, nie bacząc na liczne dowody upadku i degrengolady III RP. Ostatnia porcja flaków, ostatnia wędzona sieja, ostatnie espresso w tekturowym kubeczku i jazda! Postoje robiliśmy tylko techniczno-higieniczne. Jak długo człek nie przygotowywałby się do podróży i jak starannie by się nie pakował, bambetli jest zawsze za dużo, a miejsca za mało. Upychamy więc i dopychamy nogą, co się da, a podłogi w aucie ciągle nie widać. Wody do zbiorników wlewamy dużo, paliwa mało, bo im dalej na wschód, tym powinno być taniej. Podobnie z zapasem koniecznych w podróży napitków rozweselających.
Środek lokomocji jest w podróży prawdopodobnie najważniejszy. Lubimy z Prezesem pojazdy „wszystkomające”. Autem przecież nie tylko nawijamy kilometry na asfalcie i w terenie. W aucie śpimy, przygotowujemy posiłki, biesiadujemy, dokonujemy wszelkich ablucji. W trakcie wypraw w naturalny sposób eliminujemy z samochodu rzeczy zbędne lub szukamy usprawnień. Z większym lub mniejszym powodzeniem. Po dekadzie eksploatacji toyoty land cruiser i pick-upa nissana navary postanowiliśmy zsumować doświadczenia i zbudować coś uniwersalnego. W oparciu o toyotę hilux.
Klasycznego pick-upa z dwuipółlitrowym silnikiem diesla wpierw „zniszczyliśmy”. Ocalała tylko kabina kierowcy. W miejscu „paki” zbudowaliśmy kontener połączony z szoferką. Całość zmieściła i udźwignęła m.in.: dodatkowe zbiorniki paliwa (w sumie ponad 200 litrów, żeby starczyło na pokonanie 1500 kilometrów asfaltem lub 800 kilometrów offroadem) i wody, dwa koła zapasowe, dwa miejsca do spania dla mężczyzn z pewną nadwagą, solidną lodówkę, praktyczną kuchnię gazową z podwójnym palnikiem, instalację wodną z umywalką i mobilnym prysznicem, przenośną „ekologiczną” toaletę, szuflady i szafki wnękowe na bagaże osobiste i części zamienne oraz fotel dla trzeciego pasażera. Całość może nie wygląda zgodnie z ambicjami designerów Toyoty, ale tak chcieliśmy. „Buda” ma też wygodne drzwi wejściowe, dwa okienka boczne i jedno spore w dachu oraz niezbędną na pustyniach wentylację. Pojazd wzmocniliśmy aluminiowym „pancerzem” od spodu, dołożyliśmy też dwie solidne wyciągarki, poprawiliśmy resory i dodaliśmy poduszkowe amortyzatory pod nadbudówką oraz sprężarkę powietrza. Niemało. Niezatankowany hilux waży teraz 3200 kilogramów. Trochę za dużo. Mamy jednak rozsądne auto szosowe, które nie przeraża kosztami eksploatacji, 14 litrów pali dopiero, gdy pędzimy szybciej niż 130 kilometrów na godzinę. Mamy też dzielnego pomocnika 4x4, który wjedzie prawie wszędzie, wtedy pali sporo. No i mamy gdzie mieszkać.
WNĘTRZE NASZEJ SKORUPY ŚLIMACZEJ
Chrzest wyprawowy nasz hilux miał niebanalny. W dziewiczą podróż pojechaliśmy w 2013 roku do Lhasy w Tybecie. 20 000 kilometrów. Około 8000 na wysokości przekraczającej 4000 metrów n.p.m. Około 3000 kamienistym terenem. Codziennie przewyższenia ponad 1000 metrów, ale zdarzały się wspinaczki lub zjazdy… trzykilometrowe w pionie! Mieliśmy na trasie z kim rywalizować, w konwoju były i klasyczne patrole i tuningi z silnikami humera 6,8 litra. Nieskromnie twierdzimy, że w konkurencji tej zajęliśmy miejsce najwyższe. To przede wszystkim zasługa wyposażenia fabrycznego, a nie naszych „udoskonaleń”. Całą wyprawę przejechaliśmy właściwie bezawaryjnie. Warunki, z jakimi przyszło nam się mierzyć, były trudne i bardzo trudne. Górskie podjazdy, szutry i kamieniska, brody w górskich strumieniach hilux pokonywał dzielnie. Na wielu niełatwych odcinkach wystarczał tylko tylny napęd. Prawdziwe trudności zaczęły się w chińskim Ladakhu, między Karakorum i Himalajami. Xinjiang-Tibet Highway to jedna z najtrudniejszych, a na pewno najdłuższa (ponad 2000 kilometrów) z ekstremalnie trudnych dróg świata. Przejezdna tylko przez cztery letnie miesiące, niszczona często przez trzęsienia ziemi. Ilość tlenu w powietrzu na wysokościach jest tam zbyt mała nie tylko dla ludzi. Z rury wydechowej kopciło jak z piekielnego komina. Hilux dał radę. Przy pilnowaniu odpowiednio wysokich obrotów utrzymywał moc. Do „jedynki” redukować trzeba było tylko w trakcie pokonywania najbardziej stromych, terenowych podjazdów na niepewnym gruncie. Do Lhasy dojechaliśmy bez specjalnych przygód.
Prawdziwą sensację wzbudziliśmy pod… Mount Everestem! Dotarliśmy do chińskiej bazy himalaistów pod lodowcem Rongbuk na wysokości 5159 metrów n.p.m. Dalej nie pozwoliła nam jechać chińska armia, choć mieliśmy apetyt na odrobinę wyższy rekord. Wbrew obawom największą przeszkodą nie była wysokość (brak tlenu), ale kompletnie zniszczona droga i pozostałości po monsunowych deszczach, czyli błotniste bajora na niektórych odcinkach. Jakby atrakcji było mało – bajora nocą zamarzały…
LITEWSKI ŚRODEK EUROPY
Nie da się ukryć, że „samochodowe” frycowe zapłaciliśmy, bo o ile fabryczne możliwości toyoty na taką podróż wystarczyły, to większość naszych turystycznych „uzupełnień” szwankowała. Urwało się prawie wszystko, co mogło się urwać! Dodatkowe reflektory odpadły, mocowania „na budzie” kół zapasowych się naderwały. Pękł zbiornik z wodą, przeciekało okno dachowe. Szlag trafił większość delikatnych zawiasów teleskopowych i klasycznych w drzwiach i oknach nadbudówki. Cóż, korzystaliśmy z akcesoriów stworzonych dla kamperów, a to jednak delikatne konstrukcje i przed następnymi wyprawami było nad czym pracować.
WILNO, POD OSTRĄ BRAMĄ
Nareszcie znów jesteśmy na szlaku! Granica litewska teoretycznie niezauważalna. Można by ją przegapić, gdyby nie nagła zmiana cywilizacyjna. Polskie wsie i miasteczka, które żegnamy, jawią się krainą dobrobytu i ludzkiej zapobiegliwości, przedsiębiorczości. Litewska prowincja wyglądem nie przypomina ziemi obiecanej. Opuszczone domy, zaniedbane gospodarstwa, zbankrutowane smolbiznesy, ugory zamiast upraw. Zaskoczenie? Dla Polaków zapewne tak. Litwini zdziwieni nie są. Procentowa emigracja z Litwy jest kilkakrotnie wyższa niż z Polski. Może więc przesadzamy, narzekając na polską młodzież, która szuka szans na Zielonej Wyspie. To Litwini mają się czym troskać…
Lepiej litewską teraźniejszość można docenić dopiero w samym Wilnie. Wieczorem miasto powitało nas pokazem sztucznych ogni i tłumem rozbawionych ludzi na ulicach i w parkach. Weekend sobótkowy wciągnął i nas. Rankiem zamiast gnać na północ, spacerowaliśmy po Starym Mieście i Zarzeczu. Pokłony przed Mickiewiczowskimi śladami i przyklęk przed Ostrobramską – to oczywistość. Z kolei wsiąkanie w Republikę Zarzecza to już inna bajka. Republikę założyli kilkanaście lat temu niezależni artyści w dwóch rozpadających się domach za Wilejką. Dzisiaj to już cała dzielnica knajpek, galerii, artystowskie podwórka i tłum kosmopolitycznych spacerowiczów. Całość coraz bardziej przypomina krakowski Kazimierz.
Zrobiliśmy drobne zakupy spożywcze. Sławny czarny chleb wileński nabyty w ekologicznych delikatesach miał być świeży przez miesiąc. Tego nie sprawdzimy, bo kupiliśmy tylko pół i Prezes poradził sobie z nim w pół godziny. Ale za to trafiliśmy w sam… środek Europy!
Litwini mają w sobie coś megalomańskiego. Uważam, że jeśli jakiś naród liczy niecałe 3 000 000 obywateli, a sili się na rozbudowane ego, to jest to tylko wybryk folklorystyczny, a nie nacjonalizm. Jednak Litwini myślą inaczej. Niech im będzie… W 1989 roku potomkowie Giedymina dowartościowali się, rysując krechę ze Spitsbergenu po południowy kraniec Wysp Kanaryjskich i od wschodniego końca Uralu po Azory. Linie przecięły się na Litwie. Współrzędne geograficzne (54° 27' N, 25° 19'E) wskazały wieś Purniszki, 24 kilometry szosą A14 na północ od Wilna. Sprawdziliśmy. Stoi pomnik i łopoczą flagi krajów Unii Europejskiej. I to by było na tyle…