Читать книгу Cham niezbuntowany - Rafał Ziemkiewicz - Страница 6

Jak daliśmy sobie odebrać szacunek dla siebie samych – pokrótce

Оглавление

Dlaczego likwidowaniu politycznych skutków dwudziestowiecznej hekatomby Polaków – klęski wrześniowej, rzezi wojennych i eksterminacji, Teheranu, Jałty i półwiecza sowieckiej kolonizacji – nie towarzyszyło likwidowanie jej skutków psychologicznych? Czy też, jak by powiedziano dawniej, duchowych?

Z tego samego powodu, dla którego – jeden z wielu przykładów, ale największej wagi – po upadku realnego socjalizmu, ustroju opartego na masowej grabieży i skupieniu wszelkich dóbr w ręku państwa, nie dokonano najoczywistszej, narzucającej się reformy odwracającej zło tamtego systemu: reformy uwłaszczeniowej. Takiej, która zmieniłaby społeczeństwo parobków w społeczeństwo gospodarzy, uleczyłaby Polaków z pańszczyźnianej, socjalistycznej mentalności i nadała państwu zdrową, opartą na klasie średniej strukturę społeczną, bez której demokracja tak naprawdę nie jest możliwa, możliwe są tylko mniej lub bardziej regularne głosowania.

Ba! – nie tylko tego zaniechano, ale zrobiono coś wręcz przeciwnego: była „opozycja demokratyczna” w podzięce za to, że komuniści zechcieli pokojowo przekazać jej polityczne atrybuty władzy, pozwoliła im na przekształcenie się z partyjnej nomenklatury w oligarchię „neoliberalną” (czy raczej: neofeudalną) w drodze masowego szabru masy upadłościowej po „państwie ludowym”. Ba, „demokratyczna” część byłej opozycji nie tylko na to pozwoliła, ale wykorzystała wszystkie posiadane narzędzia oraz cały autorytet Solidarności, aby usankcjonować i ochronić porządek społeczny oparty na wyrosłych z tego szabru (czy raczej przeniesionych dzięki niemu z realnego socjalizmu) wpływach i fortunach. A że największym zagrożeniem dla niego okazała się druga część dawnej opozycji, ta „niepodległościowa”, z dnia na dzień nagle okazała się ona „oszalałymi lustratorami”, „chorymi z nienawiści”, „bohaterami ostatniej godziny” etc.

Tak zrodził się (czy raczej – odrodził się w nowej postaci) wyniszczający nasze państwo do dziś podział na próbujące się wzajemnie wyeliminować z życia publicznego polityczne plemiona. Nową Polskę budowano pod oczekiwania i potrzeby jej konkretnych „właścicieli”. W jednej ze swych książek, „Myślach nowoczesnego endeka”, nazwałem ich, nawiązując do sławnego terminu Milovana Dżilasa, „jeszcze nowszą klasą”. W operacji podzielenia się przez nomenklaturę władzą z „opozycją demokratyczną” priorytetem tej pierwszej było zachować swą uprzywilejowaną pozycję peerelowskiej elity. Priorytetem „oświeconej” części opozycji, która ubiła z komunistami magdalenkowy dil, było natomiast maksymalnie wytłumić i spowolnić emancypacyjne dążenia ogółu Polaków. Z różnych powodów liberalno-lewicowi dysydenci z czasów PRL uważali bowiem niższe warstwy społeczne za ciemną, prymitywną masę i panicznie bali się wzrostu ich wpływu na życie publiczne, zanim zostaną przez oświecone elity należycie uświadomione i wychowane. Dać Polakom demokrację, dywagował Adam Michnik, to jak posadzić Buszmena przy komputerze – te słowa, których po latach się wypierał, doskonale oddawały pogląd tak zwanych salonów. Opisałem ten obłędny strach „oświeconych” przed własnym społeczeństwem i płynącą z niego pogardę w książce „Michnikowszczyzna”, którą piętnaście lat po jej pierwszym wydaniu mogę z czystym sercem polecić jako najzwięźlejszy podręcznik do historii tak zwanej transformacji ustrojowej.

Nic tak nie łączy jak poczucie zagrożenia ze strony wspólnego wroga – zawarty na podstawie powyższych priorytetów konsensus Polski liberalnej, wymierzony przeciwko warstwom niższym, przetrwał aż ćwierć wieku, ustawiając pod siebie wszystkie instytucje i wszystkie narracje państwa. Ułatwiała to liberalno-lewicowym elitom bezradność warstw niższych, porażonych zjawiskiem pańszczyźnianego zobojętnienia, „polactwa”, jak nazwałem tę postniewolniczą mentalność w jeszcze innej ze swoich książek (zresztą ku oburzeniu ówczesnej politycznej prawicy, która, przyzwyczajona zastępować polityczne i socjologiczne analizy romantycznymi urojeniami, kierowała się wtedy przekonaniem, że „to społeczeństwo żyło przez pół wieku w stanie zamrożonym i wciąż jest jak z Sienkiewicza”). Dopiero znaczny wzrost zamożności i kapitału społecznego w drugiej dekadzie XXI wieku doprowadził do stopniowego rozbudzenia aspiracji niższych warstw i emancypowania się ich spod wpływu postmagdalenkowej elity.

Przez cały ten czas pokiereszowane peerelem społeczeństwo traktowane było przez ową elitę jak w cytowanym przeze mnie często kawale: „Panie doktorze, moja żona dostała kompleksu niższości. Co robić, żeby go nie straciła?”. Publicyści umownej prawicy (umownej, bo pojęcie „prawica” oznaczało w Polsce każdego, kto kwestionował siły z Magdalenki, choćby był najbardziej zakutym socjalistą i etatystą) nazwali to „pedagogiką wstydu”. Opiniotwórcze salony wykorzystywały całe posiadane instrumentarium „dystrybucji szacunku” do utwierdzania polactwa w poczuciu cywilizacyjnego zapóźnienia.

Wpajano nam karykaturalną wizję polskiej historii, ośmieszano swojskość, obrzydzano patriotyzm i katolicyzm, tradycję, tresowano w odruchu bałwochwalczego podchwytywania i naśladowania każdej, choćby najgłupszej nowinki płynącej z Zachodu. Pierwotnie krąg liberalno-lewicowych intelektualistów czynił to w imię projektu stworzenia jakiejś polskości nowoczesnej, oświeconej i, cokolwiek by to miało znaczyć – „europejskiej”. Z czasem nic z tego nie zostało i cały przekaz elit poszedł w panświnizm w stylu Jerzego Urbana czy Janusza Palikota, napędzany emocją odrazy do polskości, odczuwanej jako uwięzienie w zacofaniu, religijnym zabobonie, obyczajowym zapóźnieniu i „patriarchalnej opresji”.

Długotrwały proces społeczny, którego opisywanie nie jest tutaj moją ambicją (zresztą sporo zawarte zostało w poprzednich, pisanych na bieżąco książkach), doprowadził w końcu do buntu przeciwko liberalno-lewicowej elicie, do odrzucenia jej autorytetów i dyskursu. Buntu wpisującego się zresztą w ogólniejszą, światową tendencję do wymawiania posłuchu „liberalistokracji” – jak pozwalam sobie nazywać „warstwę wyższą” ustroju zwanego liberalną demokracją i zdaniem jednego z jej hagiografów, z wolna zapominanego już futurologa Francisa Fukuyamy, stanowiącego „koniec historii”, stan doskonały, którego poprawić się już nie da.

Politycznie skorzystał na tym buncie Jarosław Kaczyński.

Natomiast w sferze ducha, w tym, co będę w tej książce nazywał narodowym mentalem – powstała pustka.

Cham niezbuntowany

Подняться наверх