Читать книгу Echo z otchłani - Remigiusz Mróz - Страница 10

ROZDZIAŁ 1
8

Оглавление

Dija Udin cisnął maskę na ziemię i ruszył z powrotem do baraków, które mieszkańcy nazywali domami. Wiedział, że jeszcze chwila na zewnątrz może okazać się tym, co dzieli go od śmierci.

Kennedy wprawdzie nie miał na wyposażeniu broni orbitalnej, ale okręty klasy Accipitera jak najbardziej. Nie była zbyt precyzyjna – emitory cząstek służyły głównie do niszczenia naturalnych przeszkód, nie dokładnych ataków. Mimo to Jaccard mógł zdecydować się, by skończyć z nim raz na zawsze.

– Znalazłeś to, czego szukałeś? – zapytał go starzec, gdy wrócił do głównego budynku.

– Nie.

Pośród tubylców zapanowało poruszenie.

– A więc nie uratujesz swojego przyjaciela – rzuciła jedna z zatrwożonych kobiet.

– Zabiją nas… – dodał ktoś inny.

– Nie oszczędzą nikogo.

– Musimy powiadomić Amalgamat.

Przewodniczący starszyzny podniósł się z pomocą młodego chłopaka, po czym uniósł dłoń. Wszyscy zamilkli jak jeden mąż, a stary skupił wzrok na Alhassanie. Ten nie wiedział, co powiedzieć. Przez chwilę nie mógł zebrać myśli.

Koncha nie była uszkodzona. Była zniszczona.

Stworzono ją, by przetrwała wieki – miała też okazać się odporna na mechaniczne uszkodzenia. Pech jednak chciał, że dostała się pomiędzy dwie grafenowe belki, które złamały ją wpół.

Nie sposób było odtworzyć milionów cienkich złączy na poziomie atomu. Nawet ze specjalistycznym sprzętem żaden ziemski naukowiec nie dałby sobie z tym rady. Alhassan też nie.

– Co proponujesz, młodzieńcze? – zapytał stary, przerywając jego rozważania.

– Jeszcze nie wiem.

– A więc namyślaj się szybko, bo niebawem musimy podjąć decyzję.

Dija Udin wiedział, że powinien współpracować z tymi ludźmi. Byli jego jedyną szansą na wypełnienie misji – chyba że Amalgamat okaże się bardziej skory do współdziałania.

– Wystawcie ciało.

– Co takiego?

– Pokażcie moim ludziom na orbicie, że astrochemik nie żyje.

– Czemu miałoby to służyć?

– Rób, co mówię, a nic wam się nie stanie. Chyba że wolisz ściągać tutaj tych swoich ulubieńców.

Nikt nie odpowiadał.

– Albo ja, albo Amalgamat. Wybieraj.

Mieszkańcy Edynburga Siedmiu Mórz milczeli, patrząc na swojego wodza. Kiedy ten skinął nieznacznie głową, kilkoro z nich udało się do kostnicy. Alhassan odprowadził ich wzrokiem, a potem zbliżył się do starego.

– Potrzebuję kilku odpowiedzi – powiedział.

Wódz wskazał mu krzesło obok jego siedziska, a następnie zajął swoje miejsce. Stękał przy tym, jakby miał umierać, czym działał Alhassanowi na nerwy.

– Byłem trochę poza domem – podjął nawigator. – I przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, co tu się, do cholery, stało.

– Na to pytanie nie mogę udzielić odpowiedzi.

– Dlaczego nie?

– Gdyż jej nie znam.

Dija Udin przeklął zgreda w duchu.

– Nie wiesz, co wytrzebiło prawie całą populację planety?

– Niestety nie – odparł nabożnym tonem starzec. – Podania przekazywane z pokolenia na pokolenie mówią o wielkiej tragedii, ale nic poza tym. Obawiam się, że nawet nasi przodkowie nie wiedzieli, co spotkało resztę świata. Tristan da Cunha to bardzo odosobnione miejsce.

– Mhm – odbąknął Alhassan. – A te pozostałe wyspy? Mieszka tam ktoś?

– Nie dane mi to wiedzieć.

– A co dane ci wiedzieć, tetryku?

Rozmówca spojrzał na niego z zaciekawieniem, ale tylko on zdołał utrzymać nerwy na wodzy. Wśród reszty zgromadzonych zapanowało wzburzenie. Kilku mężczyzn ruszyło w kierunku gościa.

Wódz powstrzymał ich ruchem ręki.

– Nazywam się James McAllister.

– Nie wódz Chodzące Truchło?

Dija Udin poniewczasie uświadomił sobie, że stracił zimną krew. Jeden z mieszkańców złapał go za fraki i podniósł. McAllister zaoponował w ostatniej chwili, choć bez przekonania.

– Usiądź – powiedział. – I okaż szacunek.

Alhassan zrobił to, pomstując na niego w myśli.

– Jeszcze gdy istniał Poprzedni Świat, nie mieliśmy kontaktu z dużymi miastami – ciągnął dalej James. – Tylko wysłannik Korony miał dostęp do ogólnoświatowej sieci. Mówią o niej dawne podania.

– Aha. Bardzo ciekawe.

– Nasi przodkowie żyli w błogiej nieświadomości tego, co się wydarzyło. Dopiero gdy pojawili się wysłannicy Amalgamatu, sytuacja się zmieniła. Do tamtej pory uprawialiśmy ziemię, kontrolowaliśmy populację naszej małej społeczności, hodowaliśmy zwierzęta… mogliśmy żyć w spokoju jeszcze przez długie wieki.

– Sami skonstruowaliście te maski?

– Pochodzą z Poprzedniego Świata.

Dija Udin stwierdził, że niczego nie dowie się od tych ludzi.

– Jak często macie tu wizytacje?

– Słucham?

– Kiedy wpada ktoś z Amalgamatu?

– Nigdy się nie pokazują – odparł McAllister, po czym skinął na swojego pomocnika. Ten odczepił pojemnik wielkości naparstka z maski starca, a potem umieścił tam nowy. Wódz odchrząknął. – Przysyłają tu bezzałogowe łodzie, na które ładujemy zapasy. Eksploatują Tristan da Cunha coraz bardziej… z każdym sezonem tracimy coraz więcej i musimy na bieżąco kontrolować populację. Niebawem nie będziemy w stanie podtrzymać obecnej liczby mieszkańców…

I dobrze, skwitował w duchu Alhassan.

– Co to za organizacja? – zapytał.

– Amalgamat Afrykański.

Dija Udin czekał na ciąg dalszy, ale najwyraźniej rozmówca nie miał zamiaru sam rozwijać tego tematu.

– Coś więcej? – burknął do starca.

– Niestety nic więcej nie wiem.

– Nazwa zdaje się trochę na wyrost – odparł. – Widziałem Afrykę, gdy tu lecieliśmy. Nie został tam kamień na kamieniu.

James powoli wzruszył ramionami.

– Tak czy inaczej, muszę się tam dostać – oznajmił nawigator.

– Nie mamy żadnego środka transportu.

– Oprócz łajby, która tu przypływa, a potem wraca do portu. Kiedy się pojawi?

McAllister powiódł wzrokiem w bok, przywołując jedną z kobiet. Ta wyciągnęła papierowy kalendarz i przewróciwszy stronę, oznajmiła, że następna transza zapasów ma być gotowa do transportu za trzy dni.

– Wskoczę na pokład. I pozdrowię od was tych rzekomych Afrykańczyków.

– To samobójstwo – odezwała się kobieta. – Znamy opowieści o ludziach, którzy próbowali się wydostać z Tristan da Cunha.

– Tak, tak, z pewnością nigdy nie wrócili – odparł Dija Udin. – Podobnie jak ci, którzy w osiemnastym wieku emigrowali z Europy do Ameryki. Też nigdy nie wrócili, co nie znaczy, że sczeźli.

Tubylcy patrzyli na niego nierozumiejącym wzrokiem. Alhassan machnął na nich ręką, po czym podniósł się i ruszył w kierunku wyjścia. Przypuszczał, że ciało Lindberga znalazło się już na zewnątrz.

Musiał je tam umieścić. W przeciwnym wypadku załoga Kennedy’ego zjawiłaby się z misją ratunkową. Znaleźliby sposób, by się tutaj zakraść i zaatakować tak, by nikt się tego nie spodziewał. Teraz jednak zobaczą i zniszczoną konchę, i martwego towarzysza. Zrozumieją, że już po wszystkim, i nie będą ryzykować. Nie po to, by zabrać w kosmos zwłoki.

A Dija Udin będzie ich miał dokładnie tam, gdzie sobie tego życzył.

Echo z otchłani

Подняться наверх