Читать книгу Serce teściowej - Rafał Dębski - Страница 6
Fliegritterzy
ОглавлениеRękopis poniższy, zdeponowany w archiwum państwowym, publikujemy ku przestrodze wszystkim tym, którzy chcąc zahamować postęp, stają na drodze ludziom zdecydowanym ponosić najwyższe ofiary w imię nauki oraz dobra ludzkości.
Rydygier von Storm, radca dworu Jego Cesarsko-Królewskiej Mości, Franciszka Józefa XI, dnia 10 maja roku Pańskiego 2110
Skoro czytasz te słowa, mój daleki potomku, wiedz, iż spisane zostały wieki przed Twym narodzeniem, bo w roku Pańskim tysiąc czterechsetnym czterdziestym czwartym. Skąd mam pewność, żeś przyszedł na świat długo po tych wydarzeniach? Stąd mianowicie, iże, zgodnie z wolą jego wysokości cesarza, ukryto je w archiwach na lat sześćset i sześćdziesiąt sześć, albowiem miłościwie nam panujący uznał w swej mądrości, że takie wieści, diabła samego mogące o ból głowy przyprawić, szatańską liczbą winny być opatrzone ku przestrodze przyszłych pokoleń.
Będąc tedy skromnym sługą cesarskim, a zarazem jednym z pierwszych mieczów pośród walecznego rycerstwa austriackiego, zostałem oddelegowany z doniosłą misją w piękne Góry Kasperskie. Nie w ostatku na wybór mej skromnej osoby miały wpływ moje zainteresowania naukami wszelakimi wraz z alchemią i astrologią. Przydano mi do towarzystwa ponurego mnicha od dominikanów, ojca Eustachego, któren z kolei parał się egzorcyzmami. Tenże milczał całą drogę, spoglądając na mnie jeno z ukosa, a niechętnie. Zaufania widać nie miał do człeka, co zgłębiać pragnie naturę rzeczy, miast zdać się na wiarę i brać za pewnik każde słowo świętych ksiąg.
Pora bodaj najwyższa, byś zapoznał się, cny potomku, z celem wyprawy. Oto pan na zamku Krostenmädel, graf Gotfryd von und zu Schoenendreck, od dłuższego czasu słał raporty o tajemniczych zjawiskach, które zaczęły pojawiać się nad jego dziedziną. Początkowo na dworze jego cesarskiej mości przypuszczano, iż pan Gotfryd wyszedł z rozumu, co w jego rodzie bywało przypadkiem wcale częstym. Jednakowoż kiedy podobne skargi jęli słać pomniejsi pankowie, a do stolicy dotarła delegacja przerażonego i zdeterminowanego chłopstwa, cesarz musiał podjąć działania. To znaczy wysłał mnie i zakonnika dla rozpoznania sprawy. Pisma grafa Schoenendrecka mówiły o pojawiających się znad gór przynajmniej raz na tydzień „Niepojętych Obiektach Latających”, zwanych przez pospólstwo „Uprzykrzonymi Fruwającymi Obrzydlistwami”, jako że ptactwo domowe niepomiernie się płoszyło, a najspokojniejsze nawet krowiny zaczynały wierzgać niczym bojowe nieujeżdżone rumaki. Ponoć straszydła miały kształt koła podobnego do wielkiego talerza, w przelocie wydawały dźwięk niski i przeraźliwy, ciągnąc za sobą smród okropny i duszący.
– Takie to czasy nadchodzą – zakrzyknął dominikanin, gdy mu rzecz wyjawiono. – Do tych pór czarownice zadowalać się zwykły miotłami pospolitymi, ninie zaś ważą się czynić podobne eksperymenta!
Jedyne to były zresztą słowa, jakiem od egzorcysty usłyszał. W drodze burczał jeno, a głową dawał znaki, czego mu trzeba.
Zamek Krostenmädel posadowiono na wysokim wzgórzu, a raczej górze strzelistej, bronionej ze wszech stron przepaściami. Na szczyt prowadziła jedynie wąska droga, łatwa do obrony, znajdująca się cała pod ostrzałem z murów. Z podziwem patrzyłem na dzieło budowniczych. W dawniejszych czasach ci z grafów Schoenendrecków, co nie popadli w odmęty szaleństwa, parali się rzemiosłem raubritterskim, łupiąc na drogach, kogo się dało. Stąd zwykli zamykać się przed karnymi ekspedycjami w niedostępnej twierdzy. Od dwóch pokoleń jednak ustatkowali się, zajęli gospodarzeniem na podobieństwo drugich panów. Z pewnością ogromnie zaważyło na ich decyzji pewne wydarzenie. Otóż, zniecierpliwiony bezkarnością grafów poprzednik obecnego cesarza wysłał wojsko uzbrojone w kilka co potężniejszych armat. Ogromny trud, z jakim je przyciągnięto, opłacił się stokrotnie. Zostały umieszczone na okolicznych wzgórzach. Kiedy pod morderczym ogniem zawaliła się jedna i druga zamkowa wieżyczka, oblężeni wywiesili białą szmatę, zaprzysięgli przed samym arcybiskupem porzucenie łupiestwa, a do skarbu monarchy odprowadzone zostało sowite odszkodowanie. Ponoć od tamtych pór nie masz w całej krainie bezpieczniejszego miejsca niż dziedzina Schoenendrecków.
Wspięliśmy się zdyszani a upoceni na górę, pieszo, prowadząc konie, bo jechać urwistą ścieżką było niepodobieństwem. Załomotałem w bramę. Otwarło się okienko, łypnęło czujne spojrzenie.
– A wy czego?
Zaprawdę, powiadam Ci, mój czytelniku, mógłby ów bramny cerber doskonale porozumieć się z mym duchownym towarzyszem podróży, albowiem warknięcie jego kubek w kubek przypominało odgłosy, które wydawał dominikanin. Jednakowoż nie miałem czasu czekać aż ci dwaj wyburkają, co jest na rzeczy. Krzyknąłem zatem na opieszalca, by pana powiadomił o przybyciu delegacyi samego cesarza. Jeśli zaś się nie pospieszy, ruszamy w powrotną drogę, a wonczas jego chlebodawca do sądnego dnia będzie czekał na rozpatrzenie sprawy.
Nie powiem, pognał niemilec w dyrdy, aż stukały podkute buciska na kamieniach dziedzińca. Nie musieliśmy też długo czekać, by nam wrota uchylono. Idąc ku pomieszczeniom mieszkalnym, widziałem takie mrowie zbrojnych, jakby się pan Schoenendreck do wojny szykował.
Graf Gotfryd był mężczyzną w sile wieku, o ujmującym wyglądzie i obyciu, twarzy gładkiej, dokładnie wygolonej, grzywce ułożonej wedle najnowszych mód, lecz potężne, sękate dłonie znamionowały upodobanie do wojennych ćwiczeń. Zmęczone spojrzenie wbił w blat stołu, cichym, jęczącym chwilami głosem opowiadając o swych niedolach.
– Wystawcie sobie, czcigodni, żyć się już nie da przez te przeklęte fruwające patery. Dawniej, jeszcze nawet kilka miesięcy temu, pojawiały się z rzadka, najczęściej koło soboty, a i to nocami głównie. Jednak od jakiegoś czasu nie ma dnia, bym ich nie oglądał! Coraz też są bezczelniejsze. Nad zamek nadlatują, przerażenie budząc.
Ukrył twarz w dłoniach, mówiąc jeszcze ciszej.
– Ostatnio pojawiły się także większe. Zwyczajnie bywają rozmiaru dużego młyńskiego koła. Ale z miesiąc temu przyfrunął prawdziwy olbrzym. Huczał i buczał jak sto diabłów, śmierdział też nie do pojęcia, z tysiąc razy mocniej niż zazwyczaj bywa. Zawadził o dach nad stajniami, zawalając pół więźby.
– A czymże śmierdzi ów szatański pomiot? – usłyszałem głos zakonnika. A już myślałem, że mu w drodze język wilcy skradli. – Siarką, smołą li palonym ścierwem?
Spojrzał nań pan Gotfryd, pokręcił powoli głową.
– Żadną z owych substancyj, któreś, ojcze, raczył wymienić. Smród ten straszliwy najbardziej ze wszystkiego przywodzi na myśl dobrze sfermentowaną gnojowicę, choć, gdyby rzec prawdę, jeszcze jest okrutniejszy.
Zaciął wargi ojciec Eustachy. Pewnie był nie mniej ode mnie zdumiony tą wieścią.
– A skąd – teraz ja zabrałem głos – te straszliwe obiekta zwykły przylatywać?
Graf zaprowadził nas na wysoką wieżę, z której rozciągał się wspaniały widok. Górski, rześki wiatr szarpał włosy, wlewał się ożywczym strumieniem w piersi.
– Tam. – Gotfryd wskazał linię poszarpanych odległych przełęczy. – Stamtąd przylatują obrzydlistwa. Wszystkich chłopów mam już przestraszonych, kury jaj nie niosą, krowom mleko się zatrzymuje. Przyjdzie mi na łazęgę pójść, gdy dochodów nijakich zdobyć się nie daje, a zaciężni wojacy żrą jeno, piją i żołdu wołają. Zwolnić zaś ich nijak, skoro nie wiada, czy kiedy nie nadciągnie tych fruwaczy cała hałastra, by obrócić mą siedzibę w perzynę. Utrzymuję więc póki co darmozjadów, choć nie wiem, zali nie uciekną w potrzebie, boż to jeno ciemni pachołkowie, co bronią robić potrafią, ale przesądni są niby stare baby.
– A nie próbował się tam kto kiedy wyprawić?
Popatrzył na mnie jakbym był niespełna rozumu.
– Nie masz takich szaleńców w całej okolicy. Myślisz, waszmość, żem nagród nie wyznaczał? Żem nie kusił różnych desperatów? Jeno i desperacyja, choćby największa, ma swoje granice.
Pokręciłem w duchu głową. Jak to wraz z raubritterstwem opuścił bojowy duch panów Schoenendrecków! Gotfryd widać zbabiał ze szczętem. Sama zaprawa wojskowa to nie wszystko i na nic zda się bez odwagi, a tej mu najwyraźniej brak. Nie dziwota, że miast wziąć sprawy w swoje ręce, wygląda wybawienia od cesarskich ludzi.
Droga ku wskazanym przez grafa przełęczom zajęła dzień cały. Musieliśmy przenocować u skalistych stóp wypiętrzenia, przy miłym źródełku. Po drugiej stronie mieliśmy znaleźć ruiny starego zamczystego klasztoru cystersów i... i diabeł jeden wie, co jeszcze.
Nad ranem zerwał nas straszliwy furkot. Znad krawędzi skał wyskoczył okrągły kształt, gnając z wielką prędkością na wschód, nad spokojne wioski i sielskie doliny. Po niejakim czasie poczuliśmy osławiony smród. Uwierz mi, potomku, nazwać go sfermentowaną gnojowicą to jakby rzec, iż zbrodzień dzieciobójca jest zaledwie drobnym rzezimieszkiem. Moje powonienie zostało porażone tak bardzo, iż przez dłuższą chwilę żyłem w przekonaniu, jakoby nos mój odpadł. Dominikaninowi oczy łzawiły. Chwytał się to za serce, to za gardło, rzężąc przeciągle i oczy wybałuszając. Widać nie dla wiekowego człeka podobne awantury. Nie mogąc samemu wydobyć słowa, gestem nakazałem mu powrót. Po cóż mi taki pomocnik, którym trza się jeszcze opiekować?