Читать книгу Labirynt von Brauna - Rafał Dębski - Страница 8
4
ОглавлениеProtokół z sekcji rzeczywiście dotarł następnego dnia. Oczywiście Wroński otrzymał tylko ten, który dotyczył zastrzelonego. Żadnych rewelacji. Użyto strzelby niewiadomego pochodzenia. Trzeba jeszcze czekać na wyniki laboratoryjnych badań balistycznych, które pewnie tylko to potwierdzą. I tak nie uda się ustalić właściciela spluwy. Śrut gruby, dwa strzały. Coś takiego nie powaliłoby może od razu żubra, ale na człowieka wystarczyło z zapasem. Już pierwszy strzał był śmiertelny. Drugi został oddany albo odruchowo, albo dla pewności, albo żeby dodatkowo utrudnić identyfikację. A może w grę wchodziły wszystkie te możliwości. Jednak dla komisarza najważniejsze było potwierdzenie podejrzeń – na ciele ofiary znaleziono pył wapienno- ceglany. Właściwie powinien pójść z tym do starego, ale po wczorajszej rozmowie z patologiem upewnił się ostatecznie, że szef coś kombinuje. Może ktoś wywiera na niego nacisk, żeby ukręcić łeb sprawie, a może to tylko zwyczajne kunktatorstwo? Tak czy inaczej, nie ma sensu o niczym go informować. Odpowiedź może być tylko jedna „nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy”. Amen. Trzeba sprawdzić, czy są jakieś informacje o nieboszczykach wprowadzonych do rejestru osób zaginionych. Wprawdzie oleśnicka komenda powinna zostać natychmiast zawiadomiona, ale diabli wiedzą. Różnie bywa. Tym w Warszawie zdaje się często, że Polska kończy się na tabliczce z nazwą stolicy. Włączył komputer, wprowadził hasło i zaczął przeglądać dokumenty.
– Cholera jasna, co jest?
Nie mógł znaleźć najmniejszej wzmianki o zwłokach z Oleśnicy. Przecież nawet gdyby zostały zidentyfikowane, pozostałby w zapisach przez jakiś czas ślad, a w miejsce skąd wysłano materiał musiałaby dotrzeć informacja. A tak wyglądało, jakby nigdy nie wprowadzono danych do systemu. To mógł wyjaśnić tylko jeden człowiek.
– Masz swoją sprawę, to ją prowadź – komendant wyglądał na mocno poirytowanego. Jak zawsze w takich chwilach, zacinał się lekko co jakiś czas. – A ty grze... grzebiesz w dokumentacji, jakbyś był na swoim forwal... folwarku!
– Słyszał kiedyś pan inspektor o uzasadnionych podejrzeniach? To one są miąższem pracy policjanta.
– Daruj sobie te barw... barwne porówn... nania.
Wroński patrzył na szefa uważnie. Czuł, że w tej chwili ma nad nim przewagę, bo to komendant czuje się zagubiony, przyłapany na gorącym uczynku, na jakimś tajemniczym szwindlu.
– Dlaczego? – zapytał spokojnie, chociaż i w nim się gotowało. – Dlaczego pan ukrył dokumenty, położył łapę na tych niby nie łączących się, nieistotnych sprawach?
– Gówno cię to obchodzi – komendant mówił przez zaciśnięte zęby, żeby w ten sposób ograniczyć zacinanie się. – Nie twój cyrk, nie twoje małpy. Dochodzenia umorzono. Koniec kropka.
– A może jednak mój cyrk? Jeśli tamte sprawy łączą się z prowadzoną przez mnie, a łączą się na pewno, mam chyba prawo, a nawet obowiązek interesować się, co dokładnie zostało ustalone. To mogłoby pomóc. Umorzenie umorzeniem, a warto by chyba jednak je wznowić, nie uważa pan?
Inspektor poczerwieniał. Michał doskonale wiedział, co się dzieje z przełożonym. Został przyparty do muru, ale prędzej połknie własny język niż powie, co sprawiło, że nie zgłosił niezidentyfikowanych zwłok do bazy poszukiwań. Postanowił dolać oliwy do ognia.
– Wie pan, szefie, że powinienem zawiadomić wydział wewnętrzny o takim zaniedbaniu?
Wiedział, pewnie, że wiedział. Podniósł się groźnie zza biurka. Zwalista postać zawisła nad Wrońskim jak grożący zawaleniem nawis skalny. Komisarz nie był ułomkiem, ale komendant zdawał się w tej chwili dwa razy większy od niego.
– Nie próbuj mi grozić, komisarzyno – wysyczał. – Nie strasz wy... wydziałem wewnętrznym. Zresztą możesz do nich pójść. Ale zapewniam, że to tobie dobiorą się do tyłka. Chociażby za niesłu... niesłuchanie rozkazów.
– Ani przez chwilę nie zamierzałem ich powiadamiać – Michał zdawał się nie przejmować wściekłością dowódcy. – Tylko tak powiedziałem, żeby pan sobie nie myślał. Doskonale wiem, co jest grane. Interweniował ktoś z wysoka, może nawet z samej góry. Mylę się?
Komendant opadł z powrotem na fotel. Uśmiechnął się krzywo.
– Powinieneś pisać książki fantastyczne – powiedział drwiąco. – Wy... wymyśliłeś sobie.
Kolejne zająknięcie jasno wskazywało, iż cały czas jest wzburzony. Wroński pokręcił głową, otworzył usta, żeby podrażnić jeszcze przełożonego, ale ten nie dał mu dojść do słowa. Sam przystąpił do ataku.
– Nie masz prawa łazić do współpracujących z nami patologów. Każda taka wizyta powinna być uzgodniona ze mną! Co tak patrzysz? Wiem, że wczoraj zapętałeś się do Ramiszewskiego.
– On to panu powiedział?
– On. Dzwonił dzisiaj rano.
Nieprawda, miał ochotę krzyknąć. Ramiszewski nie miał najmniejszego powodu, żeby powiadamiać komendanta.
– Jestem śledzony? – ta ewentualność wpadła mu do głowy w tej chwili. Twarz komendanta znów poczerwieniała. Trafiony zatopiony. – Kto? Kto mnie śledzi? Nikt z naszych, bo bym zauważył.
– Nie cipiej – odparł szorstko inspektor. – Nikt cię nie śle... śledzi, idioto. Powinieneś się leczyć.