Читать книгу Turkusowe szale - Remigiusz Mróz - Страница 13

3

Оглавление

Kilka dni później samolot transportowy z przyszłymi pilotami Dywizjonu 307 podchodził do lądowania na lotnisku w Kirton-in-Lindsey. Silniki umiejscowione na skrzydłach rzęziły niemiłosiernie, a pasażerowie kiwali się na wszystkie strony, mimo zapiętych pasów bezpieczeństwa. W najlepszym przypadku pomiatało nimi jak chorągiewkami na wietrze. W najgorszym jak świniakami po zagrodzie.

Felo Essker siedział naprzeciwko swojego kompana, młodszego stopniem lotnika. Merowski spoglądał na niego raz po raz, pozorując odruch wymiotny. Nie było to najlepsze urozmaicenie nudnego lotu, a w dodatku ściągało uwagę pozostałych żołnierzy. Zdecydowana większość ograniczyła się do pełnych politowania westchnień.

– Przestaniesz? – zapytał podporucznik.

– Za mało wypiłem przed startem. Wiesz, że nie latam bez kielicha.

– Myślałem, że to się tyczy tylko sytuacji, kiedy siedzisz za sterami – odparł Essker i obrócił głowę w kierunku dziobu samolotu. Wprawdzie z pokładu ładunkowego, na którym się znajdowali, nie widać było jak daleko są od ziemi, ale Feliks przypuszczał, że muszą podchodzić do lądowania. Ewentualnie obniżanie pułapu mogło wynikać z obecności maszyn Luftwaffe. Rzężące silniki skutecznie wszystko zagłuszały, więc nie sposób było stwierdzić, czy w okolicy znienacka nie pojawił się charakterystyczny dźwięk messerschmittów czy jeszcze lepiej rozpoznawalnych sztukasów. Te ostatnie dysponowały „trąbami jerychońskimi” – zamontowanymi na owiewkach podwozia syrenami, które miały wszem i wobec zwiastować zbliżającą się śmierć.

Essker uważał to za skrajny kretynizm, ale najwyraźniej Hitler musiał spróbować w tej wojnie wszystkiego – a póki skupiał się na takich bzdurach, nie było najgorzej. W ostatnim czasie samoloty te po spotkaniach z RAF-em spadały z brytyjskiego nieba jak śnięte ptaki. Polak żałował tylko, że jemu nigdy nie będzie dane podziurawić junkersa, bo zanim dopuszczą go do steru jakiegokolwiek samolotu, Niemcy dawno wycofają to barachło z frontu.

– Nad czym tak myślisz, poruczniku? – zapytał Leon, przekrzykując silniki.

Felo nie zdążył odpowiedzieć, gdyż wszyscy pasażerowie podskoczyli, gdy koła transportowca dotknęły płyty lotniska. Jeszcze kiedy kołował, Merowski wyciągnął zza pazuchy piersiówkę i pociągnął spory łyk. Wyższy stopniem lotnik spojrzał na niego obojętnie, podobnie jak i reszta towarzystwa. Każdy był przyzwyczajony do tego widoku – czy Leon latał, czy był przyspawany do ziemi, zawsze smarował wątrobę. I mimo że niejednokrotnie pił bezpośrednio przed wejściem do samolotu, nigdy nie sprawiło to większych problemów. Może z wyjątkiem sytuacji, gdy przy pierwszym locie, na jakichś starych angielskich samolotach, przyuważył to jeden z Brytyjczyków. Leon dostał niemałą burę, ale koniec końców temat stał się tylko przyczynkiem do żartów pośród herbaciarzy.

Teraz jednak sytuacja miała zmienić się diametralnie – utworzono szósty polski dywizjon w ramach RAF-u, opatrzony numerem 307 i nazwą „Lwowskie Puchacze”, który miał rządzić się sam. Cała odpowiedzialność miała spoczywać w rękach Polaków, a przynajmniej tak wydawało się pilotom, którzy właśnie opuszczali pokład transportowca na lotnisku w Kirton-in-Lindsey.

Zbiórka nastąpiła niedługo potem, tuż obok płyty głównej lotniska. Nie zdążywszy odebrać nawet rozkazu o zakwaterowaniu, Essker i reszta rzucili swoje torby na kawałek trawiastego podłoża i ustawili się w szeregu.

Przed nimi stało dwóch mężczyzn, którzy sprawiali wrażenie, jakby znajdowali się tutaj za karę. Jeden w niebieskim mundurze RAF-u, opatrzonym polskimi oznaczeniami, około czterdziestoletni. I drugi, starszy o jakieś dziesięć lat, już w standardowym umundurowaniu brytyjskim.

Essker wykorzystał chwilę nieuwagi dwóch oficerów i obrócił głowę w kierunku płyty lotniska. Na niej, jak i w okolicach, trwał wzmożony ruch. Mechanicy krzątali się na drewnianych drabinach opartych o samoloty bądź rozstawionych tuż obok nich. Piloci pochylali się nad bombami i kreślili na nich kredami dedykacje. Inni technicy malowali na samolotach jakieś symbole, a w całym tym zamieszaniu krążyły spore grupy kobiet, znacznie liczniejsze niż w Blackpool. Niewątpliwy plus, pomyślał Feliks.

Gdy tylko kapitan zaczął przemawiać, pilot wiedział już, że ten plus jest jednym z niewielu. O ile nie jedynym.

Na wstępie padło kilka standardowych formułek, bo paść musiało. Informacja o rozkazie ustanawiającym jednostkę, powitanie, przedstawienie dowódców. Essker słuchał z uwagą, choć czekał na najważniejszą wiadomość – kiedy i gdzie będą mogli siąść za sterami. I jakich maszyn.

– Zostaliście włączeni do Dywizjonu 307, noszącego imię „Lwowskich Puchaczy”.

– Kurwa mać... – skwitował burkliwie Leon Merowski. – Puchacze? To sowy, nie?

– Zamknij się – rzucił pod nosem któryś z zebranych, nie odrywając wzroku od kapitana, który kontynuował swój wywód na temat wyboru nazwy. Po chwili poprawił turkusowy szal, który jako jedyny – prócz polskich dystynkcji – odróżniał go od oficera brytyjskiego, i oznajmił, że dowództwo zezwoliło, by takie szaliki nosili. W 303. mieli szkarłatne, im trafiły się turkusowe. Cóż, zawsze mogło być gorzej, skwitował w myśli Felek.

– Pewnie stamtąd nie widzicie, ale ta sowa... – Mówca podniósł kawałek materiału i wskazał na haft. – Trzyma w ręce... znaczy, w szponie, czy co ona tam ma... Trzyma butelkę. Miał to być koniak, ale nie wiem, czy do końca wyszło. Tak czy inaczej, nie jest to zachęta do chlania na umór.

Cisza.

Kapitan potoczył wzrokiem po zebranych, licząc, że wzbudzi choć lekkie uśmiechy. Wszyscy jednak stali w postawie zasadniczej, z marsowymi minami, jakby czekali na stracenie.

– Pod sową widnieje napis Semper Fidelis, ktoś wie, co to oznacza?

Znów cisza.

– Zawsze wierny – odpowiedział sobie oficer. – Ktoś wie, dlaczego?

– Bo taka jest dewiza Lwowa, a my jesteśmy „Lwowskimi Puchaczami” – odezwał się ktoś głosem tak poważnym, że nie wiedzieć czemu, po zebranych rozszedł się pomruk tłumionego śmiechu. Kapitan rozmasował czoło i stwierdził, że nie będzie łatwo.

– W porządku – powiedział, odchrząknąwszy. – Koniec tych dupereli. Przejdźmy do konkretów... Próbowałem załatwić nam hurricane’y i dowództwo zapewniało mnie jeszcze kilka dni temu, że je otrzymamy.

Feliks Essker zaklął siarczyście w myśli. Liczył na to, że trafią im się te myśliwce. Ale jak mówił wcześniej Leonowi, tak i teraz mógłby powtórzyć, że poleci największym rupieciem, byleby w kierunku fryców.

– Zamiast tego, nasi angielscy przyjaciele zaoferowali nam defianty.

– Co? – rozległo się pytanie z prawej strony szeregu, które szybko spowodowało reakcję łańcuchową. W ciągu kilku sekund cała dyscyplina znikła. Żołnierze obracali się, spoglądali na siebie i wymieniali się krótkimi uwagami.

– Trzysta siódmy będzie latał najprawdopodobniej w nocy – kontynuował kapitan, chcąc przekazać wszystkie złe wieści za jednym zamachem. Nie wszyscy usłyszeli jego słowa, ale ci, którym się udało, szybko przekazali je reszcie. I dopiero wtedy podniósł się prawdziwy raban.

– Jak niby nocami mamy cokolwiek wypatrzyć? – zapytał ktoś.

– Przydatniejsza od nas w tej wojnie będzie pasza dla knurów! – odezwał się ktoś inny.

Mówca nerwowo poprawił mundur, czekając, aż pierwsza fala protestów ucichnie.

– Przecież tam nawet nie ma działek... – powiedział Merowski.

– Panie kapitanie... Jeśli dobrze rozumiem, mamy być pieprzonymi szoferami dla strzelca, który będzie siedział za naszymi plecami? – dodał inny lotnik.

– I tak w nocy do nikogo byś nie strzelił – burknął ktoś pod nosem.

– Mamy walczyć ze szkopami czy, do kurwy nędzy...

– Order! – ryknął brytyjski oficer, który do tej pory przypatrywał się całej sytuacji w milczeniu, trzymając ręce skrzyżowane za plecami. Wodził wzrokiem pełnym dezaprobaty po zebranych Polakach, po czym najwyraźniej stwierdził, że jego polski odpowiednik nie ma zamiaru uciszyć swoich ludzi. Brytyjczyk musiał powtórzyć rozkaz kilka razy, zanim wszyscy usłyszeli.

– A ten herbaciarz to kto? – zapytał Leon.

– Wystąp, sierżancie – rzucił oschle polski dowódca.

Merowski spojrzał na Feliksa i przyjął wyraz twarzy dzieciaka, który narobił w pieluchę. Postąpił krok wprzód, przyjął postawę zasadniczą i czekał, aż kapitan się zbliży. Ten jednak najwyraźniej nie miał ochoty na indywidualne reprymendy – spojrzał na Leona, pokręcił głową i odłożył ukaranie niezdyscyplinowanego lotnika na później.

– Oficer, któremu udało się wreszcie was uciszyć, to kapitan Cameron Porterfield. Przedstawiał wam się na wstępie, może trzeba było słuchać? – zapytał polski oficer i omiótł wzrokiem grupę. W końcu machnął ręką. – Kapitan w ścisłej współpracy ze mną będzie dowodził dywizjonem.

– Jak to? – wyrwało się Merowskiemu.

– Na ziemię. Pięćdziesiąt pompek – rzucił jakby mimochodem kapitan i kiedy lotnik wykonywał rozkaz, ten kontynuował. – Taki konsensus zapadł w ustaleniach dowództwa. Czy wam się to podoba, czy nie, tak musi być.

– Panie kapitanie...

– To nie czas i miejsce na biadolenie, zrozumiano? Sam chętnie bym ponarzekał, bo są powody. Wiem, jaki potencjał w was drzemie, z niektórymi miałem zresztą okazję latać. Wiem, że będziecie się marnować na nocnych lotach, eskortując bombowce czy patrolując niebo bez większego celu. Wiem, że nie będziecie mieć okazji do tłuczenia niemieckich samolotów, że dostaliście ostatnie maszyny, jakie byście chcieli i że nie w smak wam robić za szoferów, ale trzeba wytrzymać. A ja będę działać, żeby sytuacja się zmieniła.

– Panie kapitanie...

– Cisza! – ryknął oficer, ale siła jego głosu nie była nawet w połowie taka, jak Porterfielda. Nie była to jednak kwestia charakteru Polaka, a jego podejścia – mówca sprawiał na zebranych wrażenie, jakby był przybity, a momentami nawet depresyjny. Prócz ostatniej wypowiedzi, mówił cicho, bez przekonania i z ewidentnym zawiedzeniem w głosie. Merowski, który właśnie skończył pompki, poderwał się zasapany z ziemi i pierwszą jego myślą było to, by dać dowódcy w mordę, bo ten i tak nie zabawi długo w Trzysta Siódmym.

– Mówcie teraz, który umie cokolwiek po francusku? – zapytał kapitan.

– Ja – odezwał się Essker, podnosząc rękę. Oficer odczekał jeszcze kilkanaście sekund, licząc na to, że zgłoszą się inni. Kiedy stało się jasne, że na nikogo więcej nie może liczyć, pokręcił głową.

– Świetnie. Jeden lotnik będzie w stanie komunikować się z Anglikami. No chyba że ktoś zna ich język?

Tym razem nie wyrwała się ani jedna osoba.

– Dobra. Słuchać, poruczniku – powiedział, patrząc na Feliksa. – Pójdziesz z kapitanem Porterfieldem, który potrafi memłać po francusku, ustalicie parę szczegółów, a potem zameldujesz mi, bo ja nie mam się jak z tym Anglikiem dogadać.

– Tak jest – odparł machinalnie Felo. – Korzystając z okazji, chciałbym zapytać, czy przywrócone zostaną nasze stopnie?

– Po ukończeniu szkolenia – odburknął kapitan.

Zdegradowanie, jakie łączyło się z wcieleniem polskich lotników do brytyjskich sił, było największym prztyczkiem w nos, jaki otrzymali. Piloci–oficerowie, bez względu na stopień, spadli do poziomu pilot officer, odpowiadającemu podporucznikowi – w tym także Essker.

Nie była to jednak jedyna ujma, jaka ich spotkała.

– Co to za szmata, panie kapitanie? – zapytał Feliks, wskazując na powiewającą czarną flagę z białym orłem, która przed momentem została wciągnięta na wysoki maszt. Pozostali zgromadzeni zwrócili wzrok w jej kierunku i jak jeden mąż, zmarszczyli czoła.

– Nie wiem, zapytaj herbaciarza.

Essker spojrzał na Porterfielda.

– Panie kapitanie, co to za flaga? – zapytał.

Do tej pory Brytyjczyk przyglądał się reakcji Polaków ze zdziwieniem, ale teraz wywrócił oczami, zupełnie zdezorientowany. Zbliżył się o krok do Feliksa, po czym rzekł:

– Wasza.

– Jaka nasza?

– Wywiesiliśmy na waszą cześć, z okazji przybycia.

– Przecież to... Panie kapitanie, nasza flaga jest biało-czerwona.

Grupa lotników zauważyła kilku angielskich pilotów, którzy stali w okolicach masztu i wskazywali sobie Polaków, formułując pod nosem zapewne jakieś niezbyt pochlebne opinie, gdyż szyderczo się przy tym uśmiechali.

– To nie wasza flaga? – upewnił się Porterfield.

– Nie.

– No to godło.

– Na godle mamy białego orła. Na czerwonym tle.

– Niemożliwe.

– To jakiś żart? – zapytał polski lotnik, a w odpowiedzi otrzymał jedynie wzruszenie ramionami. Essker poczuł się, jakby uczestniczył w zupełnym cyrku. Uniósł brwi, z niedowierzaniem przenosząc wzrok na polskiego dowódcę.

– I o co chodzi? – zapytał pod nosem kapitan.

– Wywiesili naszą flagę. Przynajmniej tak myślą.

Kilku lotników natychmiast odwróciło się do Anglików i obrzuciło ich złowrogim spojrzeniem. Na dobrą sprawę wystarczyło spojrzeć na grupę herbaciarzy, by stwierdzić, że robią sobie z nich jaja.

W normalnych okolicznościach nie byłoby to punktem zapalnym najmniejszego konfliktu, co najwyżej prowadziłoby do kilku obelżywych uwag. Teraz jednak, gdy Polska znikła z mapy świata, każdy symbol nabierał znaczenia niemal sakralnego. Kalanie go w jakikolwiek sposób, choćby najbardziej prozaiczny, było aktem herezji.

– Ja im, kurwa... – zaczął Leon, ale nie dokończył. Kilku pilotów z prawej strony szeregu puściło się pędem w kierunku masztu, więc Merowski szybko uznał, że zamiast gadać, należy przejść do czynów.

– Stać! – zdążył jeszcze krzyknąć kapitan, zanim Essker do nich dołączył. Biegł tuż za Leonem, mając zamiar raczej powtrzymać przyjaciela przed zrobieniem głupoty, niż wdawać się w utarczki z tutejszymi pilotami. Nie zdążył jednak do niego dopaść, zanim ten wyprowadził potężny prawy sierpowy, który wylądował prosto na twarzy jednego z Brytyjczyków.

Drugi z nich zamachnął się w odwecie, ale Merowski sprawnie się uchylił, przez co zaciśnięta pięść sięgnęła Feliksa. Podporucznik szybko doszedł do siebie i zanim jego kompan zdążył się wyprostować, wymierzył cios w brzuch angielskiego pilota.

Jatka trwała nie dłużej niż przez minutę, po której na miejscu zjawił się polski kapitan w towarzystwie Porterfielda. Jeden krótki rozkaz sprawił, że wszyscy lotnicy stanęli na baczność – choć do tego czasu kilku z nich już obficie krwawiło z nosa, w tym Essker.

– Sierżancie Fraser! – ryknął tubalnie Cameron.

– Słucham, sir? – zapytał Irvin, ocierając krew spływającą do ust.

– Widzę, że jesteś tu najstarszy stopniem – zaczął Porterfield.

– Tak jest.

– Wytłumacz więc, co się, do cholery, stało? Nagle przestaliście być godnymi oficerami Królewskich Sił Lotniczych, kiedy ja byłem na odprawie z Polakami? Czy może po prostu chcecie czyścić latryny do końca służby w tej jednostce?

– Oni...

– Nie, nie, nie, sierżancie Fraser. Nie chcę słyszeć o „nich”. O „nich” słucham bez przerwy. Polacy to, Polacy tamto, potrafią latać, nie potrafią latać, są bandą dzikusów, są dżentelmenami, są niedorajdami, są wirtuozami lotnictwa... Mam serdecznie dosyć. Interesuje mnie wasza postawa, która jest karygodna.

– Tak jest, sir.

– Zgłoś się do dowódcy swojej eskadry.

– Niestety, panie kapitanie, jeszcze go nie znam. Zostałem przydzielony... Cóż, właśnie do Polaków.

Cameron Porterfield przez moment spoglądał na Frasera, jakby ten był chory na umyśle. Odchrząknął, przeniósł wzrok na swojego polskiego odpowiednika, po czym zmitygował się, że nie ma jak się z nim porozumieć. Kiedy zreflektował się, że jedynym tłumaczem może być lotnik, który stał teraz przed nim z zakrwawioną twarzą i który brał udział w tym kretyńskim przedstawieniu, zrezygnował z wyjaśnienia tej sytuacji Polakom.

– Rozumiem, że to był zwykły błąd? – zapytał, patrząc na Irvina.

– Jaki błąd?

– To nie jest, do cholery, ich flaga – odparł kapitan, wskazując na białego orła, trzepoczącego na czarnej tkaninie.

– Jak to nie? Takie dostaliśmy informacje.

– Bloody hell... – skwitował pod nosem Porterfield.

Jeśli tak miała wyglądać ich współpraca, to nie trzeba było żadnych szkopów. Pozabijają się sami.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Turkusowe szale

Подняться наверх