Читать книгу Echo z otchłani - Remigiusz Mróz - Страница 17
ROZDZIAŁ 1
15
ОглавлениеJaccard posadził wahadłowiec tam, gdzie niegdyś mieściły się stłoczone na niewielkiej przestrzeni niskie budynki. Port Sudan miał wówczas półtora miliona mieszkańców – wielki napływ nastąpił po konflikcie w basenie Morza Śródziemnego w 2093 roku. Budowano wtedy nowe blaszaki na potęgę, a miasto szybko przerodziło się w niezdatny do życia moloch.
Teraz był tu jedynie kurz. I trzy promy, które wylądowały niedaleko siebie.
Jaccard wyszedł ze swojego i skinął głową do pułkownik Romanienko. Brał pod uwagę, że to wszystko jest tylko fortelem – sposobem, dzięki któremu Rosjanka pozbędzie się problemu, którym był dla niej Loïc.
Fakt, że osobiście się tu zjawiła, zdawał się świadczyć na korzyść tej tezy.
– Majorze – powitała go.
– Pani pułkownik.
Z trzeciego wahadłowca wyszedł postawny Hindus. Uśmiechnął się do Romanienko i nie ulegało wątpliwości, że dobrze się znali. Jaccard nawet go nie kojarzył – został oficerem na Kennedym dobre pół wieku po starcie Ara Maxima, a personel z tamtych statków z pewnością wcześniej miał okazję do spotkań.
– Miło cię widzieć – powitała go Wieronika, ściskając jego prawicę.
– Ciebie również. Cieszę się, że los oszczędził nas obydwoje.
Romanienko zbyła tę uwagę milczeniem, ale Jaccard bez trudu dostrzegł, że łączyło ich coś więcej niż tylko zwykła znajomość.
– Widziałeś coś po drodze?
– Sam piach i nieurodzajne ziemie.
– U mnie tak samo.
Loïc poczuł się nie na miejscu. Wreszcie pułkownik obróciła się do niego i wskazała na swojego rozmówcę.
– Sumit Gharami, oficer medyczny ISS Kartal.
Hindus wyciągnął rękę do Jaccarda.
– Loïc…
– Wiem doskonale, kim pan jest, majorze – przerwał mu Sumit. – Każdy z nas zna już prawie na pamięć biogramy wszystkich z pokładu Kennedy’ego.
– Słucham?
– Uratowaliście nas, czyż nie?
Major kiwnął głową, przemilczając to, że Romanienko najwyraźniej nie podzielała tej wdzięczności. Nie zdążyli zamienić więcej słów, gdyż usłyszeli rzężący dźwięk, przywodzący na myśl stare silniki spalinowe. Zwróciwszy wzrok na południe, zobaczyli zbliżające się tumany kurzu.
Ustawili się w rzędzie, czekając na komitet powitalny.
– Mamy jakąś broń? – zapytał Jaccard.
– Nie – odparła Wieronika, jednak spojrzała pytająco na Hindusa.
– Ja nic nie zabrałem – zapewnił. – Stąpamy po zbyt kruchym lodzie.
W milczeniu czekali, aż pojazd się do nich zbliży. Po chwili Loïc mógł wyłowić go z chmury pyłu – był to trzyosobowy skuter, zasilany jakimś rodzajem wirnika. Unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią i sprawiał niemal wrażenie antycznego.
W środku siedziała trójka czarnoskórych ludzi – dwaj mężczyźni i kobieta.
– Wygląda na to, że oni również są nieuzbrojeni – zauważył Sumit Gharami.
– Zobaczmy – odparł pod nosem Loïc.
Skuter zatrzymał się kilka metrów przed nimi, a tabuny kurzu pognały w ich stronę, na moment uniemożliwiając zobaczenie, co robią przybysze. Dopiero po chwili Jaccard dostrzegł, że wyszli z pojazdu.
Kobieta szła na przedzie, mężczyźni znajdowali się krok za nią. Nie spieszyło im się. Zbliżali się ostrożnie, wypatrując jakichkolwiek oznak zagrożenia. W końcu zatrzymali się przed delegacją z orbity.
– Jeśli zrobiliście coś wbrew ustaleniom, teraz jest pora, by mi o tym powiedzieć – odezwała się kobieta na powitanie. – Im dłużej będziecie zwlekać, tym boleśniejsza będzie kara.
Loïc stwierdził, że to niezbyt dobry początek spotkania.
– Nie jesteśmy uzbrojeni – odparła niechętnie Romanienko. – I w wahadłowcach nie ma innych ludzi.
– Świetnie.
Kobieta skinęła na swoich towarzyszy, a ci ruszyli w kierunku statków. Pułkownik obserwowała to z niepokojem, ale nie zaprotestowała. Zamiast tego dała krok w kierunku czarnoskórej, po czym przedstawiła siebie i podkomendnych.
– Meaza Endale – odparła przybyszka. – Pierwsza Namiestniczka Amalgamatu Afrykańskiego.
– Miło mi – odparł Jaccard i chciał powiedzieć więcej, ale pułkownik uniosła rękę. Zamilkł, wychodząc z założenia, że lepiej przełknąć tę małą zniewagę niż skompromitować się przed Namiestniczką.
Kobieta przyglądała się im z ciekawością, ale nie odzywała się słowem. Poczekała, aż jej podwładni sprawdzą promy, i dopiero wówczas zabrała głos:
– Powitanie was z powrotem na Ziemi jest dla mnie zaszczytem. – Skłoniła się lekko, ale nie było w tym geście nawet cienia sympatii. – Właściwie czuję się, jakbym miała do czynienia z zagubionymi krewnymi – dodała.
– Wzajemnie – odparł Sumit Gharami. – Sądziliśmy, że jesteśmy ostatnimi ocalałymi.
– Co tu się wydarzyło? – zapytała Wieronika.
Meaza westchnęła głęboko, spoglądając w niebo.
– Nic dobrego, jak widzicie – powiedziała. – Ale będzie czas i miejsce, by wam o tym wszystkim opowiedzieć. Z chęcią wysłucham także tych opowieści, które przybyły wraz z wami.
Loïc spojrzał na oficer dowodzącą z zaskoczeniem. O ile wiedział, umowa była inna – spotkali się na neutralnym gruncie, by dokonać wymiany informacji. Nie było mowy o żadnym innym czasie i miejscu. Tymczasem Wieronika posłusznie kiwnęła głową.
– Nie możemy pozostać tu zbyt długo – dodała Endale. – Na pustkowiach czasem krążą Padlinożercy.
– Padlinożercy? – zapytał Gharami.
– Tak ich nazywamy, jako że innej nazwy nie noszą. To grupa nomadów niepotrafiących przystosować się do życia w społeczeństwie.
– Doprawdy? – zapytał Jaccard.
Kobieta przytaknęła, jakby była to największa z oczywistości.
– Gdy podróżujemy w dużych grupach, nie ma to żadnego znaczenia – dodała. – Teraz jednak nasza liczebność pozostawia wiele do życzenia. Gdyby Padlinożercy zwiedzieli się, że stworzyliśmy im taką okazję, zaraz by się tu pojawili.
Loïcowi niespecjalnie podobał się kierunek, w którym zmierzała ta rozmowa. Przypuszczał, że za moment padnie propozycja, by zostawili swoje promy i udali się z Endale do jej… legowiska. Z jakiejś przyczyny to określenie wydało mu się odpowiednie.
– Uzyskacie odpowiedzi na wszystkie pytania, obiecuję – rzekła z pewnością w głosie.
– Ty również – odezwała się Romanienko.
– W takim razie czas, byście poszli ze mną. I zobaczyli stolicę Amalgamatu.
Meaza skinęła na swoich podwładnych, którzy zbliżyli się z pochylonymi głowami. Jeden minął ją i udał się do kolejnego wahadłowca, drugi nachylił się do niej i szepnął jej coś.
– Koordynaty zostały umieszczone w waszych systemach nawigacyjnych – oświadczyła.
– Słucham? – zapytał Jaccard. – Mieszaliście nam w komputerach pokładowych?
– Musieliśmy sami wprowadzić odpowiednie namiary.
Jeden z mężczyzn skinął głową.
– Technologia się zmieniła, ale jej podstawy pozostały – oznajmił.
– Nie podoba mi się to – mruknął major. – Wszystko to trochę mnie niepokoi, jeśli mam być szczery.
– Zapewniam, że…
– Może pani zapewniać, ile chce, Namiestniczko – przerwał jej. – Ja potrzebuję jednak gwarancji większych niż tylko słowa.
Uśmiechnęła się, jakby czekała na taki rozwój wypadków.
– Co pan proponuje, majorze? – zapytała.
Jaccard widział, że Romanienko chciała zaoponować, ale minął ją i zbliżył się do Endale. Spojrzał na nią z bliska. Miała delikatne, łagodne rysy twarzy, Loïc przypuszczał jednak, że stwarzają złudne wrażenie – w tej kobiecie drzemało zło.
– Proponuję wymianę posłów – odezwał się. – My polecimy z panią…
– Nie lubię być tak tytułowana przez przyjaciół.
Kiwnął głową.
– W takim razie polecimy z tobą, a twoi akolici udadzą się na Kennedy’ego w moim promie.
– Całkiem sensowna propozycja.
– Tylko takie formułuję.
– To się okaże – odparła z uśmiechem Meaza, a potem spojrzała pytająco na Wieronikę. – Jeśli twoja przełożona się zgadza, możemy zawrzeć układ.
Jaccard akurat przed tym zaoponowałby z wielką chęcią, ale znów zwyciężyło przekonanie, że nie warto urządzać przepychanek w obecności osoby, która wedle wszelkiego prawdopodobieństwa rządzi teraz całą Ziemią.