Читать книгу Serce teściowej - Rafał Dębski - Страница 7
Żmija na śpiąco
ОглавлениеJakże żałośnie wyglądał, leżąc na środku drogi, wstrząsany ni to dreszczami, ni paroksyzmami urywanego oddechu, takiego, jaki wydają płuca pośród beznadziejnego szlochu. Prezentował się wręcz niesmacznie.
Książę w pierwszej chwili chciał go ominąć szerokim łukiem, jednak zaraz odezwało się sumienie i przypomnienie przypowieści o dobrym Samarytaninie.
– Stać!
Orszak zatrzymał się posłusznie, a zaniepokojony ochmistrz przykłusował natychmiast. Był równie tłusty jak chabeta, której dosiadał. Obrzucił wzrokiem skulonego na ziemi nieszczęśnika.
– Panie – rzekł zgorszony – nie chcesz chyba znowu zajmować się kimś takim, jak ten tutaj. Ów zewłok nie jest godzien jednego zmarszczenia twych brwi, a cóż dopiero dłuższego i głębszego zainteresowania!
– Zamilknij, człeku małej wiary, albowiem oto postanowiłem spełnić dobry uczynek i niech mnie diabli porwą, jeżeli tego zaniecham!
Ochmistrz wzruszył ramionami i wycofał się, krzywiąc pulchne wargi.
– Książę będzie spełniał dobry uczynek! – oznajmił. – Szykuje się dłuższy popas.
Kucharz zaczął niezwłocznie rozkładać sprzęty, mrucząc niechętnie pod nosem.
– Wszystko wytworne jedzenie zmarnuje się na tych wędrownych żebraków. Co i raz któryś na drogę wyłazi, kiedy tylko wieść się rozejdzie, że jego wysokość Kalikst Bury z zamku wyruszył...
Tymczasem książę zlazł z konia, podszedł do skulonej na drodze postaci.
– Wstańże już, człecze nieszczęsny – rzekł. – Dziś twój pusty brzuch napełni się jadłem, o jakim zapewne nigdy nawet nie śniłeś.
Leżący podniósł głowę. Błysnęły załzawione małe oczka, osadzone nieoczekiwanie blisko siebie w szczupłej, by nie rzec chudej, twarzy.
– O wielki majestacie! – zawołał zewłok, rzucając się do kolan Kaliksta. – Nie jestem ja zwykłym żebrakiem, za jakiego mnie bierzecie ani też mi w głowie frykasy waszego kuchty! Mam zmartwienie o wiele większe niźli mogłaby mu ulżyć twoja lub czyjakolwiek niezmierzona łaskawość dla nieszczęsnego, znękanego życiem i złym losem robaka! Przy nim ontologiczna pustka naaseńskich rozważań zdaje się źródłem bogatym i ożywczym niczym oaza pośród pustynnych skał.
Książę chrząknął niepewnie. Wypowiedź nędzarza zdała mu się cokolwiek zawiła, a pod koniec wręcz niezrozumiała, uznał jednak, że nie wypada się z tym odkrywać.
– A cóż to, jakaś tragedia cię spotkała?
– Nie mnie, wasza wysokość, nie mnie! O, bodaj to na mnie właśnie spadły wszystkie plagi egipskie wraz z nieszczęściami hiobowymi! Bodaj to mnie Pan nasz naznaczył piętnem szaleństwa, a oszczędził to cudowne dziecię, sikorkę umiłowaną, źrenicę w oku wiernych poddanych!
Ciekawość księcia rosła w miarę, jak obdartus mówił.
– Wstań, mój dobry człowieku i opowiedz dokładnie, co to za nieszczęście dotknęło istotę, o której mówisz. Ślubowałem ja bowiem, że pierwszą napotkaną uciśnioną dziewicę z okowów wyzwolę.
– Dziewicę, powiadacie panie? – Mizerak poskrobał się niepewnie po głowie. – A tak – zawołał nagle wielkim głosem – jest ci ona dziewicą... Piękną jako marzenie, czystą niby źródlana woda bijąca ze skały, a dobroci wszelakiej pełną...
– Dobrze już, dobrze, skończ te pienia. Wystarczy. Powiedz lepiej, kto ona, gdzie ona i któż ją niewoli? Powiodę zaraz mój hufiec przyboczny i pokonam gnębiciela! Hej, do mnie tu zaraz, panie Delipacy, szykuj w klin szeregi, a kopie mi tam w pół końskiego ucha!
– Zaraz, książę, nie tak prędko – obszarpaniec położył dłoń na ramieniu Kaliksta. – Zbrojni raczej na nic się nie przydadzą. Tu z magią sprawa!
Rozległy się trąbki, a imć Delipacy stanął w strzemionach, wypatrując wroga. Spojrzał pytająco na księcia. Ten machnął ręką.
– Zluzuj, waść, szyki, fałszywy to alarm! Tobie jak na imię? – zwrócił się do nędzarza. – Nijak mi tak rozmawiać na drodze z nieznanym człekiem.
– Jestem Werner Kusibab. – Zapytany dumnie podniósł głowę. – Czarodziej trzeciej kategorii z cenzusem!
– O! – zdumiał się książę. – Czyż twoim krewnym nie jest przypadkiem...
– Jest – przerwał Werner z ponurą miną. – Fortunat Kusibab, dyplomowany mistrz magii. To mój brat. Znają go bodaj wszyscy w tej części świata, a i w innych niezgorzej.
– Lecz twoja szata i opłakany stan! Jakże to? Czyż przystoi magowi łazić w takich szmatach?
– Niestety – westchnął czarodziej – miałem, owszem, piękne szaty i ciepłą posadkę u króla Konsencjusza Bohuśława, pana pięknego kraju Wygwizdu. Dobrze mi się wiodło – rozmarzył się – oj, dobrze... Aż do chwili, gdy na królestwo spadło wielkie nieszczęście. Ukochana córa królewska, cudna Ramona, zakłuła się wrzecionem w palec i usnęła...
– Chyba umarła, chciałeś rzec – poprawił go Kalikst. – Pewnie nabawiła się tężca, biedactwo. Że też osoby wysokiego urodzenia miewają pociąg do takich plebejskich rozrywek, jak przędzenie!
– Usnęła – odparł z naciskiem Kusibab i powtórzył – usnęła, nie umarła... Zły czar to sprawił, rzucony zresztą nie przez kogo innego, jak kochanicę mego brata, wiedźmę, niejaką Eleonoritę Trzęsimiech! Obraziła się, zgrega, że jej na chrzestną matkę nie poprosili. A kto by, wasza łaskawość, taką wredną babę na kumę chciał?! Toż nawet brat mój koniec końców od niej uciekł, choć sam niedelikatnego jest gustu i sumienia.
– Cuda opowiadasz, cudeńka – szepnął książę. – Mów dalej, mów.
– A co tu mówić? Koniec. Usnęła, biedactwo, a wraz z nią wszyscy na zamku i w całej stolicy! Wszyscy!
– A ty? – spytał nieufnie Kalikst. – Ty jakoś nie uległeś czarowi, jak widzę?
– Boli mnie twoja podejrzliwość, książę – zawołał Werner. – Czyż wszak nie mówiłem, że jestem czarodziejem? Co prawda tylko trzeciej kategorii, ale za to z cenzusem! Kiedy tylko czar zaczął działać i ujrzałem ziewających niepowstrzymanie dworzan, domyśliłem się, że z nieczystą siłą sprawa, pobiegłem zaraz do swej komnaty, migiem sporządziłem i zażyłem dekokt. Bóg mi świadkiem, chciałem go zadać także i innym, ale było za późno...
– A nie mogłeś ich jakoś odczarować?
– O panie! Com się ja napróbował, ilem potu przy retortach przelał... Na nic wszystko. Wszystkie bodaj kury w okolicy zjadłem, a w znoju łapać te gadziny musiałem, bowiem one jedne nie pospały się jako stworzenia zbyt głupie, by na nie magia podziałała, wiele więc mi na to czasu schodziło. I nic. Tyle żem przeczytał w pewnej księdze, iż czar zdjąć może jedynie osoba krwi królewskiej lub przynajmniej książęcej, gdy pocałunek na wargach zaklętej nieszczęśnicy złoży.
– Bardzo to zajmujące. – Na twarzy Kaliksta pojawiły się wypieki. – A jakie też wiano ma owa królewna?
– O, widzę, że bystry z ciebie młodzian, książę. Bystry i zapobiegliwy. Wiano, to w klejnotach i złocie tak z pięć tysięcy grzywien jest warte. Dziedzina królewny, gdy ją kto już wyzwoli, obejmuje całych sto pięćdziesiąt jakosiów... Tak zarządził król, zanim zasnął ostatecznie.
– Jakosiów? – zdumiał się książę. – A cóż to za przedziwna miara? Co to jest jakoś?
– Nie jakoś, wasza książęca wysokość, ale jakosię.
– Czy jakosię, czy jakoś tam inaczej, wytłumacz, o co chodzi.
Werner Kusibab odchrząknął.
– Otóż kraina Wygwizd daleko stąd leży, prawie na końcu świata i całkiem inne panują w niej obyczaje. Takoż i miary inne miewają. A owo jakosię jest to skrót od „jak okiem sięgnąć”, a oznacza, że gdy wdrapiecie się na wieżę wysokości pięćdziesięciu łokci i w dzień pogodny rozejrzycie, wszystko w zasięgu wzroku to jedno jakosię... Zaś sto pięćdziesiąt jakosiów to będzie... Hm... To ogromny szmat ziemi!
– Wszystko, co w zasięgu wzroku, mówisz?
– Nie inaczej.
– To źle. – Kalikst podrapał się po głowie.
– Źle? – zdumiał się czarodziej.
– Ano źle. Jestem ja bowiem krótkowidzem i muszę ci powiedzieć, że dla mnie już tamte drzewa – książę wskazał pobliskie zarośla – mocno są rozmazane... Niewielkie więc to będzie wiano... Ze trzy może cztery włóki... Zaprawdę niewiele. Może to dobre dla chłopa, ale nie dla dziedzica wysokiej krwi.
– Ależ książę – zawołał Werner – umówmy się, że to księżniczka patrzeć będzie, a ma ona, zapewniam was, wzrok iście sokoli! Poza tym jej dziedzina dawno została odmierzona i wyznaczona! A po śmierci króla do męża Ramony będzie należał cały Wygwizd!
– Chyba że tak! – ucieszył się Kalikst. – To oczywiście zmienia postać rzeczy.
– Niepokoi mnie ta cisza – odezwał się książę, rozglądając się na boki.
– Wszyscy śpią, to i cicho jest – odparł Kusibab.
– Nie wspominałeś, że to zagórska kraina... Strasznie mnie podróż wymęczyła!
– Mówiłem przecież, że Wygwizd na końcu świata się znajduje. Sami chyba wiecie, książę, że krainy takie są zawsze położone w górach albo i zgoła za nimi. Cieszyć się wypada, że nie za siedmioma...
Przy drodze Kalikst dostrzegł duży szkielet dziwnego kształtu. Wstrząsnął się.
– Czy to szczątki smoka? Nic o smokach nie mówiłeś!
– Ależ, książę! – Werner zerknął spod oka. – Toż to zwykła krowa! Sam ją zjadłem, kiedy kur zabrakło. Kroiłem ją codziennie po kawałku i nawet się nie przebudziła. Taka jest moc zaklęcia Eleonority Trzęsimiech!
– Strasznie tu – szepnął Kalikst. – Dlaczegom w przypływie szaleństwa zgodził się wyruszyć bez ochrony kawalergardów imć Delipacego?
– Na nic by się nie przydali. Zdatni są, żeby walczyć z wrażymi siłami, ale na pewno nie ze snem magicznym.
– Jednakowoż czułbym się pewniej, mając za plecami pięćset rapierów i tyleż ciężkich wierzchowców. A tak sam jestem niczym palec w...
– Oto i zamek! – Czarodziej przerwał ponure rozmyślania księcia. – To w nim znajdziemy królewnę.
Pomieszczenie, do którego Kusibab zaprowadził księcia było ogromną salą przypominającą kryptę, w której na katafalkach stały rzędem pokryte kurzem trumny. Przedtem przemierzali zamkowe korytarze i komnaty wypełnione tłumem śpiących ludzi. Robiło to niesamowite wrażenie. Z jednej strony Kalikst był coraz bardziej przerażony, ale z drugiej pocieszał się, że przynajmniej czarodziej nie okazał się zwykłym oszustem.
Jednak teraz zatrząsł się z oburzenia.
– Gdzieś ty mnie przyprowadził, marny magiku?! Co to, trupa chcesz mi za żonę wyswatać? Oj, bo gniew mój poznasz! – Chwycił rękojeść rapiera.
Przerażony Kusibab padł na kolana.
– Ależ panie, racz mnie wysłuchać, zanim popełnisz niewybaczalny błąd.
– Mów – warknął Kalikst, przykładając mu do gardła sztych broni. Im bardziej był zalękniony, tym większa stawała się chęć zabicia człowieka, który go do tego przerażającego miejsca przyprowadził. Hamowała księcia jedynie myśl, że po śmierci czarodzieja zostałby zupełnie sam w towarzystwie nieboszczyków. – Mów szybko!
– Sam królewską rodzinę tu ułożyłem, wasza wysokość! Czy zdajesz sobie sprawę, jak miękko wyściełane są trumny koronowanych głów? Czy chcielibyście pojąć za żonę księżniczkę całą posiniaczoną i powygniataną od leżenia latami na zwykłym łożu? To było zresztą jedno z ostatnich życzeń króla przed zaśnięciem.
– Hm – chrząknął niepewnie Kalikst – może to racja, robaku. Choć cały czas mam wrażenie, że coś kręcisz.
– Ja kręcę?! – wykrzyknął z oburzeniem Kusibab. – Ja kręcę?! Królewnę chcę mu dać za żonę, a on jeszcze mnie śmie obrażać! – unosił się coraz bardziej. Odtrącił ostrze rapiera, powstał z kolan. – Dobrze, jak sobie chcecie. To ja idę!
– Ależ nie obrażaj się! – Kalikst chwycił czarodzieja za rękę. – Gdzie ta cudowna istota?
– Tam. – Kusibab niedbałym gestem wskazał pierwszą z brzegu trumnę.
– Na co czekasz? Otwieramy!
Urażony Werner wzruszył lekko ramionami, ale podążył za księciem.
Sapiąc i stękając, unieśli ciężkie wieko. Książę wpatrzył się w nieruchomą postać.
– No i jak? – spytał z zadowoleniem czarodziej.
– Jak? – Kalikst zgrzytnął zębami. – Jak?! Ty śmiesz pytać, jak?! To stare, pomarszczone babsko ma być piękną dziewicą?!
– Jakie stare babsko? Jakie stare babsko?! – Kusibab poczerwieniał ze złości. Naraz wydał się większy i groźniejszy niż do tej pory, co zaskoczyło i stropiło na chwilę księcia. – Pewnie królewna trochę buzię pogniotła od poduszki, ot co! A wy zaraz, że stara i pomarszczona!
– Pogniotła?! Co ty pieprzysz, człowieku?! – wrzasnął Kalikst, zapominając o wymogu wytwornego wyrażania się w obliczu śpiących, bo śpiących, ale zawsze koronowanych głów. – Toż to zwyczajnie stara, przechodzona raszpla!
– Oj, książę – rzekł surowo czarodziej – nie wolno tak mówić o jej wysokości! Nadobna to dziewica, choć nie przeczę, może być i nieco naruszona zębem czasu! Minęło w końcu ładnych parę lat.
– Ona nie jest naruszona zębem czasu! – pienił się Kalikst. – To ona sama może czas zębami gryźć, jeżeli jej w ogóle jeszcze jakieś pozostały! I nie mów mi, że to pudło jest nadobną dziewicą. Jeżeli nawet jest dziewicą to tylko dlatego, że nikt jej nie chciał, nawet pałacowy koniuch! Może byś tak rzucił na nią okiem, zamiast się ze mną wykłócać!
– Co? – Kusibab zajrzał w końcu do trumny. – Rzeczywiście, stara cholera... Czy to możliwe, żeby upłynęło aż tyle lat?... Zaraz! – Palnął się w głowę. – Przecież to nie ta trumna! To jest królowa matka, znaczy twoja przyszła teściowa. Niepiękna, zgadzam się, ale córka do niej w niczym niepodobna. W babkę się wdała, a ta była cud urody, że ho, ho! Z najdalszych stron przybywali chętni do jej ręki. Zaraz, zaraz – zamruczał – jak to było? Pierwsza od lewej, czy pierwsza od prawej? A może to była druga od lewej?... Albo od prawej?...
– Zdecyduj się wreszcie, człowieku. – Szturchnął go książę.
– Wiem, już wiem, to będzie ta! – Czarodziej podbiegł do katafalku pośrodku.
– Pierwsza z lewej, pierwsza z prawej – przedrzeźniał go książę – a w końcu żadna z nich! Swoją drogą, co ich tutaj tak dużo? Mówiłeś, że królewna Ramona jest jedynaczką.
– Bo jest. Tutaj leżą jej ojciec, matka i paru szwa... Paru bliższych krewnych. Takie było życzenie króla, zanim zasnął.
– Całkiem sporo tych życzeń zdążył mieć przed zaśnięciem – mruknął Kalikst.
– Konsencjusz Bohuśław to bardzo zdecydowany człowiek, wasza miłość – odparł Kusibab. – Jak na króla przystało.
– Dobrze już, otwieraj tę trumnę!
Zgrzytnęło wieko. Werner czujnie, a książę ze sceptycznym wyrazem twarzy zapatrzyli się w leżącą postać.
– No i co? – sapnął z zadowoleniem Kusibab. – Teraz chyba jesteście w końcu zadowoleni?
– Buzia owszem, nawet ładna – rzucił niedbale Kalikst – ale czy wszystko ma na miejscu, zobaczymy dopiero, gdy wstanie.
– No to do dzieła, książę, do dzieła! – zaczął zagrzewać Werner. – Po co jeszcze zwlekać? Całujcie królewnę, byle gorąco, potem przed ołtarz i do łożnicy!
– Czekaj, czekaj, mój drogi. To ile, powiadasz, królewna ma tych włości w posagu? Sto pięćdziesiąt jakosiów?
– Nie inaczej!
– A w klejnotach i złocie równowartość pięciu tysięcy grzywien?
– Tak jest, przecież mówiłem! I po śmieci króla Konsencjusza całe państwo Wygwizd będzie twoje!
– No dobrze. – Kalikst pochylił się nad królewną i natychmiast wyprostował. – Zaraz, zaraz, gdzieś tu musi być jakaś zagwozdka.
– Jaka znowu zagwozdka? – jęknął Werner. – Co znowu wymyśliliście? Takiego marudnego księcia w życiu nie spotkałem!
– Trochę to wszystko za łatwe i za proste... Żadnych szczególnych warunków, niebezpieczeństw w sumie po drodze nie było... Spacer, nie wyprawa ratunkowa.
– Za łatwo?! – Czarodziej złapał się za głowę. – Za łatwo wam?! Może mam tutaj jakiego smoka sprowadzić, żeby było trudniej? Albo stado wściekłych rozbójników? To da się zrobić, tylko poczekajcie parę dni!
– A ta czarownica, jak jej tam... Eleo... Eleio...
– Eleonorita Trzęsimiech.
– Właśnie. Czy ona nie będzie się mściła za to, że czar zdejmę?
– Książę – zawołał zrozpaczony Kusibab. – Eleonorita od dawna ma to wszystko w dupie, naprawdę! Zapewniam! Daję słowo! Przysięgam wreszcie! Zajęta jest teraz ciemiężeniem ludu pewnego państwa na środkowym wschodzie! Została ministrem zdrowia, a to dużo lepsza rozrywka niż jakieś tam czary. Bez użycia magii daje radę rozpieprzyć w drobny mak wszystko, czego się tylko dotknie! Teraz zdecyduj się wreszcie: albo całujesz, albo idę szukać innego księcia!
– Dobrze już, dobrze, nie ciskaj się, bo nie ma o co.
Kalikst znowu pochylił się nad trumną, lekkim dmuchnięciem rozwiał złote loki królewny, lecz zaraz odskoczył.
– Ona mrygnęła! – zawołał przestraszony.
– Niemożliwe!
– Wyraźnie widziałem!
– Wykluczone!
– O, jeszcze mryga, patrz sam, jak jej oczy pod powiekami tańcują!
– E, książę – rzekł Werner z wyrzutem. – Tak się bać byle drobiazgu... Toż po prostu królewna znalazła się w fazie szybkich ruchów gałek ocznych. No, w fazie snu REM, jak powiadają znający! Czyś nigdy o tym nie słyszał?
– Nie!