Читать книгу Wenecja-Pekin. Być jak Marco Polo… - Przemysław Osuchowski - Страница 6

Оглавление

Ryga

O tym, że wjechaliśmy do Łotwy, poinformował nas GPS, bo okolica nie zmieniła się ani trochę. Granica łotewska – czysto teoretyczna. Kraj niby inny, a krajobraz z litewskim identyczny. Prowincja przygnębiająca. Pustawe wioski. Opuszczone gospodarstwa. Pojechaliśmy do… Rygi. Ale nie symbolicznie, lecz dosłownie. Wpierw podumaliśmy pod Kircholmem. Nad chwałą czasów, gdy biliśmy tu pod Chodkiewiczem Szwedów. Dziś to blokowisko przedmieść stolicy niepodległej Łotwy. Na miejskim targu (największym, jaki znam w Europie) nabyliśmy zapas czerwonego kawioru łososiowego i pojechaliśmy dalej. Zahaczyliśmy o Jurmalę, przyjemny kurort z resztkami architektury drewnianej secesji letniskowej. Nocleg wypadł nad Zatoką Ryską, praktycznie na plaży. Więc zamoczyliśmy nogi w pierwszym na naszej trasie morzu. Namiotów sporo, plażowiczów nad ranem również. Weszliśmy tam w mały konflikt międzynarodowy z włoskimi motocyklistami, którzy nie bardzo chcieli uwierzyć, że zmierzamy do Pekinu.

Po zachodzie słońca zamiast spać – wspominałem ostatni pobyt w tym miejscu. W styczniu. Było niecodziennie, zatoka zamarznięta! A na horyzoncie jakieś mrówki. Kilkaset mrówek. Tak ze 2 kilometry w głąb lodowej pustyni. Poszedłem sprawdzić, o co chodzi. Lód trochę jęczał, więc czułem się nieswojo. Szpary przeskakiwałem gibko. Po 30 minutach wędrówki w stylu Marka Kamińskiego dotarłem do mrowia… wędkarzy.

Jak w angielskim klubie – sami mężczyźni. Każdy ubrany puchato. Każdy ze świdrem stalowym. Każdy ze skrzyneczką – krzesełkiem. Każdy wywiercił sobie około czterech, pięciu otworów w lodzie (o średnicy 10 centymetrów). Każdy zanurzał w dziurkach około czterech, pięciu miniwędek. Każdy siedział, czekał i milczał… Cisza, aż uszy bolą! Czasem coponiektóry wyciągał z dziurki kilka metrów żyłki, a na końcu, na haczyku majtała rybka wielkości szprotki. Tylko że w tym milczącym klubie było minus 20 stopni pana Celsjusza! Kompletnie bez sensu! Czego to mężczyźni nie wymyślą, żeby wyjść z domu…

Świat męskich rozrywek nie zawsze jest łatwy do pojęcia. Nieprzypadkowo w pobliżu Zatoki Ryskiej w Dunten mieszkał sławny baron Karl Friedrich von Münchhausen. Najoryginalniejszy podróżnik XVIII-wiecznej Europy. Prusak w rosyjskiej służbie. W rodzinnym domu, w który się wżenił, ma dziś swoje dość zabawne muzeum. Zboczyliśmy i okazało się, iż z Prezesem niektóre Münchhausenowskie pomysły w życie wcieliliśmy. Potrafimy na przykład być w dwóch miejscach jednocześnie. Nad lataniem na armatniej kuli pracujemy. Na razie ja bywam kulą u nogi Prezesa.


PANORAMA RYGI

A o czym się duma przed snem w naszej podróży? Wypadałoby ogłosić, że o bliskich, którzy zostali w domu. Ja zwykle rozmyślam o tym, jak istotna jest w każdej podróży dobra kompania. Z Prezesem włóczymy się po świecie od lat. Z coraz większą fantazją. Do Azji podróżujemy od dekady. Zwykle podążamy do miejsc, o których nie śniło się biurom podróży. Wyprawowe środki lokomocji też dobieramy adekwatne do kierunku podróży. W konsekwencji założyliśmy Klub Discover 4x4. Wbrew nazwie (4x4) jest nas dwóch – Wiesiek Prezes Cholewa i Przemek Oberżyświat Osuchowski. Postronnym należy się wyjaśnienie naszych pseudonimów. Cóż, Prezes… całe życie był prezesem. Całe dorosłe życie zakładał i rozwijał różne firmy. Poznałem go jako prezesa giełdowej spółki, którą chcieliśmy skaptować na sponsora motocyklowej wyprawy do Azji. Prezes został nie tylko naszym darczyńcą, lecz także z nami pojechał! Dwa lata później przy ognisku na kazachskim stepie doświadczyliśmy wrażeń transcendentnych: w tej samej minucie widzieliśmy krwawy zachód słońca, a po drugiej stronie nieboskłonu bladosrebrny wschód księżyca. Oniemieliśmy! Kilka minut później wśród gwiazd zobaczyliśmy dziwne rozbłyski i trajektorie. Byliśmy blisko Bajkonuru, obserwowaliśmy jakieś kosmiczne manewry. Prezes – a były to właśnie jego urodziny – długo milczał. W końcu powiedział, że już nie będzie prezesem w swoich firmach. Będzie robił to, o czym zawsze marzył. Podróżował. I faktycznie, w ciągu roku oddał biznesowe stery w ręce najemnych menadżerów. Ale autorytarna mentalność i ksywka została. Jest Prezesem!


EKIPA W STROJACH ORGANIZACYJNYCH

Mój pseudonim – Oberżyświat – nie wymaga tak długiego tłumaczenia. Puentuje po prostu moje hobby podstawowe. Zwiedzam, degustuję, dokumentuję i opisuję w prasie oraz na blogach winnice, destylarnie, browary, sławne bary na sześciu kontynentach. Podobno warto mieć jakąś pasję. Ja mam akurat taką. Trochę to dla wątroby uciążliwe, ale w końcu świat na trzeźwo jest nie do przyjęcia! A alkohole są przepiękną i nieskończenie bogatą częścią naszej kultury.

Mamy z Prezesem w sumie ponad 100 lat, ale mamy czworo oczu, cztery ręce i nogi. Koła też cztery. Stanowimy duet od lat, co bardzo niepokoi nasze kobiety. Wygląda na to, że się uzupełniamy. Humanista i technokrata. Marzyciel i praktyk. Dlatego w podróży nigdy się nie nudzimy. Pokonaliśmy na kołach najtrudniejsze szlaki świata poza Antarktydą. W samej Azji Środkowej i Chinach prowadziliśmy cztery spektakularne i pionierskie wyprawy w konwoju kilku lub kilkunastu pojazdów. Nie jesteśmy biurem podróży, ale ciągle szukamy nowych przyjaciół. Na wyprawy dobieramy załogi nam podobne. Zwykle dwuosobowe. Płeć, wiek i doświadczenie – jak pokazuje praktyka – nie mają znaczenia. Najważniejsza jest kompatybilność. Załoga musi do siebie pasować. Uzupełniać się.

To nie jest łatwe. Spędzaliście kiedyś z kimś kilka tygodni w pomieszczeniu mniejszym niż więzienna cela? Powtarzam, kilka tygodni! Wiedzą coś o tym żeglarze stłoczeni na małym jachcie. Wiele razy widziałem załogi, które w naturalny sposób zamiast dobierać się, powielały na przykład układ rodzinny. Mąż z żoną, ojciec z synem. I po pierwszym dłuższym wyjeździe już nigdy w takim składzie w świat nie pojechali. Znam małżeństwa, które w podróż zabierały z domu tyle niewyjaśnionego bagażu emocjonalnego, że wracały osobno. Znam też jednego cudownego delikwenta, na co dzień do rany przyłóż, który nigdy nie pojechał drugi raz z tym samym partnerem lub partnerką, a w dodatku nie potrafił z nimi wrócić.

Podróż we dwoje może też zmienić relacje w odwrotną stronę. Widywałem ludzi, którzy z podróży wracali zafascynowani sobą, choć wcześniej się nie… znali. Nawet w rodzinie! Wielka włóczęga przecież cementuje przyjaźń, odpowiedzialność. Może cudnie rozwinąć uczucia.


KIRCHOLM CZYLI PRZEDMIEŚCIE RYGI

Z Prezesem nie mamy takich problemów. Możemy nie widzieć się miesiącami, ale wiemy, że prędzej czy później znów ruszymy w świat. Tolerujemy całą masę swoich wad. Doceniamy zalety. Na przykład Prezes jest zafascynowany tym, że byłem kiedyś milionerem, ale mi się to wcale nie podobało. Ja jestem pełen zachwytu, jeśli chodzi o silną wolę Prezesa, bo co najmniej raz w roku potrafi rzucić palenie. Podejrzewam nawet, że szybko do nałogu wraca tylko po to, by móc go znowu rzucić i zademonstrować mi, że to takie proste! Umiemy też zamienić w żart każdy spór. Nie podobają nam się te same kobiety, ale upodobania kulinarne i gusty alkoholowe mamy wspólne. Nie wyrywamy sobie kierownicy. Wiemy, że szefem jest ten, który w danym momencie prowadzi auto. Hmm… właściwie tak jest tylko wtedy, gdy prowadzi Prezes… No i cholernie nam się chce poznawać świat.

Dodam też, że nie jestem fanem wypraw w selektywnie męskim gronie. Kobiety jednak łagodzą obyczaje. Czynią też nasz męski język sporo lżejszym. Lubimy z Prezesem widzieć, że inni potrafią podróżować z żonami. Podobnie obecność dzieci zmusza nas do większego rozsądku i mądrej opiekuńczości. Najlepiej, oczywiście, gdy są to dzieci cudze. Z kolei towarzystwo seniorów uczy dystansu do własnych oczekiwań, możliwości, ambicji.

I taki, mam nadzieję, również tym razem będzie nasz rajdowy konwój.

Wenecja-Pekin. Być jak Marco Polo…

Подняться наверх