Читать книгу Labirynt von Brauna - Rafał Dębski - Страница 5
1
ОглавлениеJak bardzo człowiek może pragnąć snu wie tylko ten, kto o drugiej nad ranem siedział w samochodowym fotelu, starając się za wszelką cenę nie zamknąć zmęczonych oczu. Powieki są wtedy niesamowicie ciężkie i zdaje się, że ich brzegi zostały posmarowane szybkoschnącym klejem. Wystarczy sekunda... ba, ułamek sekundy, aby zespoliły się w nierozerwalną całość. Koszmar. Walka ze snem jest czymś, przy czym największe życiowe wyzwanie wydaje się dziecinnie proste.
Wroński przeciągnął się, otworzył usta, ale nie ziewnął. Nie wolno ziewać, bo kiedy raz się zacznie, trudno przestać. Podobno w czasie ziewania organizm się dotlenia. Taką informację znalazł kiedyś w jakimś medycznym piśmie. Może i prawda. Dotlenia się, dotlenia, a potem zasypia.
Czytał kiedyś wspomnienia żołnierzy piechoty Pierwszego Korpusu Berlinga. Pokonywali olbrzymie odległości, często idąc bez przerwy dzień i noc albo nawet dłużej. Nogi stawały się sztywne, żołnierzowi zdawało się, że nie da rady zrobić następnego kroku, a jednak szedł. Parł do przodu jakby został pozbawiony własnej woli, śpiąc z otwartymi oczami, wpadając na kolegów, staczając się w przydrożne rowy, ale szedł. Nie głód, nie pragnienie, nie samobójcze akcje bojowe były najgorsze, ale właśnie brak snu.
Przecież pozbawienie snu to jedna z najskuteczniejszych metod przesłuchań. Człowiek po pewnym czasie kompletnie głupieje, zaczyna tracić rozeznanie, staje się podatny na obróbkę, można od niego wyrwać nieopatrzne słowo, często wręcz całe zeznanie. Za chwilę spokoju niektórzy potrafią sprzedać przyjaciół, oddać oprawcom na pożarcie najbliższych.
Rozprostował nogi. To się nazywa koszmar obserwacji. Najgorsze chyba, co jest w policyjnej robocie. No, może poza wypełnianiem zaległych papierów. Nagle coś mignęło z prawej strony. Senność natychmiast zniknęła, odruchowo sięgnął po pistolet. Pukanie w okno, znajoma twarz i ulga. Co prawda nie spodziewał się napaści, ale zawsze była to chwila nieprzyjemnych emocji. Do tego nie można się przyzwyczaić nawet po dziesięciu latach służby.
– Michał, kończysz wachtę – Nocny gość wsadził głowę przez uchyloną szybę. Do wnętrza wtargnął nocny chłód i ostry charakterystyczny zapach. – Mam cię zmienić.
– Miał mnie zmienić Jurek – odparł niechętnie. – Ale dopiero za cztery godziny. A ty znów piłeś. Nie możesz przecież zostać na obserwacji.
– Nie pieprz! Zdaje ci się, że przylazłem z własnej woli? Rozkaz starego. Wyrwał mnie z łóżka. Piłem, piłem! Jasne, że piłem. Gdybym się spodziewał, że cię każą zastąpić... – zawiesił głos.
Też byś się nachlał, dokończył w myślach Wroński. Skułbyś się tak samo, bo już ci wszystko jedno. A taki był z ciebie dobry glina, Miro. Stoczyłeś się.
– Dobra, wyrywaj już – zniecierpliwił się tamten. – Masz się zaraz zjawić na Wałowej, na łąkach przy śluzie.
– Stąd na piechotę? – Skrzywił się niechętnie. – To drugi koniec miasta!
– Za budynkiem straży pożarnej czeka radiowóz. No przecież nie mogli podjechać tutaj zabrać jaśnie pana hrabiego!
Michał roześmiał się. Też coś! Tak jakby Mucha był naiwną panienką i nie wiedział, że jest pod specjalnym nadzorem.
– Wiesz, o co chodzi?
Miro wzruszył ramionami.
– Znów jakiś trup. To pewnie będzie twoja działka – w jego głosie zabrzmiała nutka zazdrości. Alkoholikowi nie powierza się poważniejszych spraw. – Ja będę się nudził czekając na Jurka.
– Chyba że coś się stanie.
– A co ma się stać? Mucha śpi jak zabity. W dodatku gnojek nie martwi się nawet o bezpieczeństwo, skoro go pilnujemy.
– Gnata masz?
– A po co? – pogardliwe prychnięcie. – W naszej zapyziałej mieścinie ostatni raz broni używała jeszcze milicja. Tuż po wojnie.
Michał szedł w kierunku siedziby straży pożarnej kręcąc w duchu głową. Na obserwacji takiego gieroja jak Mucha należy mieć broń. To prawda, że w Oleśnicy rzadko była okazja jej używać, ale nie do końca jest tak, żeby strzelano ładnych kilkadziesiąt lat temu. Całkiem niedawno Jurek musiał pociągnąć za spust, kiedy ścigali złodziei samochodów.
Trup spoczywał tuż przy obmurowaniu betonowego mostku przerzuconego przez rzeczkę. Nazwać zresztą toto rzeczką było sporym nadużyciem. W języku wojskowym zapewne określono by coś takiego mianem „cieku wodnego pozbawionego znaczenia strategicznego”. Mostek też właściwie nie był mostkiem, lecz solidną konstrukcją długości najwyżej pięciu metrów, na której umocowano mechanizm do podnoszenia drewnianej kurtyny, zwanej szumnie śluzą. Woda, wezbrana po nocnym deszczu, przelewała się górą, przeciekała przez szczeliny, szumiąc i cuchnąc bardziej niż zwykle. Kilkadziesiąt metrów dalej płynęła druga podobna struga, niepomiernie jednak brudniejsza, nazywana potocznie szambiarką albo kondoniarą. Obie rzeczułki rozszerzającymi się widłami przecinały łąki przed nasypem kolejowym.
Michał pochylił się nad zwłokami, obejrzał dokładnie ułożenie kończyn, przyjrzał się twarzy o wywróconych białkach oczu. Technik robił ostatnie zdjęcia, lekarz pogotowia czekał aż policjanci skończą pracę. Oparty o poręcz mostka żuł gumę z obojętną miną.
– Co powiedział konował? – Wroński podszedł do komendanta.
– Prawdopodobnie skręcił kark. Wypadek. Ale więcej będzie wiadomo po sekcji.
– Wypadek – prychnął Michał. – To już czwarty taki wypadek w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Najpierw rozbita czaszka i poważny uraz szyi. – Zagiął palec. – Prawdopodobnie uderzenie o krawężnik. Potem złamany kręgosłup i uduszenie wymiocinami – Zgiął drugi. – Prawdopodobnie upadek z nasypu kolejowego. Następnie porażenie prądem podczas majstrowania przy lampie oświetleniowej – Przyszła kolej na trzeci palec. – Też wypadek. A teraz to. Wszystko w promieniu kilkuset metrów. Ile będziemy udawać, że nic się nie dzieje? Pora chyba uznać, że...
– Zamknij się! – przerwało mu warknięcie dowódcy. – Pogadamy na komendzie, komisarzu. A teraz przejdź się po domach. Może ktoś coś widział.
Wroński wzruszył ramionami. O jakich domach on mówi? Za plecami błonia zamkowe, po lewej miejski park, po prawej chaszcze i ugory, dopiero za nimi osiedle domków. Jedyne zamieszkane miejsce w pobliżu to poniemieckie domiszcze, zasłaniające zresztą widok położonym dalej zabudowaniom. Zresztą i ono jest dość oddalone od tego miejsca. Tam na pewno niczego się nie dowie.
– Poczekaj, szefie – mruknął. – Ktoś na pewno jest tutaj – wskazał grupkę ciekawskich. Błyski kogutów radiowozów i pogotowia zwabiły, mimo późnej pory, kilkunastu mieszkańców z okolicy. Niestety, nie tylko ich. – Niech to szlag! Proszę spojrzeć, kto nadciąga!
Czerwony samochód z logiem miejscowej gazety zahamował z piskiem opon. Wyskoczył z niego chuderlawy osobnik o nerwowych ruchach. Zabawnie drobiąc, pobiegł w stronę śluzy. W połowie drogi zatrzymał go rosły funkcjonariusz. Tamten zaczął wymachiwać dziennikarską legitymacją, wołając wysokim, nieprzyjemnym głosikiem.
– Idź, Michał – Komendant odwrócił głowę udając, że nie dostrzega przybysza – ja nie mam cierpliwości. Wezmę kogoś i rozpytam tych ludzi.
Wroński zgrzytnął zębami. To niezaprzeczalny przywilej przełożonego wpakować pracownika w bagno. Wystarczy wydać rozkaz. Ruszył w stronę człowieka usiłującego sforsować żywy mur potężnej piersi policjanta. Przedstawiciel miejscowej śmietanki medialnej pienił się tym bardziej, im większy spokój i stanowczość wykazywał funkcjonariusz.
– Co jest, posterunkowy? – Michał podszedł ze zmarszczonymi brwiami. – Ktoś zakłóca spokój?
– Proszę nie udawać! – krzyknął łamiącym się z emocji głosem dziennikarz. – Przecież doskonale pan wie, kim jestem!
– Och! – komisarz uniósł brwi. – Rzeczywiście, sam redaktor naczelny. Nie poznałem pana. Ale jest przecież tak ciemno...
Przybysz z powątpiewaniem spojrzał na okoliczne lampy oraz reflektory policji. Jednak zanim zdążył wyrazić swoje zdanie, Wroński uprzedził go.
– Niestety, nie możemy pana wpuścić na teren zdarzenia. To zbyt poważna sprawa.
– Kolejne morderstwo? – oczy dziennikarza błysnęły.
– Morderstwo? – zdziwił się Michał – Kolejne?! O czym pan mówi? Owszem, wydarzył się śmiertelny wypadek. Wypadek – powtórzył z naciskiem – nic więcej, panie Niwa.
– W takim razie proszę mnie wpuścić – redaktor znów usiłował przejść pod ramieniem mundurowego. – Mam prawo wykonać kilka zdjęć...
– Ma pan prawo – wpadł mu w słowo Wroński – stanąć sobie grzecznie z boku i nie przeszkadzać w czynnościach służbowych. Rozumiem, że truposz to gratka dla miejscowej gazetki. – Z satysfakcją patrzył na wściekłość nieproszonego gościa, gdy ten usłyszał pogardliwym tonem wypowiedziane słowo „gazetka”. – Ale żadnych zdjęć nie będzie. Tym bardziej, że przyjechał już prokurator – zerknął nad ramieniem intruza. Szlęzak zmierzał energicznym krokiem w ich stronę.
– I bardzo dobrze! Pan Paweł na pewno pozwoli mi zrobić materiał.
Jednak pan Paweł na widok naczelnego zawrócił. Wolał nadłożyć drogi idąc wzdłuż jezdni do drugiej ścieżki.
– Obawiam się, że jednak nic z tego nie będzie – zauważył cierpko Michał.
– To skandal! Społeczeństwu należy się rzetelna informacja! Zresztą zaraz tu będzie nasza telewizja!
Komisarz z niesmakiem słuchał krzyków dziennikarza. Czy on naprawdę chce zamieścić zdjęcie nieboszczyka w gazecie? Hiena. A rednaczelny pienił się dalej.
– Jutro o wszystkim powiem burmistrzowi! Już on was ustawi.
Co ten pismak sobie wyobraża? Że jest w Stanach Zjednoczonych? Wroński wysunął się przed wielkiego policjanta, stanął twarzą w twarz z dziennikarzem.
– Proszę bardzo – wycedził. – Pan burmistrz na pewno poruszy wszelkie znajomości, użyje wszelkich wpływów, żeby spowodować usunięcie mnie ze służby tylko dlatego, że nie jestem dość czołobitny dla miejscowego przedstawiciela czwartej władzy. Spadaj pan stąd, zanim każę pana zatrzymać za utrudnianie dochodzenia! Mamy pilniejsze rzeczy do zrobienia niż użerać się z jakimiś nieodpowiedzialnymi idiotami.
– Pan mnie ciężko obraził! Nazwał mnie pan idiotą! Ten policjant jest świadkiem.
– A czy mówiłem o panu? Ten policjant jest świadkiem, że mówiłem bardzo ogólnie, nie zwracałem się do pana konkretnie. Prawda, Romek? – zwrócił się do mundurowego.
Młody chłopak wytrzeszczył na niego oczy, a potem powoli, niepewnie skinął głową. Niwa, mrucząc nieprzychylnie pod nosem, cofnął się.
Dym wisiał ciężką zasłoną w gabinecie komendanta. Od przeszło godziny ćmili papierosy, odpalając jednego od drugiego. Wroński miał dość. I palenia, i jałowych rozważań. Ileż można udawać, że to, co dzieje się dookoła, jest czymś innym niż w rzeczywistości?
– Chyba nie chce mi pan wmówić, szefie, że te wszystkie trupy to rzeczywiście tylko przypadek. Miejsce znalezienia, okoliczności i pora dnia czy raczej nocy, a także fakt, że do tej pory nie udało się zidentyfikować żadnego z denatów. Wreszcie wszystkie ślady wskazują, że ciała zostały przeniesione z innego miejsca. Powinniśmy wysłać próbki do laboratorium w Warszawie, skoro nasi nie mogą albo nie chcą sobie z tym poradzić.
Komendant zmarszczył brwi, czoło przecięła pionowa zmarszczka.
– Nie wymądrzaj się, komisarzu. Te sprawy nie wiążą się w żaden sposób. Czy to takie dziwne, że jeden z drugim popiją i skręcą sobie po ciemku kark?
– Owszem, dziwne, i dobrze pan o tym wie. Przy jednym można mówić o wypadku, przy dwóch o niesamowitym zbiegu okoliczności, ale my mamy...
– Nie potrzebuję tutaj afery z seryjnym zabójcą – przerwał obcesowo komendant – nie dociera do ciebie? Chcesz prowadzić sobie ciche śledztwo? Proszę bardzo, ale licz się z konsekwencjami, bo ja tego zabraniam. Zabraniam! – powtórzył głośniej, dobitnie. – Nie będę tolerował samowoli. A ty uważaj, bo jednym bezmyślnym ruchem zmarnujesz sobie karierę.
– A czy ja mówię o seryjnym zabójcy? – zdziwił się Wroński – Ja tylko chcę panu uświadomić, że to nie przypadek.
– Jeśli nie masz na myśli patologicznego mordercy, to kogo?
– Nie wiem. Jeszcze nie wiem. Ale to nie może być zbieg okoliczności.
W tym momencie zadzwonił telefon. Komendant niecierpliwym ruchem poderwał słuchawkę.
– Czego?! – chwilę słuchał z coraz bardziej osłupiałą miną, potem odłożył plastikowy przedmiot, jakby ten mógł wybuchnąć przy mocniejszym wstrząsie. – Mamy problem. I to całkiem spory. Znaleziono następne zwłoki. Tym razem w parku, przy ogródku jordanowskim.