Читать книгу Turkusowe szale - Remigiusz Mróz - Страница 11

1

Оглавление

Zmrok zapadł nad bazą lotnictwa w Squires Gate dwie godziny temu. Grupa polskich pilotów starała się skupić całą swoją uwagę na prowadzonym wykładzie, ale raz po raz rozlegało się przeciągłe ziewnięcie, które rozchodziło się po sali jak epidemia. Temat nie nastrajał entuzjastycznie – brytyjski oficer rozwodził się nad budową silnika lekkiego bombowca fairey battle, a co gorsza, jeden z polskich pilotów zadawał mu co rusz jakieś pytanie, przez co monolog wykładowcy przybrał formę przeciągającej się dyskusji.

Irytacja była tym większa, że wszyscy słuchacze – prócz tego jednego nadgorliwca – zdawali sobie sprawę, że do tej pory powołano już cztery polskie dywizjony w ramach brytyjskiego lotnictwa. Oni zaś tkwili nadal w salach wykładowych, ucząc się nudnych teoretycznych niuansów, odbywali szkolenia fizyczne, do upadłego trenowali na radioodbiornikach, czy w końcu udawali przed Brytyjczykami, że uczą się języka. I czekali, aż przyjdzie ich pora.

Wieść niosła, że niebawem powołany miał zostać kolejny dywizjon, co było dla większości zrozumiałe, bo ostatni, 303, został uformowany już prawie miesiąc temu. Nieprzydzielonych lotników była jeszcze jednak cała armia.

– Nie wytrzymam – burknął pod nosem podporucznik Feliks Essker. – Zaraz mi szczęka pęknie od tego ziewania.

– Trudno nie zauważyć – odparł siedzący obok poirytowany sierżant. – Ale myśl o tych wszystkich Brytyjkach, które tylko na nas czekają w pubach.

– Nie mogę. Ten imbecyl mnie dekoncentruje.

– Ten pasjonat, co ciągle pyta, czy Anglik?

– Obaj – odparł Essker i uśmiechnął się blado do przyjaciela. Tymczasem oportunista nadal zadawał swoje pytania, chcąc zjednać sobie sympatię wykładowcy. Teraz zainteresowały go kwestie naprawy silnika, ale prowadzący szybko zbył temat, mówiąc, że niebawem odbędzie się cały wykład poświęcony tej materii.

– Mówię ci, skup się na dobrej perspektywie. Od razu przejdzie ci senność.

– Siedzimy w Blackpool już tyle czasu, że takie wizje dawno przestały mnie nachodzić. Widziałeś, jakie beczki nad nimi kręciłem? I nic. Wolą swoich, bo...

– Bo Brytole łażą w mundurach RAF-u – przerwał Feliksowi jego kompan. – Żadne wyczyny nad głowami wafek nie pomogą. A wszystko dlatego, że dostaliśmy te zasrane szmaciaki.

Podporucznik Essker podniósł bark i poklepał palcem wskazującym w naszywkę na ramieniu.

– No i? – zapytał sierżant. – To, że nosimy skromniutkiego orła i napis Poland, nie ma nic do rzeczy. Nie będę darzył szacunkiem czegoś, co nadawałoby się w porywach na worek do kartofli. Przez te łachmany Brytyjki nawet na nas nie popatrzą.

– Ale przynajmniej nikt nie zabrania ci marzyć – odparł Feliks. – Dlatego zasklep japę, pogrąż się we własnych fantasmagoriach, a ja idę spać. Obudź mnie, jak skończą to smutne przedstawienie.

Nie miał okazji zrealizować swojego planu, bo niedługo po krótkiej wymianie zdań, oficer prowadzący wykład oznajmił, że na dziś koniec. W towarzystwie sierżanta Leona Merowskiego, Essker opuścił prowizoryczną salę wykładową i chwilę później znaleźli się na płycie lotniska. Jak okiem sięgnąć, stały na niej maszyny sprawiające wrażenie, jakby wołały o to, by zasiąść za ich sterami. A mimo to, większość polskich pilotów przyspawano do ziemi.

– Felo, jesteś starszy stopniem, wytłumacz mi więc, po cholerę mi wiedza o silniku fairey battle? Jesteśmy myśliwskimi, do cholery. Mamy latać na tych autobusach, czy jak? – zapytał Leon, odpalając z ulgą papierosa. Wykłady z tym konkretnym Brytyjczykiem trudne do zniesienia także dlatego, że jako jeden z niewielu nie tolerował dymu.

– Może – odparł Feliks, również wyciągając paczkę chesterfieldów. – Nie wiem... Na dobrą sprawę, poleciałbym czymkolwiek, nawet największym gruchotem.

Przypomniał sobie jedną ze złotych myśli, którymi na prawo i lewo rzucał jego instruktor w Szkole Orląt w Dęblinie, pułkownik Tritchart. „Lepiej być ptasim gównem w powietrzu niż admirałem na wodzie czy generałem na lądzie”.

– Ba – przyznał Leon. – Poleciałbym na drzwiach od stodoły, byleby w kierunku Szwabów.

– I to jest dobre podejście, sierżancie – powiedział z uśmiechem podporucznik. – O ile miałbyś w planach spikowanie prosto na Kancelarię Rzeszy... lub inne miejsce, w którym Hycler obecnie się przed nami chowa.

– „Nami” to dużo powiedziane.

Uwaga Merowskiego zawisła w powietrzu jak smród. Szli w kierunku swoich baraków w milczeniu, tym samym bez dyskusji rezygnując z wizyty w jednym z pubów.

– W końcu gdzieś nas przydzielą – odezwał się po chwili Essker.

– Oby, bo niedługo tak mi nogi przyrosną do ziemi, że urwie mi dupę, jak się będę chciał gdzieś ruszyć.

Feliks uśmiechnął się cierpko, rzucił papieros na ziemię i zgniótł butem. Zdawał sobie sprawę, że wraz ze swoim kompanem nie są asami przestworzy, ale z pewnością mogli uchodzić za dobrze wyszkolonych lotników. Szkoła w Dęblinie nie wypuszczała ze swoich murów innych pilotów. Starała się przy tym uformować ich na prawdziwych, honorowych dżentelmenów, ale z efektami bywało różnie.

– Co jest w menu na jutro? – zapytał Leon, kiedy położyli się na swoich pryczach.

– Szkolenie radiotelegraficzne, po raz setny. Ground control, ground control, over...

– Wyborne danie – przerwał Esskerowi sierżant, nie mając ochoty słuchać tego, co od samego rana będzie grzmiało w słuchawkach.

– Lepsze od tych ich pieprzonych, ociekających tłuszczem, smażonych jajek.

– Nie narzekaj, panie poruczniku. W Polsce nie mają co jeść, a my dostajemy nawet plaster bekonu. Luksus.

– I tym bardziej szarga to moje nerwy – powiedział Felo, po czym westchnął i obrócił się na pryczy. – A teraz, po dawce nasennej w auli, idę spać. A, Leon, słuchaj...

– No?

– Chrap tak jak wczoraj, a obudzisz się rano z upierdoloną przegrodą nosową.

– Roger, over and out – pożegnał go Merowski.

Mimo wszechobecnego pesymizmu, kolejny dzień przyniósł iskrę nadziei na to, że nogi jednak nie przyrosną im do ziemi. Z samego rana rozeszła się wieść, że formowany jest kolejny dywizjon bombowy, więc w Blackpool zapanowało ogólne poruszenie. Wprawdzie zdecydowana większość Polaków uważała się za pilotów myśliwskich, niemających nic wspólnego z bombowcami, w dodatku nowy dywizjon miał stacjonować w innej bazie, na przedmieściach Nuneaton, ale na tym etapie lotnikom było już wszystko jedno. Każdy chciał znaleźć się na liście do przenosin.

– Tego się po herbaciarzach nie spodziewałem. Mają od groma myśliwców, a nam dają autobusy, coś tu jest nie w porządku – powiedział Leon, kiedy wraz z podporucznikiem przeglądali listę pilotów przydzielonych do 304. Dywizjonu Bombowego.

– Przynajmniej wiadomo, po co było to szkolenie z fairey battle – wymamrotał Essker, wodząc palcem po wykazie nazwisk. – W Bramcote dostaniemy właśnie je.

– Wezmę w ciemno. Miałeś świętą rację, że trzeba latać, czym się da.

– I nie zapomnij o tym, że zrzucanie bomb na Rzeszę będzie znacznie lepszą zabawą niż... – podporucznik urwał, dotarłszy do końca listy. – Nie ma nas – dodał.

Leon zamknął oczy i na moment zacisnął usta.

– Katastrofa – ocenił. – Będziemy tu, kurwa, siedzieć do końca wojny.

Ale nie siedzieli.

Następnego dnia otrzymali rozkaz o włączeniu do 307. Dywizjonu Myśliwskiego. Choć brzmiało to dobrze, było zgoła czymś innym, niż mogli się spodziewać.

Turkusowe szale

Подняться наверх