Читать книгу Labirynt von Brauna - Rafał Dębski - Страница 4

Prolog

Оглавление

Człowiek w pokrytym pyłem mundurze otarł spoconą twarz. Brudna dłoń pozostawiła na skórze długie, ciemne smugi. Dawniej, a tak naprawdę jeszcze całkiem niedawno, jego wojskowy uniform prezentował się o wiele lepiej. Wyczyszczony, w kolorze feldgrau, wyprasowany i wymuskany, z odznaczeniami, po których pozostały teraz tylko niewielkie otwory, był powodem do dumy. Dzisiaj przypominał zmiętą szmatę, którą ktoś wytarł brudy z ulic całego miasta. Człowiek oparł się na szpadlu, patrząc ponuro na oświetlone niepewnym płomieniem karbidówki śmieci pod nogami. Papiery przemieszane z cegłami i odłamkami wapienia.

– Panie Obersturmfuehrer – zwrócił się do stojącego obok oficera – tu mamy kopać?

– Tutaj, Heinz – potwierdził zapytany. Miał aksamitny, starannie modulowany głos. Heinz pomyślał, że ten miły głosik potrafi na pewno przybrać na sile, znienacka zamieniając się w przykry wrzask. Oficerowie SS mieli to opanowane do perfekcji. – Róbcie swoje, a ja zajmę się planem.

Usiadł pod ścianą w niewygodnej pozycji. W takim miejscu trudno było wygodnie spocząć – w podziemnym korytarzu, gdzie ściany zbiegają się w niskie sklepienie, wszystko jest krzywe i jakieś mało przyjazne. Ale i tak zazdrościł przełożonemu. Hrabia Wilhelm de Berg, esesowski prominent, przyświecając sobie latarką, będzie teraz nanosił poprawki na dokumenty, zaznaczał jakieś tajemnicze miejsca, a zwykli żołnierze mają się zająć czarną, niewdzięczną robotą. Toż tutaj trzeba się przebić przez solidną ceglaną nawierzchnię, żeby dotrzeć do ziemi!

– Szlag by ich, tych naszych inżynierków – warknął od swojego kilofa Johann. – To stary korytarz. Pewnie doskonale wyglądał bez ich cennej pomocy. Ale nie, musieli wyłożyć wszystko nowymi cegłami!

– Pewnie żeby się nie kurzyło – dorzucił trzeci.

– Co chcesz, Georg, nie przewidywali takiego końca wojny. Tysiącletnia Rzesza...

– Zamknijcie się – Obersturmfuehrer podniósł wzrok znad papierów – i do roboty! Za trzy godziny wszystko ma być gotowe! Skrzynie są już w drodze. Jeśli złapiemy opóźnienie, Sowieci nas tu zastaną. Hołota z Wehrmachtu – dodał pod nosem – na dyskusje im się zbiera.

Żołnierze zamilkli, spoglądając spode łba na dowódcę. A potem posłusznie wzięli się do rozbijania podłogi. Wilhelm de Berg od czasu do czasu sprawdzał postępy, marszcząc niechętnie brwi.

– Marna coś ta podłoga – rzekł po kilku minutach Heinz. – Kilof wchodzi jak w masło.

– Bo to najgorszy sort! – Georg, w cywilu murarz, wziął odłamek cegły, pociągnął szorstką powierzchnią po wnętrzu dłoni. – Źle wypalone, z marnej gliny. A i na spoiwo pożałowali materiału.

– Cisza! – tym razem de Berg podniósł głos. – Gadać będziecie potem! Kopać!

Heinz zmiął w ustach przekleństwo. Tylko wpojone wieloletnią służbą nawyki posłuszeństwa sprawiły, że nie rzucił jakiegoś zgryźliwego słowa. To i ostrzegawcze spojrzenie Johanna. Obersturmfuehrer de Berg to znana kanalia. Potrafił postawić przed sądem wojennym za mniej poważne przewinienia niż niesubordynacja. Podobno nie wahał się strzelić w głowę nieposłusznemu żołnierzowi. Przeklęty arystokrata! Podobno, zanim przyszedł dowodzić kompanią, był szefem obozu koncentracyjnego w Gross Rosen. Ale czy to prawda? Co zresztą za różnica. Najważniejsze, że gnojek z niego czystej wody! A jeszcze rok temu, gdyby taki esesman przyszedł do ich dowódcy, ten w życiu nie oddałby swoich ludzi do roboty, o której nie raczono go poinformować! Wehrmacht od początku nie lubił się z SS. Wprawdzie ludzie z trupią czaszką na czapkach zawsze mieli wyższą pozycję od zwykłych żołnierzy i oficerów, ale generałowie dowodzący liniowymi oddziałami obawiali się niezadowolenia w szeregach, więc stawiali opór roszczeniom esesowskich przywódców. Jednak teraz, pod sam koniec wojny, ta policyjna formacja zyskała przewagę... przynajmniej tutaj, na terenie Rzeszy, gdzie jeszcze nie zaczęły się działania frontowe.

Wściekle zaatakował kilofem ceglaną nawierzchnię. Ukazała się wreszcie czarna ziemia. Georg odsunął go, wziął garść, powąchał.

– Pachnie zupełnie inaczej niż ta na polu, z odwalonej pługiem skiby. Jakoś dziwnie. Obco. Jakby kto prochu w nią nasypał.

Zatęsknił nagle za rodzinną wsią, za domem i matką. Która może być godzina? Zerknął na zegarek. Druga w nocy... Tam pewnie wszyscy śpią. Ale niebawem zaczną ryczeć krowy, dopominając się o wydojenie, mateczka wstanie i zanim pójdzie do obory, jak zawsze przeżegna się przed krzyżem, stojącym pod świętym obrazem naprzeciw łóżka.

– Róbcie swoje! – rozmyślania przerwał ostry głos dowódcy – nie jesteście w kawiarni!

Znów przystąpili do kopania. Teraz już poszło szybciej. Heinz pracował łopatą, mając nieprzyjemne wrażenie, jakby kopał własny grób. Zresztą otoczenie sprzyjało takim skojarzeniom. Znajdowali się w samym środku podziemi, u zbiegu korytarzy. Było ich pięć, każdy prowadził w inny rejon miasta. Łączyły podobno miejscowy zamek i ratusz z innymi ważnymi miejscami. Podobno, bo po długiej podróży krętymi przejściami trudno się było zorientować, gdzie są. Esesman podejrzewał, że de Berg celowo ich tak prowadził, by stracili orientację.

Pracowali w pocie czoła, nie rozmawiając już, bo szkoda było sił, kaszląc co trochę, kiedy wapienny pył podnosił się, poruszony padającymi grudami ziemi, żeby osiąść w płucach drażniącymi drobinkami

– Panie Obersturmfuehrer – Georg wylazł z głębokiego już na przeszło półtora metra dołu – może już wystarczy?

De Berg zajrzał.

– Jeszcze przynajmniej metr – odparł sucho. – I pośpieszcie się. Zostało niewiele czasu.

Zmordowani i zlani potem, znów wzięli się za łopaty. Ale nie szło już pracować we trzech. Dół był zbyt głęboki, przeszkadzali sobie nawzajem, narzędzia obijały się o ściany. Zmieniali się więc co pięć minut. Dowódca spoglądał krzywo, ale milczał. Najważniejsze, żeby zdążyli.

– Co tu ma być? – odważył się zapytać odpoczywający właśnie Johann.

– Jak to co? – De Berg wzruszył ramionami. – Przywiozą nam skrzynię zawierającą ważne dokumenty.

– A może złoto? – uśmiechnął się krzywo Johann.

– Na pewno nie złoto – potrząsnął głową Obersturmführer. – Ale może coś jeszcze cenniejszego?

Szeregowiec zastanowił się nagle, dlaczego nieprzystępny oficer stał się nagle dziwnie rozmowny. Może i jemu już dojadło zalegające od dobrych dwóch godzin milczenie?

– A co może być cenniejszego? – Heinz postanowił skorzystać z okazji i pociągnąć przełożonego za język.

– Może ważne dokumenty, żołnierzu? Archiwa, które nie mogą wpaść w ręce wroga.

– Nie lepiej to po prostu zniszczyć?

Odpowiedziało mu przenikliwe spojrzenie.

– Nie mnie decydować, co ma się stać z takimi papierami – rzekł groźnie oficer. – Tym bardziej wam.

– Dobrze już, dobrze – wycofał się Johann. Z takimi jak ten nigdy nie wiadomo, kiedy strzelą człowieka w pysk, chociaż niby miło rozmawiają. – Moja kolej kopać.

– A może i złoto – rzucił za nim oficer. – Co jest w skrzyniach to tajemnica. A jeszcze większa, że w ogóle one istnieją.

Wreszcie de Berg był zadowolony. Dół osiągnął głębokość, jakiej oczekiwał. I to w sam czas. Gdzieś z bocznego korytarza dobiegły bowiem zgrzyt i głosy. Po kilku minutach wtoczył się wózek. Dwaj esesmani zatrzymali go tuż przed wałem ziemi okalającym dół. Na widok oficera stanęli wyprężeni, wyrzucili przed siebie prawe dłonie. Obersturmfuehrer odpowiedział niedbałym machnięciem.

– Wszyscy pochodzicie z tych terenów – zwrócił się do zmęczonych pracą żołnierzy. – Wszyscy znacie polski. Który najlepiej?

– Chyba ja – odezwał się Heinz. Przed wojną mieszkał blisko granicy, handlował czym popadło i z kim popadło. A poza tym w tym regionie żyło wielu ludzi o polskich korzeniach. Chyba każdy Niemiec miał możliwość przyswoić język, tylko nie wszystkim się chciało.

– Doskonale.

De Berg wyjął pistolet. Szybki ruch dłonią, szczęk zamka, a zaraz potem wystrzał. Johann padł z przestrzeloną głową. Nie zdążył się nawet zdziwić. Georg, na widok otworu lufy kierującej się w jego stronę, padł na kolana.

– Za co? – jęknął. – Przecież nic nie zrobiłem!

– Za nic – w głosie oficera zabrzmiała stal. – Dla dobra i odrodzenia Trzeciej Rzeszy!

Żołnierz chciał jeszcze coś powiedzieć, przedłużyć choć o kilka chwil życie. Nadaremnie. Nie słyszał strzału, zobaczył tylko błysk ognia na końcu lufy. Kula wwierciła się w czaszkę, przerywając korowód obłędnych myśli. Heinz zasłonił się odruchowo ręką, jakby to mogło powstrzymać egzekucję. Przymknął oczy i czekał. Nie ma sensu błagać o litość. W SS takie pojęcie nie było znane. Na tych, którzy poznali tajemnicę został wydany wyrok. Nieważne czy są winni. Zresztą, czy w czasie wojny można mówić o niewinnych żołnierzach? Przed oczami stanęła mu białoruska wioska. Wielka kołchozowa stodoła płonęła wesołym, jasnym ogniem. Ze środka dobiegało wycie i złorzeczenia. Między palącymi się domami biegały przerażone dzieciaki, a żołnierze bawili się łapiąc je i wrzucając w płomienie. Sam wlókł kilkuletniego chłopczyka. W ostatniej chwili ruszyło go sumienie, przypomniał sobie swojego słodkiego Karla. Jednak było za późno. Chciał puścić malca, ale wtedy chwycił smarkacza któryś z towarzyszy broni i cisnął do ognia. Śniło mu się to potem po nocach, utkwiło w pamięci, choć przecież potem widział o wiele gorsze rzeczy.

Czekał, ale nie słyszał strzału. Czy można usłyszeć nadlatującą kulę? Ta myśl przemknęła przez głowę jak błyskawica. A może już nie żyje, ale jeszcze to do niego nie dotarło?

– No, już – usłyszał. – Opuść rękę i otwórz oczy.

Niepewnie rozchylił powieki. Przybyli esesmani szczerzyli zęby, na ustach de Berga też błąkał się blady uśmiech.

– Ty jesteś nam potrzebny, Heinz. Dlatego przeżyjesz.

– Ale dlaczego? – szepnął pobladłymi wargami. – Czemu pan ich zabił?

– Dla bezpieczeństwa i zachowania tajemnicy. O takim miejscu nie może wiedzieć zbyt wielu ludzi. A teraz do dzieła.

Heinz zrozumiał dopiero teraz, dlaczego dół był tak głęboki. Żeby zmieściła się nie tylko skrzynia, ale i ciała. Najpierw wrzucili do dołu Johanna i Georga, przysypali ich grubą warstwą ziemi, a potem dopiero opuścili skrzynię. Pracował wraz z podoficerami, machał gorliwie łopatą, zabezpieczał skrzynię, żeby wreszcie na wierzchu położyć cegły i zapuścić zaprawę. Materiały zostały zgromadzone w korytarzu z prawej strony, była nawet woda. Ktoś dobrze obliczył, ile tego będzie trzeba, bo nie zostało prawie nic. Jeszcze tylko należało coś zrobić z pozostałą ziemią. Załadowali ją na wózek i pociągnęli z wysiłkiem. Musieli kilka razy przystawać, żeby de Berg zaznaczył coś na swoich planach. Heinz przez cały czas czuł mrowienie w krzyżu. Obawiał się, że w każdej chwili może jeszcze podzielić los zastrzelonych. Niewykluczone przecież, że potrzebowali go jeszcze tylko po to, by pomógł dokończyć roboty i ciągnąć wózek? A przed samym wyjściem czeka śmierć? Ciężko myśleć o niej, jeśli bardzo niedawno przeszła obok, niemal zawadziwszy ostrą, wielką kosą.

– Rozsypcie ziemię tutaj – rozkazał Obersturmführer. – I rozgarnijcie dokładnie. Nie będziemy jej taszczyć na linach razem z wózkiem. Heinz ze mną, a wy załóżcie sznury. Podeprzecie to gówno od dołu, ile będziecie mogli.

Wyszli po skrzypiącej drabinie. Po chwili nad krawędzią otworu pojawiła się czarna od ziemi ręka, podając końcówki liny. Tym razem sam de Berg musiał wziąć się do pracy. Podciągali ciężki wózek, słyszeli stękanie esesmanów na dole. Potem na chwilę ciężar zwiększył się, bo tamci nie sięgali wyżej, nawet stojąc na palcach. Zdawało się, że esesman z feldfeblem nie utrzymają sznurów, ale już pokazała się rama z poprzeczką. Heinz natychmiast przesunął rękę, chwycił drewno, zaparł się i zaczął ciągnąć. Natychmiast dołączył do niego oficer. Któryś z ludzi na dole poszedł po rozum do głowy, podparł wózek drabiną, podepchnął. Pojazd wyskoczył na powierzchnię nagle, mało nie przejeżdżając Heinzowi po stopach.

Żołnierz rozejrzał się dopiero teraz. Stali opodal zamku, wśród krzewów, obok starej baszty. To i tutaj jest wyjście z podziemi? Zdumiał się. Przecież wiele razy tu bywał, w dzieciństwie bawił się w tym miejscu. A podobno dzieci potrafią wszystko odkryć... Z dala dolatywał odgłos kanonady, głośniejszy niż jeszcze wczoraj.

– Zbliżają się, łajdaki – mruknął de Berg. – Ale my tu jeszcze wrócimy. Odzyskamy nasz Vaterland.

Tymczasem podoficerowie wyszli na powierzchnię.

– Trzeba to zamaskować – powiedział dowódca.

Ułożyli na otworze deski, przysypali je ziemią.

– Niebawem ktoś przyjdzie dokończyć robotę – De Berg otrzepał mundur. – A teraz...

Dwa suche strzały, dwie strugi krwi i głuchy odgłos padających ciał. Obaj esesmani leżeli na ziemi, jeden na drugim, a z lufy lugera ulatywała strużka dymu.

– Nie patrz tak! – warknął Obersturmführer. – Pomóż!

Załadowali ciała na wózek.

– A ja? – spytał Heinz. Było mu już wszystko jedno.

– Co ty?

– Kiedy mnie pan zastrzeli?

De Berg roześmiał się. Co ta wojna robi z ludźmi, pomyślał feldfebel. Przed chwilą ten oficer zabił dwóch Niemców, wcześniej bez zmrużenia oka wykończył też dwóch. W normalnych czasach pewnie by wymiotował dwa dni. Ale on się śmieje. A ty, Heinz? – natychmiast przeleciało przez głowę – ty też nie myślisz o ofiarach. Bardziej jesteś ciekawy niż oburzony.

– Ciebie nie mam zamiaru zastrzelić – de Berg klepnął go w ramię. – Jesteś teraz potrzebny tutaj bardziej niż ja.

– Nie rozumiem.

– Nie ma co rozumieć. Zostaniesz na straży. Nie ewakuujesz się.

– Ale...

– Nie ma żadnego „ale”, mój drogi. Od dzisiaj, a właściwie od pojutrza, bo wtedy tu dotrą komuniści, masz na imię nie Heinz, ale, powiedzmy, Henryk. Nazwisko sobie sam wymyśl, byle szybko, bo muszę ci wyrobić dokumenty. Niemiec polskiego pochodzenia, byłeś prześladowany przez hitlerowców. To wyjaśni akcent. Wiele nie będziesz musiał na pewno tłumaczyć, bo to właśnie Sowieci uwolnią cię z więzienia, z wiszącej celi.

– I co mam potem robić?

– Pilnować, żeby nikt nie znalazł tego, co dzisiaj ukryliśmy w podziemiach. Masz dotrzymać przysięgi, którą składałeś ojczyźnie, narodowi niemieckiemu i fuehrerowi.

– A co właściwie jest w tej skrzyni?

Oficer długo patrzył mu w oczy. Tak długo, że Heinz odwrócił wreszcie wzrok.

– Jeszcze jedno takie pytanie, a będę zmuszony zmienić strażnika, zanim na dobre obejmiesz obowiązki. Wiesz, co to znaczy?

Heinz nie odpowiedział.

– Musi ci wystarczyć świadomość, że poświęcasz się dla naszego kraju. Jakimkolwiek by po tej wojnie był i co byś o nim myślał, rób swoje. Za jakiś czas zgłosi się do ciebie ktoś, kto powie co dalej, może dostarczy nawet trochę pieniędzy.

– A jeśli ktoś mnie kiedyś rozpozna? Nie mieszkałem nigdy tutaj, w Oleśnicy, ale zawsze może się zdarzyć...

– Poradzisz sobie! Jesteś żołnierzem, prawdziwym Niemcem! Każdy, kto zagraża Rzeszy zasługuje jedynie na śmierć! A teraz odbiorę od ciebie specjalną przysięgę. Jeśli ją złamiesz, dowiemy się. Nie pytaj kto, w ogóle nie zadawaj zbędnych pytań. Powtarzam, jeśli nas zdradzisz, znajdzie cię odpowiedni człowiek. Może ja, może kto inny. To obojętne. Wtedy będziesz się modlił o szybką śmierć.

Zapadła cisza, przerywana jedynie odgłosami artyleryjskiej kanonady. Ludność w większości już uciekła, przerażona opowieściami, co czeka każdego napotkanego Niemca z rąk czerwonoarmistów.

– To wejście zalejemy betonem. Zbyt łatwo je znaleźć.

– Jak mam pilnować tajemnicy – Heinz już pogodził się z losem. – Przecież nie mam pojęcia o tych tam korytarzach. Toż to istny labirynt.

De Berg wcisnął mu w rękę plik kartek.

– Tutaj masz dokładne plany. Poradzisz sobie. Zamieszkasz w pobliżu jednego z wejść do podziemi.

– To znaczy gdzie?

– To znaczy tam – oficer wskazał oddalony o kilkaset metrów dom. – Nie jesteś głupi, poradzisz sobie. I nie obawiaj się, nie zostawimy cię samego.

Heinz westchnął w duchu. Właśnie tego się obawiał. Ze nie dadzą mu spokoju. Kto raz się wplątał w pracę z SS albo Abwehrą, ten nie mógł liczyć na życie bez niespodzianek. Ale może po wojnie coś się zmieni? Może będzie mógł wszystko cisnąć i żyć po swojemu? Po raz pierwszy pomyślał z prawdziwą ulgą, że militarne awantury Hitlera mają się ku końcowi.

Werner von Braun przechadzał się nerwowo po pokoju w ekskluzywnym hotelu. Widok za oknem był tak różny od zrujnowanego, upokorzonego Berlina, miasta klęski, jakie zapamiętał z ostatnich dni wojny. Wysokie, potężne domy dumnie pięły się pod niebo, jakby chciały przebić się przez pokryte strzępami obłoków sklepienie.

Zaklął pod nosem. Przeklęci Amerykanie! Nie dość im zwycięstwa, chcą do ostatka wyzyskać jego owoce! A najgorsze, że oczekują od niego ujawnienia wszelkich tajemnic o wszelkich pracach i projektach, w których brał udział. Dzisiaj też... Kroki za drzwiami. Zaraz wejdzie oficer śledczy. Abraham Willbein. Niski, układny, o ostrych rysach twarzy i czarnych włosach z zakolami na czole. Semicka karnacja, ciemne oczy i wydatny nos. W hitlerowskich Niemczech nie chodziłby po ulicy sekundy dłużej niż czas potrzebny na przyjazd patrolu SS albo gestapo.

– Witam, panie profesorze – uśmiechnął się w drzwiach porucznik. – Słyszał pan o naszym sukcesie? Bomba atomowa zrzucona na Japonię spełniła nasze najśmielsze oczekiwania.

– Jestem zdumiony i wręcz zszokowany. – Von Braun rozłożył ręce. – Według moich obliczeń to niemożliwe!

Oficer wszedł dalej, usiadł na krześle przy stole. Wskazał naukowcowi miejsce po drugiej stronie.

– Według pana obliczeń co powinno się stać?

– Po pierwsze do budowy bomby atomowej trzeba setek kilogramów, a może nawet ton uranu! A wy zrzuciliście jakieś maleństwo...

– Zgadza się. Ale proszę mówić dalej.

– Po drugie, czy nie obawialiście się, że reakcja łańcuchowa może objąć całą materię na ziemi? Trzeba to było wziąć pod uwagę...

– Owszem, profesor Rutheford podobno mówił coś na ten temat, ale okazało się, że to jakiś błąd w założeniach czy coś podobnego. Nie wiem dokładnie. Ale zagrożenia zagłady świata jednak nie ma. Sam pan zresztą widzi. W niewielkiej skorupie zamknęliśmy energię równą dwudziestu tysiącom ton trotylu. Imponujące.

– I straszne zarazem.

– Straszne – potwierdził porucznik. – Ale i wy chcieliście mieć swoją wunderwaffe, prawda? Wielki sztab ludzi pracował usilnie nad jej zbudowaniem.

– Tylko, że nam nie wyszło.

– Czy aby na pewno? – Willbein zmarszczył brwi. – Chcę panu powiedzieć, że przejęliśmy kilka miesięcy temu niemiecki transportowy okręt podwodny z pewnym ładunkiem. A pan wie, jakim.

Von Braun wydął wargi. Starał się nadać twarzy wyraz znudzony i zniechęcony.

– Pojęcia nie mam, poruczniku. To jakieś dyrdymały...

Oficer poderwał się, błyskawicznie obiegł biurko, żeby stanąć twarzą w twarz z przesłuchiwanym.

– Nie wiesz, faszystowski sługusie? – wydyszał. – Nie wiesz? Sam byłeś przy załadunku okrętu! Sam nadzorowałeś prace! A teraz nie wiesz? Wysłaliście tę łódź Japończykom, żeby ich rękami dokonać zemsty na aliantach!

Niemiec zagryzł wargi. Niedawno byle porucznik nie miałby do niego dostępu. A jeśli nawet, słuchałby rozkazów. A dzisiaj ten szczeniak pozwala sobie na podobne ekscesy.

– Powiem ci, co tam było – śledczy uspokoił się, wrócił na miejsce. – Całkiem sporo oprzyrządowania i materiałów do konstrukcji bomby atomowej. Przypuszczamy, że to tylko część materiałów, jakie przekazaliście Japonii. Na szczęście kapitan okrętu okazał się człowiekiem rozsądnym i na wieść o kapitulacji poddał się pierwszej napotkanej jednostce amerykańskiej. Jednak nie to jest najważniejsze, panie Braun.

– Von Braun – poprawił go naukowiec podnosząc dumnie głowę.

– Panie Braun – powtórzył z uporem Willbein. – Tam było jeszcze coś. Coś tak tajnego, że haupsturmfuehrer SS biorący udział w rejsie, wysadził się z tym, gdy tylko piechota morska wkroczyła na pokład. Właściwie nie tyle się ten esesman wysadził, co spalił żywcem. Nie wiem, jakiej substancji użył, ale spłonął prawie doszczętnie. Razem z papierami, które przewoził w specjalnym pojemniku. Przypuszczam, że wcale nie miał ochoty ginąć, tylko ktoś przesadził z chemikaliami. Bywa w pośpiechu. A może chodziło o to, żeby ten człowiek nie dostał się w niepowołane ręce. Ciekawa historia?

– Bardzo ciekawa – Von Braun wykrzywił wargi w uśmiechu. – Nie rozumiem jednak, po co mi pan ją opowiedział.

– Doskonale pan rozumie, profesorze – oficer powrócił do uprzejmego tonu z początku rozmowy. – Treść tych dokumentów zapewne była panu doskonale znana.

– Po pierwsze, panie poruczniku – odparł spokojnie Niemiec – na tym okręcie nie mogło być oprzyrządowania do produkcji bomby atomowej. Ktoś pana wprowadził w błąd. Owszem, byłem przy załadunku, ale tylko ze względu na materiał rozszczepialny, jaki wysłaliśmy Japończykom. Nie przeczę. Jednak to nie moja inicjatywa. Rząd cesarski zażyczył sobie części naszych zapasów do celów naukowych.

Myślałem, że oni do czegoś doszli w tym względzie. Sam pan wie, że z naszych badań wynikało, iż w najbliższych latach skonstruowanie broni masowego rażenia jest niemożliwe.

– To się jeszcze okaże. Mamy dużo czasu na rozmowy.

– Teraz po drugie. Co do dokumentów tego esesowca – ciągnął niezrażony von Braun – nie mam nawet mglistego pojęcia, jaka była ich treść. SS nie zwykło się spowiadać ze swoich poczynań.

– Nie wierzę w ani jedno pana słowo.

Werner von Braun uśmiechnął się uprzejmie.

– A po trzecie – podjął lodowatym tonem – może mi pan wierzyć albo nie. Może pan sobie uważać, że spędzimy jeszcze dużo czasu. Ale mam dla pana przykrą informację. Dziś rano odwiedził mnie pułkownik Gilbert. Tak właśnie – z zadowoleniem obserwował zmiany na twarzy rozmówcy. – Pułkownik Gilbert, szef wiadomej panu komórki wywiadu wojskowego. Obiecał mi, że za tydzień, najdalej dwa zostanę skierowany do pewnego ośrodka naukowego, którego nazwy nie wolno mi wymieniać. Obawiam się, że to nasze ostatnie spotkanie. Wasz kraj potrzebuje mojej wiedzy bardziej niż zaspokojenia pana rasowych kompleksów.

– Morderca – rzucił przez zaciśnięte zęby porucznik. – Z twojej przyczyny zginęły tysiące, dziesiątki tysięcy niewolników w podziemnych zakładach!

– Nikogo nie zabiłem – Von Braun również zacisnął zęby. – Nie zostałem i nie zostanę oskarżony o zbrodnie wojenne!

– Ale sumienie masz robaczywe, co?

– To moja sprawa. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

Labirynt von Brauna

Подняться наверх