Читать книгу Kobe Bryant. Showman - Roland Lazenby - Страница 11
Same kłopoty
ОглавлениеKiedy Jellybean był w pierwszej klasie liceum, miał już prawie dwa metry wzrostu i lubił biegać. Jeśli chciał gdzieś pójść, to po prostu sobie tam truchtał. Robił to na tyle szybko, że zwrócił na siebie uwagę nie tylko skautów koszykarskich, ale również trenerów od lekkiej atletyki.
Koszykówka w Filadelfii pod koniec lat 60. i na początku 70. mogła się z pozoru wydawać czymś słodkim i pełnym nostalgii. Ale był jeden problem. Miasto opanowały wojny gangów, a chłopcy dorastający na mrocznych filadelfijskich ulicach znajdowali się często o jeden krok od katastrofy. Dziennik „Philadelphia Daily News” donosił potem, że w mieście działało 106 różnych gangów, każdy z nich zarządzał konkretnym terytorium, a ich członkowie byli zazwyczaj uzbrojeni w pistolety własnej roboty, tak zwane samopały. Mnóstwo młodych ludzi zginęło w tamtych czasach w ulicznych bitwach, a wojny o terytorium przenosiły się nawet na szkolne korytarze. Jak ciężkie były to czasy dla młodych mieszkańców Filadelfii? Na tyle ciężkie, że jeśli nie płaciłeś gangowi haraczu, to często nie wolno ci było nawet chodzić do szkoły, a co dopiero marzyć o tym, żeby tam przetrwać. Członkowie gangów rządzili dzielnicą, a cała reszta musiała im płacić.
„W mojej rodzinnej Filadelfii w Pensylwanii podłe gangi uliczne rządziły każdym centymetrem dzielnic zamieszkiwanych przez czarnoskórych. Jeśli byłeś wówczas młodym czarnym nastolatkiem i mieszkałeś w tamtej okolicy, to z definicji miałeś kłopoty i znajdowałeś się w ciągłym niebezpieczeństwie” – pisał Reginald S. Lewis[16], który sam był eksczłonkiem gangu.
W samym tylko 1969 roku, kiedy Joe Bryant był w pierwszej klasie liceum Bartram, w mieście popełniono 45 zabójstw związanych z wojnami gangów. W każdym filadelfijskim liceum wyczuwało się napięcia. Gangi wkraczały w życie młodych ludzi bardzo wcześnie, rekrutując ich na pomocników jeszcze w podstawówkach.
Jellybean Bryant jakimś cudem znalazł się w grupie nielicznych szczęśliwców. „O ile nie uprawiałeś sportu, wiadomo było, że będziesz miał kłopoty – wspomina Julius Thompson. – Udawało się tylko tym, którzy mieli mocne poparcie w domu”.
„Kiedy teraz o tym myślę – opowiada Gilbert Saunders – to uważam, że najważniejsze było nadanie dziecku odpowiedniego kierunku. Joe, podobnie jak większość dzieciaków, takiego ukierunkowania nie miał. Musiało go wychować przysłowiowe podwórko”.
I takim „podwórkiem” stała się dla niego koszykówka. A przynajmniej dodała mu sił, żeby sobie z tym otaczającym światem jakoś poradzić. Poza troskliwym okiem Wielkiego Joego, poza życzliwością rodziców Saundersa i prowadzących go trenerów ze szkoły publicznej, najważniejszego bodźca, który wpłynął na życie Bryanta, dostarczyła legenda filadelfijskiej koszykówki Sonny Hill i prowadzone przez niego ligi koszykarskie. Hill pojawiał się praktycznie na każdym zakręcie kariery Bryanta, pomagał mu rozwiązać problemy, a porażki przemieniał w szanse. Zresztą podobną rolę odgrywał w życiu wielu młodych zawodników z Filadelfii.
Jak opisał to Gilbert Saunders: „Sonny Hill dosłownie uratował mi życie. I życie wielu innych osób”.
Julius Thompson wspomina, że w tamtych czasach w Filadelfii roiło się od przeróżnych lig koszykarskich: „Gdziekolwiek byś się obejrzał, twój wzrok napotykał na dzieciaki grające w kosza. Grali tak długo, jak się dało, dopóki słońce nie zachodziło”.
Ale zanim pojawił się Hill, większość elitarnych lig znajdowało się na przedmieściach.
„Stał na czele związku zawodowego – opowiada Thompson. – Nazywam go filadelfijskim autorytetem koszykarskim wziętym jakby żywcem ze starych czasów. Sonny był dobrym politykiem. Sprawiał, że wszyscy się angażowali”.
Niski umięśniony obrońca, który grał w starej Lidze Wschodniej w czasach, kiedy w NBA występowało tylko dziesięć drużyn, a w ich składach znajdowało się niewielu czarnoskórych. Z czasem Sonny Hill został cenionym sprawozdawcą sportowym, szefem związku zawodowego i społecznikiem. Sam wychował się na ulicy, doskonale rozumiał wyzwania stojące przed młodymi koszykarzami – i te życiowe, i te sportowe.
Na początku lat 60. Hill założył Baker League, letnią ligę dla zawodowców. Bardzo szybko zyskała popularność, bo to dzięki niej Bill Bradley z New York Knicks poprawił swoją grę po powrocie z rocznego wyjazdu na studia w Europie.
„Kiedy Sonny stworzył swoją ligę, rozgrywki odbywały się w kościele baptystów, Great Hope Baptist Church – wspomina Dick Weiss, słynny filadelfijski dziennikarz. – Wciąż pamiętam czasy, gdy chodziłem tam, żeby oglądać, jak Earl Monroe staje naprzeciwko Billa Bradleya zaraz po tym, jak ten powrócił ze stypendium Rhodesa na Oxfordzie. Bradley wykorzystał Baker League, by przygotować się do gry w Knicks, tu mógł w pewnym stopniu poczuć się jak w NBA. Specjalnie przyjechał do Filadelfii prosto z Princeton, żeby zagrać w Baker League”.
Weiss przyznaje, że letnie rozgrywki Baker League w tamtych czasach były często na znacznie wyższym poziomie niż sezonu zasadniczego NBA. Liga Hilla bardzo szybko przyciągnęła uwagę innych zawodników – wszystkich, począwszy od Wilta Chamberlaina, a skończywszy na Walcie Frazierze. Została uznana za wzór w kategorii wakacyjnych rozgrywek, zanim jeszcze NBA uformowała własne oficjalne ligi letnie.
Sukces odniesiony przez Hilla z Baker League pomógł mu stworzyć w 1968 roku (akurat wtedy, kiedy Joe Bryant kończył ósmą klasę) kolejny program. Liga Sonny’ego Hilla miała dostarczać ustrukturyzowanego formatu rozgrywek dla najlepszych zawodników z okolicznych liceów i udowodnić wpływy jej organizatora.
Wstępne eliminacje do rozgrywek Baker League miały się odbywać w lidze amatorskiej. „Hale były wypakowane ludźmi – wspomina Dick Weiss. – Te mecze stały się pretekstem do spotkań ciemnoskórej społeczności”.
„To było jak wielki piknik – potwierdza Mo Howard, który grał w Hill League, a potem na Uniwersytecie Maryland na pozycji obrońcy u trenera Lefty’ego Driesella. – Moje pierwsze wspomnienia związane z koszykówką to właśnie mecze Baker League. Pamiętam, jak schodziliśmy do kościelnych podziemi, mieli tam piękną salę gimnastyczną i mogliśmy oglądać Billa Bradleya, Cazziego Russella, Waliego Jonesa, Hala Greera. Patrzyliśmy na tych kolesi, jak stają do rywalizacji i pomimo wakacyjnej pory też gryzą parkiet”.
Kiedy Howard chodził już do liceum, rozpoczęły się rozgrywki Hill League. Mecze odbywały się przed spotkaniami zawodowców w Baker League.
„Wyobraź sobie, jak inspirujące to było dla tych młodych ludzi – wspomina Howard. – Wiedzieliśmy, że mecz rozgrywany przed jednym ze spotkań Baker League odbędzie się tylko wtedy, gdy sprzeda się określona liczba biletów. Tyle było wiadomo na pewno. A potem okazywało się, że w obu drużynach grają te wszystkie wielkie licealne gwiazdy. Było tam dziesięciu, może 15 chłopaków, wywodzili się ze wszystkich okolic Filadelfii, gdzie znajdowało się wiele szkół średnich. Można więc uznać, że mówimy o samej czołówce najlepszych koszykarzy z liceów”.
Howard wspomina, że pomiędzy członkami drużyn licealnych, ścierających się ze sobą przed meczami Baker League, a zawodowymi graczami z NBA bardzo szybko tworzyły się nieformalne relacje. „Wali Jones nie miał problemu z tym, żeby mnie chwycić i powiedzieć: »Młody, musisz popracować nad lewą ręką«. Albo Earl Monroe, który mówił: »Musisz poćwiczyć rzut od tablicy«. Mieliśmy wtedy nieograniczony dostęp do tych gości. Często zdarzało się nawet – i nie potrafię wytłumaczyć dlaczego – że to oni do nas podchodzili. To było coś niewiarygodnego”.
Najlepsi zawodnicy licealni mieli w tamtych czasach do wyboru różne lokalne ligi. Zanim pojawiła się Hill League, najważniejsza była Narberth League, rozgrywana na przedmieściach Filadelfii. Hill League odróżniało to, że jej spotkania odbywały się w miejskiej hali.
„Po jakimś czasie Sonny Hill League stała się ligą elitarną” – wspomina Julius Thompson. Weiss tłumaczy, że w tamtych ciężkich czasach Hill League i Baker League pomogły sprawić, by Filadelfię rozpierała duma z lokalnej koszykówki. Zwłaszcza wtedy, kiedy komisarzem policji był Frank Rizzo, późniejszy burmistrz miasta[17]. „Oczywiście, że w latach 60. przewijało się mnóstwo zła. W czasach, które nastąpiły po Martinie Lutherze Kingu, w mieście wybuchł nawet bunt. I na każdym kroku czaiły się zagrożenia. Podczas rządów Rizzo nawet wychodzenie z domu było niebezpieczne. Narastały napięcia pomiędzy białymi i czarnymi. I to właśnie koszykówka była tą dyscypliną sportu, która wszystkich nas jednoczyła”.
Hill założył swoją ligę między innymi po to, żeby walczyć z gangami, które zalały miasto. W sytuacji, gdy wiele lokalnych grup przestępczych brutalnie broniło swoich terenów, chłopcy mieli trudności z jeżdżeniem komunikacją miejską z jednej dzielnicy do drugiej. Jeśli podjęli taką próbę, mogli narazić się na problemy. Ale jeśli mieli ze sobą klubową torbę sportową jednej z drużyn Sonny Hill League, gangsterzy zazwyczaj pozwalali im przemieszczać się po mieście. Hill był na tyle sprytny, że do sztabu szkoleniowego i grona opiekunów zatrudnił kilku kuratorów sądowych i przedstawicieli instytucji bezpieczeństwa publicznego. I gangsterzy szybko się zorientowali, że nie powinni nękać zawodników grających w jego ligach.
W rozgrywkach Sonny’ego Hilla panowała też żelazna dyscyplina. „Nie wolno było kłocić się z sędziami ani wszczynać żadnych awantur – wspomina Gilbert Saunders, który występował wtedy w lidze. – Nieważne jak bardzo byłeś utalentowany. Ponosiłeś odpowiedzialność i za swoje oceny w szkole, i za swoje zachowanie”.
„Dyscyplina była dla Sonny’ego najważniejsza – zgadza się Dick Weiss. – Żeby móc grać w lidze, musiałeś mieć wyprasowaną koszulę. Nie wolno ci było kłócić się z sędziami. Sonny od razu reagował. Głęboko wierzył, że każdy powinien być dumny z gry w koszykówkę, ze swojego podejścia do rywalizacji i z tego, że robi wszystko tak, jak należy”.
Weiss tłumaczy, że trwałość i sukces Hill League były możliwe dzięki wyjątkowemu talentowi i energii Hilla. „Potrafił za pomocą tej ligi przeorganizować całe miasto… Odgrywał niebagatelną rolę polityczną w lokalnej społeczności i wykorzystał to, tworząc te rozgrywki”.
Nawet jeśli liga Hilla ukazała nowe perspektywy dla koszykówki w ubogich dzielnicach miasta, to nie wszyscy byli z tego zadowoleni. Niektórzy oskarżali organizatora rozgrywek, że wykorzystuje swoje wpływy, by kierować najlepszych zawodników do konkretnych liceów, a potem do konkretnych uczelni. Hill kategorycznie temu zaprzeczał i poświęcał wiele czasu na to, by udowodnić, że jest wręcz przeciwnie.
„Wiele osób postrzegało go jako złodzieja, który po prostu zabiera dzieciaki z innych lig – ciągnie Weiss. – Ale krytycy nie zdawali sobie sprawy z tego, że rozpoczął wtedy proces, dzięki któremu w Filadelfii wzrosło poczucie dumy, a dla miasta borykającego się z problemami duma z czegoś własnego miała niezwykłą wagę”.
Sonny Hill wspomina, że Jellybean dołączył do Hill League w drugiej albo trzeciej klasie gimnazjum, ale długo się tam nie utrzymał. Był wysoki i dobrze zbudowany, ale brakowało mu dojrzałości, żeby móc rywalizować z innymi. „Rok później do nas wrócił i widać było, że dojrzał. Myślę, że w dużej mierze dzięki swojemu ojcu”.
Wielkiemu Joemu tak bardzo podobała się koncepcja ligi, jej dyscyplina i struktura, że nawet kiedy jego dwaj synowie zakończyli już grę w Hill League, nadal działał w niej jako wolontariusz.
To właśnie podczas letnich rozgrywek Jellybean poznał Mo Howarda i się z nim zaprzyjaźnił.
„Graliśmy razem z Joem w Narberth League, w Sonny Hill League, potem jeszcze w jakiejś drużynie z innej ligi – wspomina Howard. – To było bardzo pracowite lato. A przecież odbywały się jeszcze turnieje towarzyskie i ligi osiedlowe. Bez przerwy graliśmy w kosza. Istniało mnóstwo miejsc, w których można było rywalizować, wszędzie organizowano jakieś mecze”.
W drugiej klasie liceum Jellybean i Mo Howard wygrali ligę Sonny’ego Hilla, grając w drużynie razem z między innymi Andrem McCarterem, który miał potem trafić na uczelnię UCLA i grać u Johna Woodena.
Niedługo później ojciec Mo Howarda, Edward, poznał Wielkiego Joego Bryanta. Panowie szybko zorientowali się, że obaj pochodzą z Georgii. I błyskawicznie się zaprzyjaźnili.
„Obaj ojcowie mieli wielkie wpływy” – wspomina Julius Thompson.
„Nikt nie wyróżniał się z tłumu tak bardzo, jak pan B i mój ojciec – dodaje ze śmiechem Howard. – Siedzieli zawsze we dwóch i gadali o jakichś duperelach. Pan B był wielkim gościem. Wysoki, wszędzie go było pełno. Mój ojciec był niski, ale też ciągle rzucał się w oczy. Był kierowcą ciężarówki, a kiedy wchodził do sali gimnastycznej, od razu zaczynał się rozglądać za Joem Bryantem. Za panem Wielkim. Tak właśnie go nazywaliśmy, pan Wielki. Nasze relacje były bardzo żywiołowe – z jednej strony Joey i ja, z drugiej nasi ojcowie”.
Howard opowiada, że poprzednie pokolenia Afroamerykanów nie otrzymały nigdy takiej szansy na karierę sportową, jak ich synowie. „Uważali, że cokolwiek by się wydarzyło, niezależnie od tego, jaką sławę i chwałę osiągniemy, musimy się tym z nimi dzielić. Na swój sposób dodawało im to ważności, uwiarygadniało to, kim są. Byli naszymi ojcami, a nasze sukcesy budziły w nich poczucie dumy, jakiej być może sami nigdy nie mieli okazji zaznać. Oto wychowali dwóch synów, którzy byli wielkimi koszykarzami”.
„Tacy właśnie byli – pan Wielki i mój tata. Uwielbiali się nawzajem. Byłoby niesprawiedliwe, gdybyście uznali, że chodzi o jedną z typowych historii: dzieciak zaczyna odnosić sukcesy sportowe, zarabia pieniądze, a wtedy na scenę wkracza ojciec, żeby coś zyskać. Nasi ojcowie byli z nami od samego początku. Kupowali nam buty, skarpetki, dawali nam pieniądze na hot dogi po meczach. Byli częścią naszego życia. Wszędzie z nami jeździli. Jeśli by ich z nami nie było, można by uznać, że nie zależy im na synach. Ale do śmierci będę podkreślał, że i mój tata, i pan Bryant byli z nami zawsze i nieustannie nas wspierali. Wszyscy ich znali i wszyscy ich szanowali”.